środa, 29 marca 2017

"Idomeneo" w Met i nieszczęsny "Turek" w Warszawie



To miał być post o warszawskim spektaklu „Turka we Włoszech”. Nie mogę go jednak napisać z pełną odpowiedzialnością, bo bodajże pierwszy raz w życiu (a żyję już niestety trochę) zwiałyśmy z koleżanką po pierwszym akcie mimo zapewnień miłej pani z szatni, że w drugim będzie lepiej. Było nudno, było głupio (tenor nie wiedzieć czemu udawał człowieka dotkniętego porażeniem mózgowym), było brzydko – scenografia nie przypominała teatralnej kulisy tylko halę dworcową nienachalnej urody. Orkiestra grała przyzwoicie, za to śpiewano w skali od koszmarnie  do kiepsko (panowie)  i akceptowalnie (Edyta Piasecka, gdyby nie krzykliwa góra mogła brzmieć lepiej) oraz ładnie (Anna Bernacka). Niestety, Zaida to nieduża rola i tylko dla p. Bernackiej  nie chciałyśmy się narażać na męki aktu drugiego. Postanowiłam sobie tę złą przygodę wynagrodzić  nieplanowaną wcześniej wizytą w kinie i obejrzeniem „Idomeneo” z Met. Produkcję Jean-Pierre’a Ponnelle’a znam i mam na półce z operowymi DVD, została zarejestrowana przy okazji swej premierowej odsłony w roku 1982. Powstała w czasach , kiedy eksperymenty reżyserskie nie były w cenie i już samo wymieszanie stylów w kostiumach wydawało się krokiem odważnym. Ponnelle nigdy nie należał do eksperymentatorów, ale zapewniał zazwyczaj inscenizacje piękne wizualnie, logiczne i gdzie trzeba dowcipne. Umiał też doskonale podkreślać indywidualny charakter postaci i to nie tylko poprzez ich sceniczną aktywność, ale przez kostium. Te cechy firmowe francuskiego reżysera były i są nadal widoczne w „Idomeneo”. Młodzieńcza, ale już dorosła opera Mozarta cierpi na podstawowy grzech pierworodny – nienajlepsze libretto, w którym po rozlicznych nieszczęściach jakie spadają na bohaterów następuje deus ex machina lieto fine. Ów radosny finał doklejony jest w oczywisty sposób sztucznie i wynika raczej z obowiązującej w końcu osiemnastego wieku mody zamiast być konsekwencją dotychczasowych wydarzeń. Druga z zasadniczych niedogodności, jaką reżyser powinien pokonać to wrodzona statyczność dzieła , w którym mnóstwo się dzieje, ale jakoś niespiesznie. Mimo całej mej admiracji dla Ponnelle’a muszę przyznać, iż to się nie powiodło. Trzeba jednak pamiętać, że miał on do czynienia zupełnie innym pokoleniem śpiewaków niż to, które dziś objęło we władanie teatry operowe. Trzydzieści pięć lat temu nie wymagano od artystów lirycznych zaawansowanych umiejętności aktorskich i ruchowych. Wszystko miało być w głosie, na scenie zaś – jak Bóg da. Ponnelle radził sobie z tym i tak lepiej niż większość kolegów, ale cóż  - boskiego Luciano Pavarottiego lepiej było nie zmuszać do prób aktorskich, bo rezultat mógł powalić publiczność ze śmiechu. Natomiast jeśli delikwent miał talent, Ponnelle potrafił mu zapewnić godną oprawę, co można sprawdzić chociażby oglądając „Hommage a Sewilla”, gdzie Placido Domingo brawurowo pod tym względem wykonuje obie role w duecie Hrabiego Almavivy i Figara z „Cyrulika sewilskiego”. David Kneuss, który miał rewitalizować sędziwą produkcję „Idomenea” nie zrobił wiele, lub zgoła nic aby jej pomóc. Można go jednać obronić, jako, że rola to niewdzięczna, bo cóż miał czynić – ingerować w pracę uznanego mistrza? Tak więc spektakl pozostał jaki był wcześniej – miły dla oka, lecz cokolwiek nieruchawy. Od wykonawców poszczególnych ról zależało jak zdołali przekonać nas do swoich postaci i ich motywacji. Od strony muzycznej przedstawieniem  dowodził, podobnie jak na premierze  James Levine, i mimo, iż jego zdrowie uległo przez ten długi czas degradacji, a możliwości ruchowe zostały ograniczone temperament i co ważniejsze miłość orkiestry Met, na którą sobie zasłużył pozostały te same. To uczucie jakim darzą swego szefa muzycy (niektórzy współpracujący z nim od niepamiętnych czasów) przekłada się na wyjątkowe porozumienie i wrażliwość na najdrobniejszy jego gest. Jak świetny w połączeniu z umiejętnościami oczywiście daje to rezultat artystyczny można było podziwiać w sobotę. Muzyka błyszczała wszystkimi barwami, jakie kompozytor dla niej przewidział, miała w sobie energię i żywotność jakiej Levine’owi mógłby pozazdrościć znacznie młodszy i teoretycznie sprawniejszy dyrygent. Na czele nowej obsady stanął Matthew Polenzani, któremu tragiczna rola stroskanego ojca leżała lepiej niż partie amanckie, które jako tenor zazwyczaj wykonuje. Polenzani miał pewne problemy z zabójczą koloraturą „Fuor del mar” , ale mało kto ich nie ma. Poza tym zaprezentował doskonałego Idomenea, pod względem stylistycznym na pewno lepszego niż wielki poprzednik . Za to Luciano Pavarotti dysponował instrumentem niebywałej urody, a tego o Polenzanim powiedzieć nie można. Ma on jednak klasę i jest technicznie nienaganny. Największe wrażenie zrobiła na mnie Elza van den Heever,  specjalizująca się w partiach gniewnych bohaterek, które nie muszą czarować pięknym brzmieniem głosu, muszą za to mieć pewną intonację i mnóstwo mocy. Rola Elektry leży jej jak rękawiczka, bo Heever do tych niezbędnych zalet dokłada jeszcze (mimo wszystko) całkiem ładną barwę i dobre legato, które w Mozarcie jest absolutnie konieczne. Mam też wrażenie, że śpiewaczka lubi te swoje furie i sprawiają jej one przyjemność, co też udziela się publiczności. Ostatnio Heever włączyła do swego repertuaru partię wymagającą zupełnie innych umiejętności – Normę – i recenzje miała wyśmienite. Trochę zawiodła mnie Alice Coote jako Idamante, bo niegdyś jej role spodenkowe mogły stanowić prawdziwy wzorzec  dla młodych koleżanek. Cóż, czas nie stoi w miejscu dla nikogo i brytyjska mezzosopranistka nie wygląda już na doskonałe wcielenie efeba, a że inscenizacja raczej nie pozwala na aktorską brawurę postać sceniczna nie wypadła przekonująco. Głos także wymaga dłuższego rozgrzewania niż niegdyś i ozdobniki nie są już tak precyzyjne. Tym niemniej Coote nadal wypada nieźle, i tylko wspomnienie Frederiki von Stade tkwi gdzieś z tyłu głowy i nie daje o sobie zapomnieć. Wśród całej obsady z największą ciekawością czekałam (niedługo, bo od jej arii rzecz się zaczyna) na Nadine Sierrę. Zostawiła mi doskonałe wspomnienie swego warszawskiego koncertu z Mariuszem Kwietniem i bardzo chciałam sprawdzić, jak po niemal równo dwóch latach rozwinął się jej głos i umiejętności. Wtedy, 15 marca 2015 Sierra była jeszcze przed debiutem w Met (Gilda), dziś to już prawdziwa wschodząca gwiazda. Dysponuje sopranem liryczno-koloraturowym  o przyjemnej dla ucha barwie, ale takich głosów jest bardzo dużo. Tym, co czyni młodą Amerykankę charakterystyczną i zapamiętywalną jest szlachetność wyrazowa, prostota przekazu i oczywiście solidne zaplecze techniczne – bez wszystkich tych cech razem nie da się dobrze śpiewać Mozarta. Trzeba jednak przyznać, że głos Sierry zdradza niepotrzebne napięcie w górze skali, co może to być związane z wielkością Met, niekoniecznie przyjaznej sopranom o niewielkim wolumenie. W każdym razie ta Ilia przypadła mi do gustu i cieszę się, że mogę obserwować rozwój młodej (wciąż przed trzydziestką), bardzo obiecującej artystki.
Alan Opie wrócił po chorobie do swej roli Arbacesa i ślad przejść zdrowotnych było słychać. W sumie – warto było przywrócić do życia tę sędziwą produkcję nienajpopularniejszej opery Mozarta i warto pójść do kina, bo była to najprawdopodobniej ostatnia możliwość. Nowy Jork nie przyjął „Idomenea” z otwartymi ramionami, mnóstwo miejsc na widowni świeciło pustką  i działo się tak od premiery wznowienia. Szkoda!
P.S. W kwietniu ogłoszono, iż laureatką nagrody im. Richarda Tuckera, najważniejszej, jaką amerykański śpiewak może się pochwalić została Nadine Sierra. Gratulacje!









4 komentarze:

  1. Dzięki za relację z "Idomeneo". Życie nas zaskakuje i ja go w końcu (jeszcze) nie obejrzałam. Cieszę się, że Nadine Sierra dobrze wypadła. To bardzo ładny sopran i przeurocza osoba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, Sierra ma naturalny i nieupozowany wdzięk. A Ilią udowadnia, że rola z kategorii "pierwsza naiwna" nie musi być nudna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten warszawski "Turek" to, widząc zdjęcia, chyba produkcja z Aix (kilka lat temu z Peretjatko). Ktoś gdzieś napisał, że "Piasecka była na światowym poziomie". Nie wiem czy to wynika z takiej różnicy odbiorów a może definicja "światowego poziomu" mogłaby coś podpowiedzieć. Piasecka była dla mniej objawieniem wiele lat temu w warszawskiej "Podróży do Reims"..

    OdpowiedzUsuń
  4. Różnice w odbiorze tego przedstawienia były olbrzymie, sądząc po recenzjach. P. Piasecka za często brzmiała mi ostro i krzykliwie, żebym się mogła nią zachwycić, ale intonacja i koloratura była na miejscu. A sama produkcja już w Aix wydawała mi się nieciekawa, ale tam była lepiej śpiewana.

    OdpowiedzUsuń