Kończy się październik i nadchodzą te
specyficzne dni roku, które media zwyczajowo nazywają czasem refleksji. Ale czy
mamy na nią czas? Poganiani nieustannie natrętną myślą, że trzeba jeszcze być
tu, tu i tam, ściśnięci w tłoku na cmentarzu, walczący z nieprzyjaznymi
warunkami atmosferycznymi oraz ciężkimi, delikatnymi i nieporęcznymi rzeczami
(kwiaty i znicze) jesteśmy zmęczeni bardziej niż po trudnym dniu w pracy. Chrześcijański
sens tych świąt trochę nam umyka. Więc
może by inaczej, niekoniecznie po naszemu? Przenieść się , choćby tylko na 100
minut do świata, w którym można ubłagać wszechmocne bóstwo by przywróciło nam
osobę utraconą? Paryska Opera Comique
raczej nieprzypadkowo zaplanowała premierę „Orfeusza i Eurydyki” właśnie na
teraz. Historię trackiego śpiewaka i jego ukochanej przywołanej siłą miłości z
tamtej strony opowiadano nam już w tylu różnych mutacjach, że przed spektaklem
rzadko wiesz co konkretnie usłyszysz i zobaczysz. W paryskim teatrze dzieło
Glucka oddano w ręce Raphaëla
Pichona i zrobił on to, co inni przed nim i po nim (zapewne) – uznał iż wie
lepiej. Od wszystkich. W związku z tym pociął i zreformował wersję będącą już
opracowaniem – tę przygotowaną w 1859 roku przez Hectora Berlioza dla Pauline
Viardot. Na uznanie dyrygenta nie zasłużyła „zbyt pompatyczna” jego zdaniem
uwertura, zastąpiona fragmentem baletu „Dom Juan”. Skasowano też, co jest w
naszych czasach częste lieto fine oraz pozbyto się nazbyt typowego dla epoki
przedklasycznej (a wszak Gluck klasykiem był, nieprawdaż?) klawesynu. W sferze
obrazkowej reżyser i scenograf Aurélien
Bory zachował daleko idącą wstrzemięźliwość ograniczając się do umieszczenia w
przestrzeni scenicznej luster odbijających postacie główne i tancerzy-
chórzystów (bez zbliżeń kamery trudno ich było odróżnić) personifikujących
nieszczęsnych mieszkańców Tartaru i furie. Takie rozwiązanie widziałam już
wielokrotnie i jakoś nigdy nie dostrzegałam nowych sensów, jakie miałoby
generować. Nie bardzo też potrafię pojąć dlaczego z tytułowych małżonków
uczyniono właściwie bliźnięta zaopatrując oboje w identyczne blond peruki i
podobne w kroju marynarki (różniły się kolorem). Jeśli miało to jakiś głębszy
zamysł, do mnie nie dotarł, podobnie jak akrobatyczne wyczyny Amour. Za to
spore wrażenie zrobiły sceny ponownego umierania Eurydyki ogarnianej i
pochłanianej przez czerń. Ogólnie biorąc ta produkcja jest raczej
ascetyczna i niezbyt fascynująca, co
przerzuca cały ciężar odpowiedzialności na barki realizatorów strony muzycznej.
W tym wypadku okazało się to bardzo dobrym posunięciem, bo mieliśmy do
czynienia z ludźmi, którzy wiedzą doskonale jaki rezultat chcą osiągnąć i
potrafią to zrobić. Raphaël Pichon perfekcyjnie przygotował znakomitych muzyków
z Ensemble Pygmalion a dzięki pozbyciu się suchego, twardego brzmienia
klawesynu (tak zazwyczaj odbieram dźwięk tego instrumentu) muzyka zdawała się
płynąć jakoś subtelniej. Lea Desandre okazała się idealną odtwórczynią
niewielkiej rólki Miłości. Hélène Gilmette
była podobno zaziębiona, ale poza pierwszymi, nieco kanciastymi słowami
nie dało się tego zauważyć. Nie stworzyła kreacji scenicznej, ale nie dostała
takiej szansy od reżysera. Jakkolwiek jednak nie wypadłyby te postacie, w tej
operze ważny jest przede wszystkim Orfeusz. Wielu odtwórców tej roli przekonało
się na własnej skórze jak bardzo trudno dobrze ją wykonać, ostatnio Philippe
Jaroussky. Niełatwo bowiem o pełną kontrolę wokalną, kiedy ma się tyle
przekazania słuchaczowi, a w związku z tym zazwyczaj strona techniczna dominuje
– śpiewak stara się brzmieć stylowo i pięknie. Tym razem tak się nie stało i
dostaliśmy wspaniałą, pełną kreację, której nie zawaham się nazwać wybitną. Nie
mam tu miejsca, by analizować ją dźwięk po dźwięku, skupmy się więc na fragmencie
najbardziej znanym. „J’ai perdu mon Euridice”
czy po włosku „Che faro senza Euridice”
(swoją drogą niby to samo, ale jednak nie to samo) to aria ogromnie
skomplikowana. Gluck napisał ten krzyk rozpaczy w tonacji dur, którą zazwyczaj
wyraża się radość i dla słuchacza nieświadomego znaczenia tekstu czasem całość
brzmi po prostu gładko i ślicznie, zwłaszcza, że melodia należy do tych
wpadających w ucho i czepliwych. Zbyt często dostajemy w tym przypadku przebój
zaśpiewany szalenie elegancko i nienagannie od strony wokalnej, ale niewiele
znaczący. Mieli z tym kłopot nawet Maria Callas czy Luciano Pavarotti oraz
legiony innych . Długo czekałam na współczesnego, „swojego” Orfeusza i wreszcie
jest! Pewnie nie powinnam być
zaskoczona, że okazała się nim Marianne Crebassa, której karierę obserwuję z
dużą przyjemnością od kilku zaledwie lat (ze względu na młody jej wiek –
urodziła się w grudniu 1986). Francuska mezzosopranistka dysponuje pięknym,
soczystej barwy instrumentem, znakomicie prowadzonym, giętkim i ciepłym. Ma też
wszelkie zalety zwierzęcia scenicznego, bez problemu skupia na sobie uwagę czy
to w dramacie czy komedii. Ma wdzięk i figlarną lekkość, a także urodę
(wyraziste, wielkie ciemne oczy). Ale to wszystko nie było jej potrzebne w
partii Orfeusza. Posłuchajcie, proszę choćby „J’ai perdu…” (link na końcu).
Crebassa momentami nie brzmi pięknie, a już na pewno nie gładko, głos jej się
załamuje jak wtedy gdy płaczemy z głębi serca nie przejmując się tym, jak
otoczenie odbierze naszą wykrzywioną twarz. W tej interpretacji nikt, nawet
ktoś nieznający kontekstu i nie rozumiejący słów nie będzie miał wątpliwości z
jak strasznym bólem i rozpaczą zmaga się bohater. Warto usłyszeć, nie
przegapcie tego – takie role nie zdarzają się często!
sobota, 27 października 2018
środa, 17 października 2018
"Manru" w Warszawie
„Manru” powraca do repertuaru kilku polskich teatrów niejako
z obowiązku – jako dzieło skomponowane przez
artystę, któremu bez wątpliwości można przypisać rolę jednego z symboli
odzyskanej po latach zaborów niepodległości, czy nawet tego sukcesu ojców. Stulecie
szczęśliwego zdarzenia najłatwiej instytucji muzycznej uczcić wystawiając
jedyną operę Paderewskiego umożliwiając jednocześnie publiczności weryfikację
paru obiegowych, sprzecznych ze sobą ocen jej wartości. Czytałam już na ten
temat różne rzeczy – a to, że mamy do czynienia z utworem typowo epigońskim,
nie przesadnie interesującym, o złym libretcie i takiej sobie muzyce, a to, że
tekst może taki sobie, ale za to partytura przednia. Właściwie wszyscy piszący
o „Manru” wspominają, iż jest to nadal jedyna polska opera wystawiana przez
nowojorską Met (z wątpliwym rezultatem – po czterech przedstawieniach
przeniesiono spektakl do mniejszej sali).
Zasiadając na zdecydowanie mniej prestiżowej widowni TWON byłam ciekawa
i właściwie gotowa na wszystko, bo (trochę wstyd) nie tylko nie widziałam dzieła
na scenie, ale także nigdy go nie słyszałam.
Wyszłam z teatru z przekonaniem, że „Manru” mógłby spokojnie być drugą
polską operą mającą szansę zaistnieć na międzynarodowych scenach gdyby tylko
znalazł tak upartego i żarliwego rzecznika, jakim dla „Króla Rogera” jest
Mariusz Kwiecień. Oczywiście, „Roger”
przewyższa dziecię Paderewskiego, ale i ono ma zalety, które mogłyby na
to pozwolić. Przede wszystkim partytura – tak, to jest rzecz napisana bardzo
wyraźnie pod różnymi wpływami i nie tylko Wagner rzuca nań swój długi cień
(Piotr Kamiński wykazuje związki tej muzyki także z Verdim, Kreislerem i nawet
… Leharem, inni przywołują Bizeta i Pucciniego). A jednak, chociaż nie należy
się jej przymiotnik wybitna trudno nie zauważyć, iż Paderewski w sposób
zaskakująco płynny i udany pożenił ogień z wodą – czytaj: Wagnera z Verdim –
doprawiając polską góralszczyzną i cygańską oswojoną egzotyką. Libretto,
któremu jak to zazwyczaj bywa dostaje się najwięcej trochę sobie na baty
zasłużyło, bo słowa, którymi się posługuje robią wrażenie grafomanii pierwszej
wody. Polskiego słuchacza prowokują do niewczesnych śmieszków, ale proszę sobie
wyobrazić kogoś śledzącego, z braku znajomości naszego języka komunikatywne
tłumaczenie, np. angielskie. Ktoś taki , niedostrzegający tych kompromitujących
szczegółów z samej opowiadanej historii mógłby mieć sporo frajdy. Fabuła,
wzięta z powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego „Chata za wsią” nie zestarzała
się wcale i pewnie nigdy nie pokryje się patyną. Przyczyny nie trzeba długo
szukać – ta opowieść dotyczy czegoś, co wpisane jest w historię i naturę
ludzkości, mianowicie plemienności. Zawsze, od zarania dziejów i w każdej
sprawie musimy być „my” i jacyś „oni”. Za odejście od własnego plemienia
odszczepieńcy najczęściej płacą jakąś cenę a bywa ona bardzo wysoka i
bolesna. Tak dzieje się także dziś, kiedy społeczeństwo średnio skutecznie
usiłuje z tym walczyć nakładając nam kaganiec kultury i politycznej poprawności.
Obawiam się, że to niewiele da, bo … mamy tę nieszczęsną plemienność w DNA. I o
tym traktuje libretto „Manru”, dlatego brzmi, pominąwszy nieszczęsny język tak
bardzo aktualnie. Tej historii nie szkodzi przeniesienie akcji do
współczesności, bo nie powoduje rozbratu libretta z muzyką, co, jak słusznie
podkreśla w wywiadzie dla Ruchu Muzycznego Tomasz Konieczny jest największym
nieszczęściem dzisiejszego teatru operowego. W realizacji Marka Weissa wszystko
wygląda nieco inaczej niż w tekście, ale nie zmienia to istoty rzeczy. Ta
produkcja może być dowodem na to, iż jeśli reżyser skupia się na opowiedzeniu
zawartej w dziele historii zamiast dokonywać ustawicznej autoprezentacji
poprzez epatowanie publiczności własnymi lękami i obsesjami - nawet uwspółcześnienie nie szkodzi. A
posunęłabym się do tezy, że wręcz pomaga. Co tu dużo komentować – mnie się ta
inscenizacja bardzo podobała. Nie pamiętam, kiedy miałam w TWON tyle radości z czysto teatralnego punktu widzenia. Najatrakcyjniejszy
był akt trzeci, w którym uniknięto cepeliowskiej rodzajowości. Pomysł na
posadzenie pobratymców Manru na motocyklach
(„jadących” za sprawą projekcji wideo) sprawdził się doskonale. Także
złagodzenie zakończenia, w którym Ulana niezgodnie z tekstem zrezygnowała z
samobójstwa dla dziecka okazał się logiczny i sensowny. Komplementy, poza
Markiem Weissem należą się Kasparowi Glarnerowi za adekwatną do poszczególnych
aktów scenografię (mniejsze za kostiumy). Jedynym właściwie elementem
produkcji, który mi przeszkadzał była choreografia Izadory Weiss, nie tyle
nowoczesna co po prostu toporna, ale na szczęście balet nie stanowił
szczególnie rozbudowanej części przedstawienia. Oczywiście wszystko to nie
udałoby się tak bardzo, gdyby nie sukces muzycznej strony przedsięwzięcia. Jak
zawsze przy dziełach słyszanych pierwszy raz powstrzymam się od oceny orkiestry
i dyrygenta, Grzegorza Nowaka. Śpiewacy spisali się na medal. Ewa Tracz, której
nie słyszałam jako Micaeli, a była za tę rolę powszechnie fetowana zachwyciła
mnie jako Ulana pod każdym względem. Prześliczny, ciepły sopran pięknie
prowadzony, talent aktorski, urok osobisty – cieszę się, że mamy w Warszawie
taki skarb. Słowacki tenor Peter Berger nie stanowi już takiej rewelacji, ale
partia Manru stawia wielkie wymagania, którym po większej części sprostał
(momentami troszkę walczył z górą skali, ale to w tym wypadku zrozumiałe).
Monika Lendzion-Porczyńska potwierdziła zalety dostrzeżone przy okazji Carmen,
a trafiła jej się rola zastanawiająco pokrewna – uwodzicielskiej Cyganki Azy,
podśpiewującej sobie niczym andaluzyjska siostrzyca „tra la la la”. Mikołaj
Zalasiński potwierdził zalety dobrze znane z naszej sceny, to samo zrobiła jak
zwykle znakomita Anna Lubańska. Łukasz Goliński popisał się w niewielkiej
rozmiarem roli Jagu najurodziwszym męskim głosem wieczoru, co dobrze wróży jego
Królowi Rogerowi (już w grudniu). Spory i zasłużony aplauz na widowni wzbudził
Stanisław Tomanek, uwodzicielsko realizujący ważną i popisową partię
skrzypiec. Dzieciaki z chóru „ARTOS”
okazały się po raz kolejny świetne, do dorosłego chóru można mieć zastrzeżenia
– zwłaszcza w pierwszy akcie brzmiał niezbornie i kompletnie niezrozumiale. W
sumie – wyszłam z Teatru Wielkiego usatysfakcjonowana w stopniu, którego nie
przewidywałam. I nie byłam odosobniona – wokół dało się posłyszeć same
pozytywne komentarze. Jeśli nie trafiliście na „Manru” tym razem jest jeszcze
szansa w czerwcu – warto ją wykorzystać!
P.S. Spektakl był filmowany, jest więc szansa, że kiedyś pojawi się w ramach VOD na stronie TWON.
sobota, 6 października 2018
Głos anioła już w niebie - odeszła Montserrat Caballe
Tytuł
może egzaltowany, ale wiadomość o odejściu Montserrat Caballe, która opuściła
nas zaledwie kilka godzin temu bardzo mnie dotknęła, tak, jak podejrzewam
większość naszej, operowej społeczności na całym świecie. Nikomu z Was, drodzy
Czytelnicy nie trzeba tłumaczyć kim była i jak wspaniałą postać straciliśmy.
Media lubią przyklejać etykietki, ale w tym wypadku termin”ostatnia diva” nie
był na wyrost. Diva w najbarwniejszym tego słowa znaczeniu – z cudownym głosem,
genialną muzykalnością i bogatą osobowością. Miewała gwiazdorskie kaprysy, ale
też wielkie serce, cięty dowcip i błyskotliwą inteligencję. Śpiewała w czasach,
w których niestandardowe wymiary nie były żadną przeszkodą w karierze i nie
przesłaniały tego absolutnego cudu, jakim był jej głos. Wybaczcie, ale w tym
momencie nie stać mnie na więcej. „La Superba” otrzymała ode mnie hołd na tym
blogu kilka lat temu https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/11/gos-anioa.html .
Teraz mogę tylko powiedzieć – Szczęśliwej drogi do nieba,
Maestra!
czwartek, 4 października 2018
"Umarłe miasto" w Komische Oper
Kiedy jeden z ulubionych reżyserów wystawia operę, do której
mam słabość, w dodatku na scenie znanej z odwagi i innowacyjności oczekiwania i
ciekawość rosną do niepokojących rozmiarów. Studziłam je przypominaniem sobie,
że od dłuższego czasu Robert Carsen cierpi na wyraźną zapaść twórczą produkując
bliźniaczo do siebie podobne spektakle z metateatralnymi grami w roli głównej
jeśli zaś swoją ulubioną metodę porzuca wychodzi mu absurdalny aczkolwiek wciąż
wizualnie wyrafinowany „Don Carlo” (Strasburg). „Umarłe miasto” pozwala na inscenizacyjne eksperymenty, ale z kolei one
nie leżą w temperamencie Carsena, zazwyczaj chłodnego i eleganckiego. I właśnie
ta opcja się potwierdziła przy oglądaniu, niestety. Oczywiście, można przyjąć,
iż już w partyturze istnieje wystarczająca ilość szaleństw i parkosyzmów, żeby
jeszcze dokładać w warstwie wizualnej.
Tym niemniej chciałoby się chociaż odrobinę fantazji, chociaż trochę inspiracji
– a tym razem ze sceny Komische Oper wiało lodem, bo Carsen zrobił swoje
przedstawienie po literze raczej niż z ducha Korngolda. To, co było widać niczego
nie ujmowało ani nie dodawało temu, co słychać. Może w czasach regietheatru
powinnam się z tego cieszyć, może właśnie tak być powinno, ale … ja się
nudziłam, co na „Umarłym mieście” zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu (a
trochę doświadczeń z tą operą już się zebrało, o czym świadczą wpisy na jej
temat na blogu). Trudno za powiew świeżości uznać finał, w którym Frank i
Brigitta odziani w białe fartuchy okazują się być personelem instytucji
medycznej najwyraźniej nieskutecznie dbającej o zdrowie psychiczne Paula. Na
usprawiedliwienie Carsena można dodać, iż nie trafili mu się śpiewacy z
prawdziwym talentem aktorskim, ale przecież wsparcie ich w tym względzie należy
do reżysera. A tu, mimo tekstu napakowanego krańcowymi, egzaltowanymi emocjami
i namiętnościami nie udało się stworzyć żadnej relacji pomiędzy bohaterami. Zabójczej
partii Paula podjął się czeski tenor Aleš
Briscein wykonujący głównie repertuar liryczny. Nie uwodzi on atrakcyjną barwą
głosu, ale jak na taką rolę wypadł naprawdę dobrze. Wytrzymał kondycyjnie, nie
miał większych problemów z przebiciem się przez orkiestrę, ładnie prowadził
kantylenę (co przy długich, „straussowskich” liniach wokalnych jest ważne). Czasem
tylko ekstremalne góry atakował falsetem, ale niezbyt często. Sara Jakubiak
okazała się adekwatną, przyjemną w brzmieniu Marie/Mariettą a Maria Fiselier
całkiem udaną Brigittą. Najbardziej udaną kreację dał w tradycyjnie łączonych
partiach Franka i Fritza Günter Papendell, posiadacz pięknie brzmiącego głosu
barytonowego, którym świetnie wykonał nie tylko jeden z dwóch najbardziej znanych
numerów opery – pieśń Pierrota „Mein Sehnen, mein Wähnen”. Ainārs Rubiķis też
może sobie dopisać “Umarłe miasto” do listy sukcesów, a nie jest to dzieło
łatwe do dyrygowania. Godne podziwu wydało mi się przede wszystkim doskonałe
rozplanowanie planów dźwiękowych i dbałość o szczegół, przy którym żadne smaczki,
w które partytura obfituje nie ginęły.
Już po seansie
zaczęłam sobie porównywać ten spektakl z warszawskim, który mam ciągle w
pamięci. Gdybym miała możliwość postawienia się w roli boskiego montażysty i
zmiksowania tych dwóch przeniosłabym przede wszystkim berlińskiego Paula i
Franka do Warszawy i byłby to wówczas wielki sukces. Miłośnikom „Umarłego
miasta” serdecznie polecam taki eksperyment wyobraźni, jako, że oba
przedstawienia dostępne są w sieci.
P.S. Z przyjemnością
donoszę tym, którzy jeszcze nie słyszeli o sukcesie Aleksandry Kurzak w OnP. Śpiewała
tam Violettę w „Trafiacie” i doczekała się standing ovation, co w Paryżu zdarza
się znacznie rzadziej niż u nas. Może francuska prasa przestanie wreszcie pisać
o niej głównie per „la femme de Roberto Alagna”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)