Komuś początkującemu a chcącemu się
rozejrzeć w świecie barokowych afektów muzycznych poleciłabym Haendla. Na start
najlepszy byłby zapewne „Ariodante” typowy dla swego twórcy i jego epoki, ale
nie do końca. Elementem wyróżniającym, poza klasą partytury oczywiście jest
libretto wywiedzione wprost z Ariosta i nadzwyczaj, jak na tę epokę proste i
logiczne. Za proste i nazbyt logiczne, jak się okazało w 2017 roku, kiedy to p.
dyrektor Festiwalu Zielonoświątkowego w Salzburgu, Cecilia Bartoli postanowiła
wykonać rolę tytułową i zaangażowała Christofa Loy do zainscenizowania całości.
To nie jest reżyser szczególnie finezyjny a za cechę u niego dominującą można
uznać wyraźną skłonność do dramy – tam, gdzie jej nie ma, lub pojawia się w
znikomym wymiarze, Loy dodaje koncepty własne.
„Ariodante” cechuje się bardzo precyzyjną konstrukcją: mamy akt
pierwszy, radosny, a wręcz bukoliczny z zaczątkiem intrygi, w drugim
obserwujemy działania czarnego
charakteru i ich skutki, w trzecim zło zostaje pokonane i dostajemy lieto fine.
W tym wypadku inscenizator postanowił w schemat skomplikowany niczym budowa
cepa zaplątać aktualne problemy, o których krzyczą media. Nie jestem
miłośniczką wyważania otwartych drzwi, więc wszelkie przypomnienia o niszczącej
sile machismo i patriarchatu wydały mi się nie tylko niepotrzebne, ale przede
wszystkim banalne i oczywiste. Bo czy naprawdę bez zbiorowego gwałtu na
Ginevrze nie zorientowalibyśmy się, że to ona przede wszystkim jest ofiarą i że
zawodzi ją nawet ojciec? Genderowe
gierki, które rozsławiły spektakl ponad miarę są już tak powtarzalne, że nieco
nudzą, zwłaszcza, że w operze należą niejako do reguły i nie takie rzeczy już
widzieliśmy. Nie bardzo zrozumiałam , o co chodziło panu Loy ze stopniową
przemianą rycerza Ariodante w damę tego samego imienia – czyżby protagonista
wyraził w ten sposób wstręt do obrzydliwego, fałszywym poczuciem honoru i
przemocą stojącego męskiego świata? Hmmmm… Szkoda,
bo gdyby nie te dodatki od siebie udałoby się reżyserowi całkiem sprawnie i
nawet ładnie przeprowadzić nas przez tę fabułę. Mieliśmy akcję potoczystą i
konkretną, co przy tylu ariach da capo wcale nie jest oczywiste, wyraźnie
zarysowane charaktery, dobre scenki baletowe. Ponieważ wymieszano porządki
czasowe dostaliśmy kostiumy zarówno współczesne nam, jak Haendlowi i wszystkie
były przyjemne dla oka - żadnej
korporacyjnej paskudy! Dlatego właśnie żałuję, że im dalej tym więcej produkcja
zawierała reżyserskich wtrętów od siebie, bo od pewnego momentu zaczynało to
wyglądać mnie więcej tak, jak brzmią dziś „Cztery pory roku” grane przez
Berliner Philharmoner pod Karajanem. Na szczęście od strony muzycznej spektakl
- choć od ideału daleki - się udał i
słuchałam z przyjemnością. Zakłócało mi ją odrobinę wspomnienie Kacpra Szelążka
w partii tytułowej, ale nie można mieć wszystkiego … Cecilia Bartoli śpiewała z
sercem, co wynagrodziło mi drobne techniczne niedostatki i stylowe uchybienia.
Jak wiadomo Bartoli śpiewa zawsze „w stylu Bartoli” ale Haendel leży jej znacznie lepiej niż
nieszczęsny Bellini i miło się to odbiera. Sandrine Piau zaprezentowała nadal
promienny, ciepły sopran i wdzięk osobisty, który pozwala jej mimo upływu lat
wciąż być wiarygodną pierwszą naiwną. Dla
Kathryn Lewek Ginevra była debiutem w operze barokowej i należą jej zań
gratulacje. Koloraturowa sprawność nie jest wypadku niemal etatowej Królowej
Nocy żadną niespodzianką, ale Lewek zrobiła na mnie wrażenie przede wszystkim
emocjonalną prawdą i wyrazistością ujętą jednak w karby stylu. Głos
amerykańskiej sopranistki nie ma może nazbyt charakterystycznej barwy, jest
jednak posłusznym narzędziem swej właścicielki. Nathan Berg był bodajże
najlepszym Królem Szkocji jakiego dotąd słyszałam i widziałam – ma rzadką w
wypadku niskich głosów męskich swobodę w
posługiwaniu się ozdobnikami, przy tym ładne legato i soczystą barwę.
Publiczność na salzburskiej widowni najwyraźniej pokochała złola i wcale jej
się nie dziwię. Christophe Dumaux, jak dotąd dyżurny Tolomeo z „Giulio Cesare”
nosi postać Polinessa jak drugą skórę (jakkolwiek by to nie brzmiało). Jego
bohater podły jest straszliwie, co zagrane zostało z dużym wdziękiem –
nietrudno zrozumieć skąd wzięło się niebezpieczne zauroczenie Dalindy – i
zaśpiewane bardzo dobrze. Kaskady wściekłych koloratur nie stanowiły dla
francuskiego falsecisty żadnego problemu. Natomiast Rollando Villazon jako
Lurcanio miał z nimi spory kłopot. Lata temu, kiedy zaczynał swoją przygodę z
barokiem jeszcze przed osławionym kryzysem wokalnym należałam do nielicznych
zwolenników tych prób. Dziś niestety jego tenor wyszarzał a ozdobniki są
zamazane i niechlujne. To przykre, bo Villazon nadal pozostaje uroczym
człowiekiem i chciałoby się dla niego jak najlepiej … Les Musiciens du Prince –
Monaco to młody zespół, założony zaledwie 3 lata temu pod patronatem słynnej
mecenaski kultury, księżnej Hanoweru (z domu księżniczki Caroline de Monaco) i
jej brata, Alberta II. Krótkiego stażu wspólnego grania zupełnie po tych
muzykach nie słychać – pod batutą Gianluki Capuano brzmią jak jeden, doskonale
zestrojony organizm.
wtorek, 28 maja 2019
sobota, 11 maja 2019
X Konkurs Moniuszkowski przed finałem ... i po
Mara Motolygina |
Zimna
majówka i wredna bakteria to paskudny duet, którego Wam w żadnym razie nie
życzę. W związku z atakiem agresywnego mikroba i koniecznością pozostawania w
domu zdecydowałam się na życiowy pierwszy raz, co w moim wieku nie zdarza się
często. Jak dotąd jeszcze nigdy nie obserwowałam żadnego konkursu artystycznego
w całości. Ileś tam lat temu byłam dziewczęciem wręczającym kwiaty na Konkursie
Chopinowskim i pękałam z dumy, że jestem w środku tego wydarzenia, ale nawet
wtedy nie przyszło mi do głowy słuchać wszystkich uczestników. Zwłaszcza, że
mama karmiła mnie najwyraźniej niewłaściwym mlekiem, bo miłości do muzyki
Chopina z nim nie wyssałam. Szanuję, czasem lubię zaaplikować sobie nie za dużą
dawkę, ale nic więcej. Teraz – siedzę przy komputerze, uszy nastawione mam czujnie i nawet robię notatki. Tytułem wyjaśnienia – ten post nie ma na celu
chwalenia się trafnością ocen własnych bądź wyrażenia gniewu na mniemaną
nietrafność werdyktów jurorskich. Ciekawszy wydaje mi się inny aspekt Konkursu
Moniuszkowskiego, bo o nim oczywiście mowa – mianowicie jakiś obraz stanu
młodej wokalistyki jaki się z niego wyłania. A
takim obrazie mówić można (chociaż zawsze będzie on częściowy,
całościowy należy do kategorii niemożliwych), bo w tej, dziesiątej już edycji
wzięło udział wyjątkowo dużo chętnych. Z ponad 370 zgłoszeń do pierwszego etapu
dopuszczono około 80 osób. Skąd się wzięło to nadzwyczajne powodzenie?
Przypuszczam, że ze składu gremium jurorskiego, dającego wyjątkową możliwość
pokazania się i zaprezentowania szefom obsad najbardziej renomowanych teatrów
świata zgromadzonym w jednym miejscu. Mam wrażenie, że w tej edycji udało się
zgromadzić jury jeszcze bardziej prominentne niż to zazwyczaj ma miejsce na
Operaliach (w których kilkoro uczestników brało zresztą udział i zostało zauważonych, ale nienagrodzonych) .
W tej sytuacji sam „wynik sportowy” troszkę traci na znaczeniu, aczkolwiek
oczywiście im dalej w las, tym szans więcej.
A
jakie wnioski ze słuchania? Ano, przede wszystkim najszczerszy podziw dla
państwa sędziujących. Bo – tak, to zasadnicza część ich zawodu (z wyjątkiem
dwojga słynnych śpiewaków, jako, że p. Kłosińska wystąpiła tu jako casting
director TWON), ale jeżeli dla mnie to doświadczenie okazało się tyleż
pouczające co męczące, to jakie musiało być dla nich, obciążonych
odpowiedzialnością? Poza tym należy serdecznie podziękować Piotrowi Beczale,
gwieździe u szczytu kariery za poświęcenie bezcennego czasu (także w wymiarze
praktycznym, finansowym) i wysiłku. A niektórym uczestnikom rywalizacji pogratulować
odwagi – śpiewać Rossiniego czy Haendla przed Ewą Podleś – to musiało wymagać
kolosalnej odwagi i determinacji. Wybory repertuarowe młodych śpiewaków
tłumaczą się w większości samo przez się. Najpopularniejszym kompozytorem
okazał się Mozart, co jest logiczne. Mieliśmy wszak do czynienia z ludźmi u
początków kariery i głosami raczej lirycznymi, którym Amadeusz służy
znakomicie. Pod warunkiem, że się umie go śpiewać a nie o wszystkich mogę to
powiedzieć. Muszę przyznać, że po pewnym czasie miałam dość kolejnych Guglielmów, zwłaszcza, że może
dwóm z nich aria się udała. Zdziwiła mnie znikoma ilość Verdiego i Pucciniego a
pozytywnie zaskoczyło ilu wokalistów wybrało Weinberga. Te pieśni, w większości
mi nieznane zrobiły na mnie wrażenie potężne („Żydek”). Na wszystkich
konkursach, także w Warszawie daje się zauważyć nadprodukcja sopranów i
barytonów, co jest oczywiste – to najbardziej naturalny głos kobiecy i męski.
Tak więc soprany i barytony mają najtrudniej, muszą być naprawdę dobrzy, aby
wyróżnić się z tłumu. Niektórzy byli, ale też zwłaszcza gromadka sopranistek
trochę mi się zlała w jedną masę i kilku z nich, tych raczej przeciętnych , zupełnie
nie pamiętam. W kategorii męskiej głęboko wbiła mi się w niewdzięczną pamięć jedyna katastrofa wokalna pierwszego etapu i
miłosiernie nie wspomnę o kim myślę.
Jeśli chodzi o Polaków - kilkoro z nich
znam ze sceny, o innych słyszałam, kibicowałam wszystkim. Teraz, po ogłoszeniu
wyników etapu drugiego i jeszcze przed wieczornym etapem trzecim przychodzi mi
skonstatować ze smutkiem, że za większością z nich słuchając konkurencji
finałowej tęsknić nie będę. Wyjątkiem jest tu Jan Żądło, laureat nagrody za
najlepsze wykonanie pieśni Weinberga, który w moich uszach na udział w tym koncercie
zasłużył. Poza tym – czytając nazwiska
do tego zaszczytu zakwalifikowanych byłam zdziwiona, że w zasadzie zgadzam się
z jurorami. Moje wątpliwości wzbudziła tylko obecność na liście Piotra
Buszewskiego, który mnie nie zachwycił, ale widać czegoś w nim nie dostrzegam.
Młody tenor coś już zwojował na innych konkursach (był w dziesiątce finalistów
tegorocznego Met Audition, do grona pięciorga laureatów już się nie zmieścił) i
zaczyna karierę od mniej renomowanych teatrów amerykańskich. Gdyby to zależało
ode mnie (co za szczęście, że nie zależy!) wśród panów nagrodziłabym Long Longa
-przepiękny tenor, doskonale prowadzony. Po drugie Milana Siljanova - znakomita interpretacja –
wszystko w głosie, poza tym właściwie jako jedyny świetnie wykonywał mozartowskie recytatywy. I jeszcze: od wielu
lat nie słyszałam tak perfekcyjnie wykonanej arii napisanej wyjątkowo perfidnie
– toastu Escamilla. Brawo! Trzecim laureatem byłby Cody Quattlebaum, który
początkowo mnie nie zachwycił, ale w drugim etapie już owszem. Przewiduję też
jakieś wyróżnienie dla Matheusa Pompeu (mnie pozostawił raczej obojętną), i
chciałabym takiego dla Huberta Zapióra. Z paniami byłoby trudniej, ale –
dostrzegam spore szanse Zlaty Khershberg (mocny mezzosopran, duża
wszechstronność), Rusłany Koval (co za prześliczny, dzwoneczkowy sopran i
świetna technika) oraz Slavki Zamecnikovej (podobnie). Pamiętajcie jednak, że
piszę to wszystko jeszcze przed finałem, więc nie słyszałam tych młodych ludzi
śpiewających z orkiestrą. To duże wyzwanie, zwłaszcza dla młodszych, bez dużej w
tym względzie praktyki. Bardzo też jestem ciekawa niektórych wykonań arii
polskiej. Tak więc wszystkim uczestnikom życzę spokoju ducha, skupienia i
powodzenia a jurorzy dopiszą pointę.
P.S. Dopisali. Supremacja głosów żeńskich mnie zdziwiła, bo męskie wydały mi się w tej edycji ciekawsze. W koncercie finałowym ostateczna zwyciężczyni, Maria Motolygina rzeczywiście była świetna, zawiodła mnie za to Zlata Khershberg. Cody Quattlebaum pomylił tekst i pogrzebał swoje szanse, ale o niego martwić się nie trzeba - tak czy inaczej znajdzie swoją drogę na światowe sceny. Gihoon Kim znakomicie wykonał monolog Króla Rogera, natomiast Milan Siljanov nienajlepiej wybrał repertuar - Silva to rola dla prawdziwego basa, nie bas-barytona. Mimo wszystko bardzo mi żal, że nie doczekał się uznania ze strony jury, to był jeden z niewielu prawdziwych muzyków, nie tylko śpiewaków w gronie uczestników.
P.S. Dopisali. Supremacja głosów żeńskich mnie zdziwiła, bo męskie wydały mi się w tej edycji ciekawsze. W koncercie finałowym ostateczna zwyciężczyni, Maria Motolygina rzeczywiście była świetna, zawiodła mnie za to Zlata Khershberg. Cody Quattlebaum pomylił tekst i pogrzebał swoje szanse, ale o niego martwić się nie trzeba - tak czy inaczej znajdzie swoją drogę na światowe sceny. Gihoon Kim znakomicie wykonał monolog Króla Rogera, natomiast Milan Siljanov nienajlepiej wybrał repertuar - Silva to rola dla prawdziwego basa, nie bas-barytona. Mimo wszystko bardzo mi żal, że nie doczekał się uznania ze strony jury, to był jeden z niewielu prawdziwych muzyków, nie tylko śpiewaków w gronie uczestników.
Cody Quattlebaum |
Ruslana Koval |
Long Long |
Milan Siljanov |
Slávka
Zámečníková
Huber Zapiór |
sobota, 4 maja 2019
"Lady Makbet mceńskiego powiatu" według Warlikowskiego
”Lady Makbet mceńskiego powiatu” to
jedna z tych nielicznych oper dwudziestowiecznych, które pokochałam
natychmiast, od pierwszego usłyszenia. Opowiedziana już współczesnym językiem
muzycznym paradoksalnie mocno trzyma się rosyjskiej tradycji, co razem z geniuszem
kompozytorskim Szostakowicza i tekstem libretta daje efekt, który trudno nazwać
inaczej niż piorunującym. Ta historia ma potężne działanie w każdej wersji –
począwszy od literackiego oryginału, czyli opowiadania Nikołaja Leskowa
„Powiatowa lady Makbet”, poprzez jego teatralne i filmowe adaptacje. Wśród nich
jest film Andrzeja Wajdy z 1961 roku i rzecz najnowsza – „Lady M” Williama
Oldroyda. Ale – przynajmniej na mnie – nic nie wywiera takiego wrażenia jak
Szostakowicz.Nieco ponad trzy lata temu znalazłam swoją wersję absolutną,
wystawioną przez Tcherniakova w Lyonie (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2016/02/lady-makbet-mcenskiego-powiatu.html) i ona pozostaje taką do dziś, bieżący
seans jej nie unieważnił. Ale…
Zacznijmy
od tego, że wieści z Paryża dochodziły dziwne. Krzysztof Warlikowski,
reżyserujący tam regularnie i zawsze oprotestowywany głośnym buczeniem przez
zniesmaczoną publiczność (nie bez powodu) tym razem spotkał się z owacją na
stojąco (współczuję, to musiał być szok dla organizmu). Potem pojawiły się
entuzjastyczne recenzje aż wreszcie temat zagościł w telewizyjnym Tygodniku
Kulturalnym. Relacjonujący zdarzenie Adam Suprynowicz uznał „Lady Makbet
mceńskego powiatu” za najlepszą operową pracę Warlikowskiego. Ani z tym (a
gdzie monachijska „Kobieta bez cienia”?) ani z bezwarunkowym zachwytem się nie
zgadzam, ale rzeczywiście spektakl się
reżyserowi udał. Przeprowadził nas przez piekło z żelazną konsekwencją i mimo
zmiany czasu akcji rzadko u niego spotykanym szacunkiem dla autorów. Drobne
niezgodności były – chociażby kwesta analfabetyzmu bohaterki , co w początkach
lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku (wnioskując ze stylówy) stanowiłoby
osobliwość, a nie właściwość systemu. Poza tym wszystko się zgadza – to właśnie
on - nieludzki system wyprodukował stworzenie takie jak Jekatierina,
zredukowane do pierwotnych instynktów, których nie rozumie. U Warlikowskiego
protagonistka jest zupełnie inna niż u Tcherniakova – właściwie nie ma żadnego
życia duchowego, przez opresyjny patriarchat została zredukowana do poziomu
prymitywnego zwierzątka opakowanego w ponętne, ludzkie ciało. Także jej uczucie
do Siergieja to raczej sucze, bezwarunkowe oddanie - nawet jeśli pan kopie i katuje. Swoją drogą
te dwie tak różne interpretacje tej samej postaci mocno świadczą o wybitnym
talencie aktorskim Aušrinė Stundytė. Jej Katia jednak w niemal równym stopniu jest
katem i ofiarą spotworniałego świata, w którym przyszło egzystować bez nadziei
na odmianę losu. Tu mam do Warlikowskiego pytanie – dlaczego usiłował to
wszystko jeszcze podkręcić? Czy to, co tekście jest za mało dramatyczne?
Koniecznie trzeba było umieszczać akcję w rzeźni, kazać Katii i Siergiejowi
uprawiać seks przy trumnie Borisa? Mnie się te zmiany nie wydały
nieakceptowalne czy szokujące - one są
po prostu niepotrzebne. Podobnie jak projekcje video z tonącymi Katią i
Sonietką. Zrobiono je tak, żebyśmy widzieli, że obcujemy z cyfrowymi awatarami,
nie zaś z bohaterkami. Dla mnie - zgrzyt. Muzycznie żadnych zgrzytów nie było.
Ingo Metzmacher bardzo precyzyjnie poprowadził orkiestrę, chociaż może nie było
to dyrygowanie tak natchnione jak u Kazushiego Ono. Aušrinė Stundytė chociaż
również nie śpiewała z tak absolutną swobodą jak w Lyonie wciąż w partii Lady
Makbet mceńskiego powiatu pozostaje niezrównana. Doskonałym partnerem był dla
niej Dmitry Ulyanov, tworzący w roli Borisa Izmajłowa postać groźną i żałosną
zarazem i śpiewający doskonale pewnym, mocnym basem. Pavel Černoch ze swoim jasnym, słowiańskim w
brzmieniu tenorem i atrakcyjną
powierzchownością dał ciekawy portret prostackiego, prowincjonalnego macho. Alexander
Tsymbalyuk bardzo pięknie zaśpiewał jedyną właściwie arię w tej operze czyli
pieśń Starego Skazańca. Pozostałym wykonawcom ról dugoplanowych też należą się
same gratulacje: John Daszak (Zinowij), Krzysztof Bączyk (wiecznie pijany pop),
Oksana Volkova (Sonietka) a wreszcie Sofija Petrović,której Aksinia miała do
zaśpiewania dwa wersy, ale Warlikowski napisał jej dużą rolę, zagraną z
werwą - wszyscy ono zasłużyli na brawa.
Chór OnP zasuguje na nie zawsze.
Gdyby
się Państwo wahali – polecam szczególnie przedstawienie z Lyonu. Ale – i to,
paryskie nie obrazi Waszych oczu ani uszu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)