środa, 4 maja 2022

Don Giovanni w poszukiwaniu charakteru (Staatsoper Berlin)

Byłam na odwyku. Operowym. Ostatnią działkę mojej ukochanej używki – „Don Giovanniego” przyjęłam prawie dwa lata temu, sami więc rozumiecie, powrót do nałogu powinien być czystą rozkoszą dla uszu i mózgu, pobudzić w nim ośrodek przyjemności, upoić i rozradować duszę. Dlaczego tak się nie stało za chwilę Wam opowiem, ale na początek pogadajmy trochę o czymś innym. Obejrzałam transmisję z Berlina znając nazwiska realizatorów, ale nic nie wiedząc o koncepcji interpretacyjnej dzieła, zostawiając sobie czytanie recenzji na później. Zazwyczaj niestety robię odwrotnie i od zawsze mnie zastanawiało czy i w jakim stopniu cudze opinie oraz wypowiedzi teamu kreatywnego wpływają na mój odbiór tego co widzę i słyszę. Po doświadczeniu z „Don Giovannim” nie jestem wcale mądrzejsza w tym względzie. Ale po kolei, zacznijmy od moich odczuć, przede wszystkim w kwestii tytułowego bohatera. W jego wypadku decyzja reżysera i osobowość śpiewaka ma znaczenie kluczowe, bo Mozart nie dał Giovanniemu muzycznej osobowości. Podczas, gdy Leporello, Anna, Elvira, Ottavio czy nawet Masetto są w partyturze konkretnymi postaciami i mają charaktery bohater tytułowy jest migotliwie zmienny. Oczywiście mamy jeszcze fabułę i tekst libretta, ale wciąż stanowi on ramy, które trzeba wypełnić, skoro kompozytor myli tropy i daje mnóstwo możliwości. Przez lata obcowania a dziełem Mozarta zdarzało mi się spotykać przeróżne wcielenia uwodziciela wszechczasów – od psychopaty czy socjopaty do niemal niewinnej ofiary opresyjnego społeczeństwa. Tym razem, na scenie berlińskiej Staatsoper (Unter der Linden) Don Giovanni właściwie pozostał tajemnicą. To brzmi dobrze, ale dobrze nie wyglądało – ten bohater stanowił kwintesencję przeciętności, był właściwie żaden. Ani pociągający, ani odpychający. Nijaki. Występujący w tej roli Michael Volle ma 62 lata, na tyle mniej więcej wygląda i nie wyróżnia się ani szczególną atrakcyjnością fizyczną, ani też cechami odwrotnymi. Ot, taki pan, jakiego moglibyście spotkać podążającego do pracy komunikacją publiczną. Oczywiście Don Giovanni nie musi być ani młody, ani porażająco atrakcyjny, ale powinien być jakiś. Nie zrozumcie mnie źle, to nie są zarzuty pod adresem Volle’a, którego jako artystę znam na tyle, żeby wiedzieć, że mógłby inaczej. Gdy wrażenia ze spektaklu jako tako mi się ustaliły sprawdziłam co właściwie reżyser chciał nam takim ujęciem postaci przekazać i wcale od tej lektury nie jestem mądrzejsza ani bardziej zadowolona z inscenizacji. Może pamiętacie, że „Don Giovanni” to już trzecia opera duetu Mozart/Da Ponte wystawiana w Berlinie przez Vincenta Hugueta. Na początek dał on „Cosi fan tutte”, potem „Wesele Figara”. Ten odwrócony porządek związany był z inspiracją monumentalnym, czterotomowym dziełem Michela Foucaulta „Histoire de la sexualité”. Tak więc poszczególne opery zostały powiązane z etapami życia seksualnego człowieka – „Cosi” to młodość, „Wesele” pełnia dojrzałości zaś „Don Giovanni” schyłek. Dodatkowo jeszcze Huguet zaplątał w rzecz całą zmarłego trzy lata temu fotografa gwiazd Petera Linbergha. Tylko kto ze współczesnej publiczności będzie go pamiętał i co mu ta asocjacja da? Mogę mówić we własnym imieniu – mnie wiedza o tym wszystkim nie dała nic. Nadal inscenizacja była w moich oczach nieciekawa a Don Giovanni nie miał charakteru. Rozumiałam już, dlaczego tak często używa aparatu fotograficznego, ale – co z tego? W dodatku muzycznie spektakl wypadł mocno średnio. Główną winę ponosi tu Daniel Barenboim, który dyrygował w zwolnionych tempach i jakoś bez wewnętrznej energii, co wpłynęło również na solistów. Michael Volle jak zawsze śpiewał dobrze, ale towarzystwo miał przeciętne. Właśnie takie – nie złe, ale i nie dobre. Naprawdę zawiodła mnie Elsa Dreisig, którą Elvira przerosła totalnie, zarówno wokalnie jak aktorsko. Slávka Zámečníková, którą pamiętam pozytywnie z Konkursu Moniuszkowskiego (zdobyła tam nagrodę w 2019) i od tego momentu zdążyła już zadomowić się na kilku ważnych europejskich scenach chyba za wcześnie spróbowała roli Donny Anny. Jej głos, z natury prześliczny brzmiał płasko i krzykliwie. Bogdan Volkov był całkiem udanym Ottaviem, podobnie jak Serena Sáenz Molinero Zerliną i Riccardo Fassi Leporellem a David Oštrek Masettem, ale wszystko są to występy raczej standardowe niż godne szczególnej pochwały. Jeśli macie ochotę na w miarę niedawnego “Don Giovannego”, polecam pandemiczną produkcję ze Sztokholmu – mimo ograniczeń inscenizacyjnych udało się stworzyć ciekawy spektakl, no i jest w nim Peter Mattei.

4 komentarze:

  1. Kłaniam się. Jak zwykle wersja pt. "przeszłości ślad dłoń nasza zmiata". Jakież to atrakcyjne i odkrywcze, coś dla znanego reżysera, który nie cierpi "renesansowych rajtek". Może jednak właściwy kostium uczyniłby z M.Volle inną postać. Barenboim choruje, ile można w końcu zasuwać bez opamiętania, ale ja go kocham za całokształt tej działalności. Pozdrawiam! Tunio

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, że jestem już tak przyzwyczajona do "przybliżania i uwspółcześniania", iż nawet nie oczekuję facetów w rajtuzach.Mam wrażenie, że Volle, chociaż wokalnie daje radę nie ma temperamentu Don Giovanniego. I podobnie z Barenboimem - on nie jest mozartystą, nie da się być świetnym we wszystkim. Za to Wagner pod jego ręką zawsze chętnie. Pozdrawiam wzajemnie.

      Usuń
  2. Dlatego też napisałem, że Barenboima cenię raczej za tzw.całokształt, chociaż w koncertach fortepianowych Mozarta jest całkiem całkiem. Fakt, Volle to jednak nie Siepi. Bardzo rzadko już teraz oglądam całe inscenizacje, wolę słuchać samego dźwięku, ewentualnie obejrzeć fragmenty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, Siepi w Salzburgu 1954 - cudo. Ale cenię sobie też całkowicie abstrakcyjnego "Don Giovanniego" z TWON, zwłaszcza, gdy śpiewał go Kwiecień. To se ne vrati ....

    OdpowiedzUsuń