czwartek, 26 maja 2022

True crime w operze - "Lucia di Lammermoor" w Met

Wśród użytkowników platform streamingowych filmy i seriale true crime to codzienność, popularność tego gatunku zarówno w odsłonie dokumentalnej jak fabularnej rośnie z każdym rokiem. Jeśli wywołać ten temat w kontekście operowym padają zazwyczaj tytuły werystyczne ze sztandarowymi „Pajacami” (z historią znalezioną podobno w prasie codziennej) na czele lub wymienia się „Bal maskowy”. Dzieła romantyczne nie przychodzą nam na myśl jako pierwsze. Niby wiemy, że „Lucia di Lammermoor” miała swe źródło w zdarzeniach rzeczywistych, ale kojarzymy ją raczej z powieścią Waltera Scotta niż szukamy autentycznych pierwowzorów postaci. Przy okazji wystawienia opery Donizettiego w Met pogrzebałam troszkę i dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. A było tak … W roku 1669 świeżo uszlachcony (dosłownie przed rokiem) James Dalrymple, obecnie pierwszy wicehrabia Stair i jego małżonka Margaret postanowili wydać za mąż swą najstarszą córkę Janet. Dziewczę było już uczuciowo związane z Archibaldem lordem Rutherfurd, ale rodzice wybrali jej innego narzeczonego. Archibald nie był dla nich właściwym kandydatem – tytuł miał równie świeżej daty co oni, poza tym dwie rodziny dzielił antagonizm polityczny. Porywami dziewczęcego serca nie przejmował się nikt. Oryginalny jego wybranek nie wyglądał podobno na bohatera romantycznego, miał mieć czerstwą, rumianą cerę i uwielbiać konie oraz wiejskie życie. Janet go jednak kochała. Kiedy wydano ją za mężczyznę zdaniem rodziców znacznie bardziej odpowiedniego, lorda Davida Dunbara, pana na Baldon Castle nie protestowała poddając się woli starszych. I wiemy jaki to miało koniec. Otóż nie do końca wiemy, bo cała historia stała się swoistą legendą i z każdym dniem dodawano do niej nowe, plotkarskie szczegóły. Kiedy dotarła do Waltera Scotta (w łańcuszku przekazicieli znajdziemy nawet słynnego ze swych dzienników Samuela Pepysa) wyglądała już cokolwiek inaczej niż na początku. W końcu minęło półtora wieku. Scott dołożył swoje i tak zyskaliśmy „The Bride of Lammermoor”. W rzeczywistości zamach Janet Dalrymple (a właściwie już lady Dunbar) na małżonka nie był bezpośrednim skutkiem szoku wywołanego nocą poślubną. Państwo młodzi pobrali się bowiem 12 sierpnia 1669 roku i uroczystości weselne trwały 12 dni (nic w tym dziwnego, zjechanie się całego klanu na imprezę musiało wówczas zając mnóstwo czasu). Dopiero 24 sierpnia świeżo poślubieni przenieśli się z Carscreugh do właściwej siedziby, Baldon Castle. Co i jak dokładnie tam zaszło nie wiemy – pewne jest tylko to, że Janet zaatakowała Davida jakimś ostrym narzędziem raniąc go poważnie, ale … nie śmiertelnie. Przeżył, lecz musiał być człowiekiem cokolwiek pechowym, bo jego śmierć trzynaście lat później nie nastąpiła ze starości ani nawet innych przyczyn naturalnych. Zmarł skutkiem wypadku konnego. Wróćmy jednak do roku 1669, kiedy to Janet opuściła świat doczesny 12 września i nikt dziś nie wie dlaczego. Zgon mógł nastąpić skutkiem mężowskiej samoobrony, udanej próby samobójczej lub innych przyczyn. I tu mamy kolejną tajemnicę, z pogrzebem niedoszłej zabójczyni czekano bowiem aż 18 dni, co może wskazywać na odejście z własnej ręki. W każdym razie wszystko co zaszło musiało odcisnąć niezatarte piętno na całej, dużej (Janet miała 4 siostry i 5 braci) rodzinie Dalrymple. Zwłaszcza, że mimo braku internetu i szeroko dostępnych massmediów historia rozchodziła się coraz szerzej i obrastała w coraz nowe, niezgodne z faktami sensacje. Porzućmy teraz nieszczęsną Janet i jej familię i zajmijmy się Donizettim. Kiedy zainteresował się powieścią aktualnie bardzo popularnego pisarza podjął ryzykowną decyzję powierzenia libretta niemal debiutantowi. Salvatore Cammarano jak dotąd napisał tylko jeden tekst i to jako współautor, ale miał bogate doświadczenie teatralne jako pracownik obsługi sceny. Malował też dekoracje. Wydaje się, że przez ten czas terminowania sporo się nauczył o teatrze i wiedział, czego on potrzebuje. Kiedy więc doszło do realizacji zamówienia uznanego i podziwianego już kompozytora przykroił literacki oryginał Scotta do rozmiarów akceptowalnych. Przede wszystkim ograniczył wydatnie ilość postaci niektórych pozbywając się zupełnie (np. rodziców Lucii) a inne skondensował. Powstało bardzo efektywne dramaturgicznie i w guście epoki libretto, którego jak wiemy Donizetti nie zmarnował. Dzieło obu panów zyskało olbrzymie powodzenie już na premierze i trwa ono do dziś bez chwili przerwy. Właściwie każdy operomaniak z pewnym stażem ma za sobą wiele inscenizacji „Lucii di Lammermoor”, tak też jest w moim przypadku. Poprzednia nowojorska produkcja zapisała mi się w pamięci dosyć mocno, bo była to moja pierwsza kinowa transmisja z Met a w spektaklu brali udział Mariusz Kwiecień oraz Piotr Beczała. To się zdarzyło 7.02.2009 i rola Enrica sprawiła, iż znany już wcześniej i lubiany młody baryton został mym ulubionym śpiewakiem. Przypuszczałam wtedy, że będę go podziwiać na scenie jeszcze wiele lat, ale jak wiecie tak się nie stało, bo Kwietniowi nawaliło zdrowie. Życie nie znosi próżni, więc dziś Enrico w Met ma twarz i głos Artura Rucińskiego. Reżyserię tej nowej produkcji powierzono Simonowi Stone, którego prace („Umarłe miasto” w BSO, „Traviata” w Paryżu i "Tristan i Izolda" na festwalu w Aix) jak dotąd lubiłam, więc czekałam z nadzieją. Publikacja zdjęć i komentarzy popremierowych znacznie ją ostudziła, przynajmniej co do wizualnej warstwy, ale dopóki nie widziałam nie miałam prawa się wypowiadać. Teraz już mam i uważam, że chociaż nie było aż tak źle, jak mogłabym przypuszczać chwalić zanadto nie ma czego. Co mi przeszkadzało? Głównie bardzo gruba krecha, jaką nakreślono sylwetki postaci, łopatologia, która świadczy o braku zaufania do inteligencji widza oraz cała zabawa z kamerzystami. Panów śledzących poczynania bohaterów pokazywano nam często, a widownia Met była w związku z tym skazana na obserwację kamerzystów filmujących … innych kamerzystów. A plątali się oni po scenie zupełnie bez potrzeby, bo dodatkowe obrazy akcji dziejącej się w innym miejscu dekoracji wyświetlane nad sceną powodowały wizualny chaos i nie sprzyjały skupieniu. Poza tym mieliśmy jeszcze film tłumaczący nam z subtelnością młota pneumatycznego co też oczyma duszy widzi szalejąca Lucia. Naprawdę, my to wiemy. Mamy muzykę, tekst libretta i nawet jego tłumaczenie. Nie bardzo mogę też zaakceptować protagonistkę zlaną sztuczną posoką od stóp do głów. Ericowi Ferringowi należy tylko współczuć, że musiał tak długo leżeć, podobnie udekorowany litrami krwi w niewdzięcznej roli zwłok Artura. Chyba jednak wolałabym wrócić do ganionej w momencie powstania, mieszczańskiej inscenizacji Mary Zimmerman. Zdecydowanie więcej pozytywnych uczuć wywołała u mnie muzyczna strona transmisji z dyrygowaniem Riccarda Frizzy na czele. Wśród śpiewaków najlepszą kreację wokalną stworzył Artur Ruciński – finał jego sceny w pierwszym akcie zachwycił nie tylko amerykańskich słuchaczy. W roli Enrica pamiętam go z TWON (obok wspaniałej Lucii Aleksandry Kurzak), od tego czasu bardzo rozwinął się zarówno jego głos, jak interpretacja. A przez cały spektakl miałam wrażenie, iż Ruciński nieźle bawi się graniem zaćpanego i zapijaczonego psychopaty, bo takim uczynił Enrica reżyser. Stali czytelnicy wiedzą, że bardzo szanuję i lubię Javiera Camarenę, ale tym razem na usłyszenie pełni jego możliwości musieliśmy poczekać do sceny finałowej. Co zresztą świadczy o rozsądnym rozplanowaniu sił – jeśli borykał się on z jakimś problemem słusznie zachował to, co najlepsze na koniec, który w tej operze należy do tenora. Mnie niezmiennie najbardziej wzrusza „Tu che a dio spiegasti l'ali” – oczywiście gdy jest dobrze zaśpiewane, a było. Nadine Sierrę tylko raz słyszałam na żywo jako Lucię i to jedynie we fragmentach partii. Kilka lat temu młodziutka sopranistka towarzyszyła Mariuszowi Kwietniowi w jego warszawskim koncercie galowym i już wtedy (jeszcze przed debiutem w Met) wiadomo było, że obserwujemy narodziny gwiazdy. Dziś Sierra świeci pełnym blaskiem a jej głos, chociaż pozostał słodki i śliczny zyskał na pełni brzmienia. Jako Lucia miała drobne kłopoty z cabalettą w pierwszym akcie, ale potem śpiewała już naprawdę dobrze. Zarówno ona jak Camarena dysponują też atutem niebagatelnym – urokiem osobistym i ciepłem (to nie ma nic wspólnego z czysto zewnętrznymi cechami, bierze się ze środka), mieliśmy więc parę wyjątkowo sympatycznych amantów. Christian van Horn w nagłym zastępstwie za Petera Rose bardzo porządnie wykonał rolę Raimunda. W sumie po tym spektaklu zostanie mi w pamięci znakomity Frizza i takiż Ruciński. Reszta – just OK. Mam nadzieję, że produkcja Simona Stone nie przetrwa w Met za długo, bo nie jest tego warta.

2 komentarze:

  1. Nie będzie to moja ulubiona inscenizacja Łucji, ale trzeba przyznać, że nie ma w niej zbyt dużych zgrzytów między treścią a obrazem. Nadmiar krwi moja koleżanka skwitowała: "Dzisiejsza publiczność chyba potrzebuje takich mocnych bodźców" ;)
    Pozdrawiam
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się, to nie była zła inscenizacja, tylko po panu Stone spodziewałam się więcej. Z tymi bodźcami coś jest na rzeczy, ale jakoś tego typu efekty kojarzę raczej z weryzmem lub współczesnością, belcanto wolę raczej w innej estetyce. Teraz czekkam na koncert Pretty Yende i Rucińskiego za 3 tygodnie, mają śpiewać duet Lucii i Enrica.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń