O tej produkcji słyszałam sporo już wcześniej (miała
premierę dawno temu, w 2006) ale dopiero teraz miałam okazję wreszcie ją
obejrzeć. Rzadko mi się zdarza, żeby recenzje i opinie innych potwierdziły się
tak dokładnie w osobistym odczuciu. Na „Holendra Tułacza” (wolę tę wersję
tytułu niż „Latającego…”) wrażliwa jestem szczególnie, bo uwielbiam tę operę od
zawsze. Chyba zaś nigdy nie widziałam, żeby rzecz świetnie się zapowiadająca w
pierwszym akcie i konsekwentnie trzymająca poziom w drugim została tak całkowicie
zrujnowana w trzecim, finałowym. Żal mam o to do Petera Konwitschny (ego?)
ogromny. Ale zacznijmy od początku. Jest zadziwiająco tradycyjny - przeciwnych krańców sceny na nabrzeże opuszczają się po kolei dwa trapy
– okrętu Dalanda i potem Holendra , zaś samych statków nie widzimy. Daland i
jego załoga ubrani są współcześnie, posługują się też współczesnymi rekwizytami,
jak składane krzesełka i stolik. Za to Holender, a właściwie Holendrzy zeszli
żywcem z obrazu Rembrandta a skrzynia ze
skarbami sprawia wrażenie pożyczonej z „Piratów z Karaibów”. Akt drugi wygląda
już mniej konwencjonalnie, bo akcja rozgrywa się w centrum fitness – troszkę
ubogo wyposażonym, bo w same rowerki, ale niech tam. Dziewczyny, w strojach odpowiednich do
sytuacji odprawiają typowo babski rytuał , przy okazji ćwiczeń plotkują, dowcipkują, przekomarzają się , głównie z
Sentą. I tu ciekawostka – tak pogodnej, wręcz radosnej Senty jeszcze nie
widziałam. Wymachuje co prawda portretem Holendra (współczesna, celowo dość nieudolna kopia mistrza) i stawia zdecydowany
opór Erikowi (w białym szlafroku), ale wszystko to z promiennym uśmiechem na twarzy.
Holender zaś pojawia się dźwigając skrzynię zawierającą suknie ślubną ze swoich
czasów , którą Senta wciąga na strój
sportowy. To wszystko, jakkolwiek
dziwacznie nie brzmiałby opis rzeczywiście działa. Do momentu rozpoczęcia
trzeciego aktu. Można by jeszcze przełknąć początkowa zabawę w porcie ,
pokazaną dość wulgarnie, ale trudno od marynarzy wymagać subtelności,. Tyle, że
z każdą minutą sytuacja się pogarsza, z pojawieniem się Senty i Erika a potem Holendra to już katastrofa. Wszyscy
troje wrzeszczą na siebie z nieopanowaną agresją, gwałtowna i kompletnie
nieuzasadniona niczym przemiana Senty jest zdumiewająca, nieprzyjemna i
groteskowa. Czy kobieta współczesna i świadomie wybierająca swój los u boku
Holendra musi być agresywna? W finale światło gaśnie pogrążając scenę w
głębokich ciemnościach , słyszymy strzał, nie wiemy jednak kto, do kogo i z
jakim skutkiem strzelał, zwłaszcza, że Erik i Holender przed chwilą wyrywali
sobie broń. Monachijskiej publiczności chyba się to podobało, brawa były
niczego sobie. Mnie się zrobiło smutno. Zwłaszcza, że i muzyczna jakość
spektaklu nie była pierwszej klasy. Asher Fisch, którego słyszałam już
prowadzącego „Don Carlo” jest bardzo przeciętnym dyrygentem i doprawdy nie
wiem, dlaczego BSO zaprasza go z takim uporem.
Fisch hołduje zasadzie, że jak Wagner , to musi być głośno, bez względu
na to, w jakim momencie partytury jesteśmy. Orkiestra zagłuszała śpiewaków zbyt
często, żeby to uznać za wypadek przy pracy. Johan Reuter – Holender wydał mi
się przeciętny – szkoda, że to nie Terfel, który śpiewał rolę na premierze.
Przeciętnie sprawowali się również Peter Rose – Daland i Norbert Ernst –
Sternik. Za to Klaus Florian Vogt do
partii Erika nie nadaje się zupełnie. Jego wysoki głos (jak z chóru
chłopięcego) sprawdza się w „Lohengrinie” czy „Śpiewakach norymberskich”, ale
tu – nie. Anja Kampe , którą lubię w akcie drugim była dobra ale w trzecim ,
wymagającym więcej siły i temperamentu (zwłaszcza przy takim dyrygencie) mocy
nie wystarczyło.
Czas jakiś minął i wreszcie w sieci pojawił się, otoczony
już wielką sławą „Holender” według Marca Minkowskiego. Miałam okazję tylko
posłuchać, ale ponieważ jest to wersja koncertowa nie żałuję wizji tak bardzo.
Za to szkoda mi trochę "Le Vaisseau fantôme ou le Maudit des mers",
opery napisanej przez Louisa Dietscha do pierwotnego, porzuconego przez autora
francuskiego libretta Wagnera. Podejrzewam jednak, że za jakiś czas i to będzie
dostępne, wtedy porównam chętnie. Słyszałam już o planach oficjalnego wydania
na płycie „Holendra” , jeśli plotki się potwierdzą z wielką radością popędzę do
klawiatury aby to nagranie zamówić. Ale na razie - do wrażeń z przesłuchania zapisu wykonania
„Holendra” 3.06.2013 w Barcelonie. Moja nieszczególnie ufna natura nastroiła
mnie podejrzliwie przy czytaniu licznych sprawozdań i recenzji na ten temat bo
niemal wszystkie przyznawały wydarzeniu klasę najwyższą. Teraz nausznie
przekonałam się, że … miały rację. Jeśli pominąć Vincenta le Texiera (w Wiedniu np. mieli szczęście i Holendra
śpiewał Nikitin) to jest rewelacja. Prezentowana tu wersja pierwotna, z 1841
roku różni się od późniejszej, powszechnie znanej drobnymi szczegółami
muzycznymi i kosmetycznymi zmianami w libretcie: mamy wybrzeże Szkocji zamiast
Norwegii, bohaterowie noszą częściowo inne imiona, ale na tym koniec. Minkowski
i jego Musiciens du Louvre – Grenoble zagrali pierwszą dojrzałą operę Wagnera
tak, jak zawsze chciałabym ją słyszeć – bez zadęcia, wydobywając z muzyki całą
jej melodyjność i energię a momentami też zaskakującą taneczność. Nie zgubili przy tym mroku i
melancholii we właściwych fragmentach. Struktura dźwiękowa przejrzysta, każdy
instrument doskonale słyszalny, nie za głośno – miód! Cała historia została nam opowiedziana
tak, jak ja Wagner sobie życzył, bez dopisywania nadinterpretacyjnej warstewki,
która potrafi przykryć sedno. Minkowski mógł, bo nie miał nad głową nowomodnego
reżysera, który pokazałby na scenie zupełnie inną opowieść – na przykład o
chorej dziewczynie która stworzyła sobie w umyśle miłość na własną miarę. I
właśnie dlatego finałowy dramat brzmi jeszcze mocniej. Gdyby tylko nie iście
upiorny pan le Texier, z głosem dwa razy za małym do roli Holendra, ciśniętym
do granic wytrzymałości śpiewaka i cierpliwości publiczności, głosem, który już
z natury nie może się pochwalić ładną barwą. Okropny. Ale w oficjalnym nagraniu
ma podobno być Nikitin i to będzie zupełnie inna bajka. Za to dane mi było
stwierdzić, że Ingela Brimberg jest Sentą absolutnie zachwycającą , o
zaokrąglonym, wspaniałym głosie, bez częstej u wagnerowskich sopranów (jeszcze
niedawno była mezzo) skłonności do wrzasku, pięknie dopieszczającą każdą frazę.
Mój szczery podziw budzi też Eric Cutler jako Georg (Eric) - wykonał naprawdę kawał solidnej pracy by od
„Purytanów” poprzez Szymanowskiego dotrzeć do tej roli. I jest w niej
absolutnie wiarygodny. Mika Kares (Donald - Daland) w odróżnieniu od Texiera
nie krzyczy, a głos ma ładny. Potrafił też stworzyć nim pełną kreację aktorską
. Na koniec komplementy należą się też Bernardowi Richterowi za jego Sternika
zaśpiewanego jasnym, lirycznym tenorem tak jak się śpiewa belcanto.
Dzień dobry, gdzie można posłuchać Holendra Minkowskiego? Ja, jak dotąd, najbardziej lubię tego, który dla The Netherlands Opera wyreżyserował Martin Kusej z Nagelstad i Uusitalo. Pokazywała go kilkakrotnie mezzo. W tym roku obejrzałam przedstawienie z Bayreuth (w 1 kanale niemieckiej TV), w którym ... dwóch biznesmenów (Holender i Daland) wybrało się na łódki w weekend i zaskoczyła ich burza. Cały romantyzm ulotnił się z tego przedstawienia, zagranego (Thielemann) i zaśpiewanego solennie, po niemiecku. Sentą była Ricarda Merbeth, a Holendra śpiewał Samuel Youn. Te wnuczki Wagnera kompletnie oszalały. Nie tylko obsadziły cały trawnik plastkowymi wagnerkami, ale każde przedstawienie w Bayreuth to regietheater w najgorszym wydaniu. Holendra wyreżyserował niejaki Jean Philippe Gloger. Myslę, że Wagner przewraca się w grobie.
OdpowiedzUsuńMożna ściągnąc z "In fernem land"."Holendra" Kuseja uwielbiam, był na tym blogu post na temat. Spektakl z Bayreuth widziałam, ale tak marny, że niespecjalnie wart , żeby o nim pisać dłużej.Zupełnie się zgadzam z tym, że w Bayreuth dzieje się coraz gorzej - aż przestaję żałować, że tam nie mogę bywać.Żeby chociaż muzycznie trzymali najwyższy poziom, ale nie - bywa tam średnio, bywa solidnie, bywa nieżle. Tyle,że to za mało dla wagnerowskiej świątyni.
OdpowiedzUsuń