sobota, 14 września 2013

"Holender" według Minkowskiego, "Holender" z Monachium



O tej produkcji słyszałam sporo już wcześniej (miała premierę dawno temu, w 2006) ale dopiero teraz miałam okazję wreszcie ją obejrzeć. Rzadko mi się zdarza, żeby recenzje i opinie innych potwierdziły się tak dokładnie w osobistym odczuciu. Na „Holendra Tułacza” (wolę tę wersję tytułu niż „Latającego…”) wrażliwa jestem szczególnie, bo uwielbiam tę operę od zawsze. Chyba zaś nigdy nie widziałam, żeby rzecz świetnie się zapowiadająca w pierwszym akcie i konsekwentnie trzymająca poziom w drugim została tak całkowicie zrujnowana w trzecim, finałowym. Żal mam o to do Petera Konwitschny (ego?) ogromny. Ale zacznijmy od początku. Jest zadziwiająco tradycyjny -  przeciwnych krańców sceny  na nabrzeże opuszczają się po kolei dwa trapy – okrętu Dalanda i potem Holendra , zaś samych statków nie widzimy. Daland i jego załoga ubrani są współcześnie, posługują się też współczesnymi rekwizytami, jak składane krzesełka i stolik. Za to Holender, a właściwie Holendrzy zeszli żywcem z obrazu Rembrandta  a skrzynia ze skarbami sprawia wrażenie pożyczonej z „Piratów z Karaibów”. Akt drugi wygląda już mniej konwencjonalnie, bo akcja rozgrywa się w centrum fitness – troszkę ubogo wyposażonym, bo w same rowerki, ale niech tam.  Dziewczyny, w strojach odpowiednich do sytuacji odprawiają typowo babski rytuał , przy okazji ćwiczeń plotkują,  dowcipkują, przekomarzają się , głównie z Sentą. I tu ciekawostka – tak pogodnej, wręcz radosnej Senty jeszcze nie widziałam. Wymachuje co prawda portretem Holendra (współczesna, celowo dość  nieudolna kopia mistrza) i stawia zdecydowany opór Erikowi (w białym szlafroku), ale wszystko to z promiennym uśmiechem na twarzy. Holender zaś pojawia się dźwigając skrzynię zawierającą suknie ślubną ze swoich czasów  , którą Senta wciąga na strój sportowy.  To wszystko, jakkolwiek dziwacznie nie brzmiałby opis rzeczywiście działa. Do momentu rozpoczęcia trzeciego aktu. Można by jeszcze przełknąć początkowa zabawę w porcie , pokazaną dość wulgarnie, ale trudno od marynarzy wymagać subtelności,. Tyle, że z każdą minutą sytuacja się pogarsza, z pojawieniem się Senty i Erika  a potem Holendra to już katastrofa. Wszyscy troje wrzeszczą na siebie z nieopanowaną agresją, gwałtowna i kompletnie nieuzasadniona niczym przemiana Senty jest zdumiewająca, nieprzyjemna i groteskowa. Czy kobieta współczesna i świadomie wybierająca swój los u boku Holendra musi być agresywna? W finale światło gaśnie pogrążając scenę w głębokich ciemnościach , słyszymy strzał, nie wiemy jednak kto, do kogo i z jakim skutkiem strzelał, zwłaszcza, że Erik i Holender przed chwilą wyrywali sobie broń. Monachijskiej publiczności chyba się to podobało, brawa były niczego sobie. Mnie się zrobiło smutno. Zwłaszcza, że i muzyczna jakość spektaklu nie była pierwszej klasy. Asher Fisch, którego słyszałam już prowadzącego „Don Carlo” jest bardzo przeciętnym dyrygentem i doprawdy nie wiem, dlaczego BSO zaprasza go z takim uporem.  Fisch hołduje zasadzie, że jak Wagner , to musi być głośno, bez względu na to, w jakim momencie partytury jesteśmy. Orkiestra zagłuszała śpiewaków zbyt często, żeby to uznać za wypadek przy pracy. Johan Reuter – Holender wydał mi się przeciętny – szkoda, że to nie Terfel, który śpiewał rolę na premierze. Przeciętnie sprawowali się również Peter Rose – Daland i Norbert Ernst – Sternik. Za to Klaus Florian Vogt  do partii Erika nie nadaje się zupełnie. Jego wysoki głos (jak z chóru chłopięcego) sprawdza się w „Lohengrinie” czy „Śpiewakach norymberskich”, ale tu – nie. Anja Kampe , którą lubię w akcie drugim była dobra ale w trzecim , wymagającym więcej siły i temperamentu (zwłaszcza przy takim dyrygencie) mocy nie wystarczyło.

Czas jakiś minął i wreszcie w sieci pojawił się, otoczony już wielką sławą  „Holender” według  Marca Minkowskiego. Miałam okazję tylko posłuchać, ale ponieważ jest to wersja koncertowa nie żałuję wizji tak bardzo. Za to szkoda mi trochę "Le Vaisseau fantôme ou le Maudit des mers", opery napisanej przez Louisa Dietscha do pierwotnego, porzuconego przez autora francuskiego libretta Wagnera. Podejrzewam jednak, że za jakiś czas i to będzie dostępne, wtedy porównam chętnie. Słyszałam już o planach oficjalnego wydania na płycie „Holendra” , jeśli plotki się potwierdzą z wielką radością popędzę do klawiatury aby to nagranie zamówić. Ale na razie  - do wrażeń z przesłuchania zapisu wykonania „Holendra” 3.06.2013 w Barcelonie. Moja nieszczególnie ufna natura nastroiła mnie podejrzliwie przy czytaniu licznych sprawozdań i recenzji na ten temat bo niemal wszystkie przyznawały wydarzeniu klasę najwyższą. Teraz nausznie przekonałam się, że … miały rację. Jeśli pominąć Vincenta le Texiera  (w Wiedniu np. mieli szczęście i Holendra śpiewał Nikitin) to jest rewelacja. Prezentowana tu wersja pierwotna, z 1841 roku różni się od późniejszej, powszechnie znanej drobnymi szczegółami muzycznymi i kosmetycznymi zmianami w libretcie: mamy wybrzeże Szkocji zamiast Norwegii, bohaterowie noszą częściowo inne imiona, ale na tym koniec. Minkowski i jego Musiciens du Louvre – Grenoble zagrali pierwszą dojrzałą operę Wagnera tak, jak zawsze chciałabym ją słyszeć – bez zadęcia, wydobywając z muzyki całą jej melodyjność i energię a momentami też zaskakującą  taneczność. Nie zgubili przy tym mroku i melancholii we właściwych fragmentach. Struktura dźwiękowa przejrzysta, każdy instrument doskonale słyszalny, nie za głośno  – miód! Cała historia została nam opowiedziana tak, jak ja Wagner sobie życzył, bez dopisywania nadinterpretacyjnej warstewki, która potrafi przykryć sedno. Minkowski mógł, bo nie miał nad głową nowomodnego reżysera, który pokazałby na scenie zupełnie inną opowieść – na przykład o chorej dziewczynie która stworzyła sobie w umyśle miłość na własną miarę. I właśnie dlatego finałowy dramat brzmi jeszcze mocniej. Gdyby tylko nie iście upiorny pan le Texier, z głosem dwa razy za małym do roli Holendra, ciśniętym do granic wytrzymałości śpiewaka i cierpliwości publiczności, głosem, który już z natury nie może się pochwalić ładną barwą. Okropny. Ale w oficjalnym nagraniu ma podobno być Nikitin i to będzie zupełnie inna bajka. Za to dane mi było stwierdzić, że Ingela Brimberg jest Sentą absolutnie zachwycającą , o zaokrąglonym, wspaniałym głosie, bez częstej u wagnerowskich sopranów (jeszcze niedawno była mezzo) skłonności do wrzasku, pięknie dopieszczającą każdą frazę. Mój szczery podziw budzi też Eric Cutler jako Georg (Eric)  - wykonał naprawdę kawał solidnej pracy by od „Purytanów” poprzez Szymanowskiego dotrzeć do tej roli. I jest w niej absolutnie wiarygodny. Mika Kares (Donald - Daland) w odróżnieniu od Texiera nie krzyczy, a głos ma ładny. Potrafił też stworzyć nim pełną kreację aktorską . Na koniec komplementy należą się też Bernardowi Richterowi za jego Sternika zaśpiewanego jasnym, lirycznym tenorem tak jak się śpiewa belcanto.



2 komentarze:

  1. Dzień dobry, gdzie można posłuchać Holendra Minkowskiego? Ja, jak dotąd, najbardziej lubię tego, który dla The Netherlands Opera wyreżyserował Martin Kusej z Nagelstad i Uusitalo. Pokazywała go kilkakrotnie mezzo. W tym roku obejrzałam przedstawienie z Bayreuth (w 1 kanale niemieckiej TV), w którym ... dwóch biznesmenów (Holender i Daland) wybrało się na łódki w weekend i zaskoczyła ich burza. Cały romantyzm ulotnił się z tego przedstawienia, zagranego (Thielemann) i zaśpiewanego solennie, po niemiecku. Sentą była Ricarda Merbeth, a Holendra śpiewał Samuel Youn. Te wnuczki Wagnera kompletnie oszalały. Nie tylko obsadziły cały trawnik plastkowymi wagnerkami, ale każde przedstawienie w Bayreuth to regietheater w najgorszym wydaniu. Holendra wyreżyserował niejaki Jean Philippe Gloger. Myslę, że Wagner przewraca się w grobie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Można ściągnąc z "In fernem land"."Holendra" Kuseja uwielbiam, był na tym blogu post na temat. Spektakl z Bayreuth widziałam, ale tak marny, że niespecjalnie wart , żeby o nim pisać dłużej.Zupełnie się zgadzam z tym, że w Bayreuth dzieje się coraz gorzej - aż przestaję żałować, że tam nie mogę bywać.Żeby chociaż muzycznie trzymali najwyższy poziom, ale nie - bywa tam średnio, bywa solidnie, bywa nieżle. Tyle,że to za mało dla wagnerowskiej świątyni.

    OdpowiedzUsuń