niedziela, 29 września 2013

Germont, padre e figlio - "Traviata" z Aix-en-Provence

Niektóre opery mają w sobie magiczną moc – choćbyśmy je widzieli nie wiem który raz , ciągle zasiadamy na widowni gotowi się wzruszyć do łez, a jeśli wykonawstwo sprosta dziełu wychodzimy z teatru mniej lub bardziej dyskretnie ocierając łzy. Do tego rzadkiego rodzaju należy „Traviata” i mimo , że w życiu płakałam już nad niejedną Violettą, nadal jestem gotowa na kolejne przeżycia z nią związane. A ponieważ dawno już „Traviaty” nie oglądałam i nie słuchałam postanowiłam włożyć do odtwarzacza płytę ze spektaklem sprzed dwóch lat zarejestrowanym na festiwalu w Aix-en-Provence. Zaryzykowałam , mimo, że odtwórczyni partii tytułowej gwarantowała mi, że bohaterka, przynajmniej od strony wokalnej nie będzie taka, jak Verdi sobie wymarzył. Ale -  to moje z nią pożegnanie, bo zapowiedziała właśnie koniec kariery operowej. Widywałam już wprawdzie takich , którzy żegnali się przez kilkanaście lat, ale to raczej nie ten przypadek.   Nie mogę nawet powiedzieć, że będę tęsknić za Natalie Dessay – bo oczywiście o nią chodzi – zawsze , nawet kiedy była w pełni sił wokalnych zastanawiało mnie , dlaczego postanowiła zostać śpiewaczką mając znakomite zdolności aktorskie które kwalifikowały by ją na scenę dramatyczną. Teraz jej narzędzie pracy, głos jest już w strzępach, zniszczony tyleż problemami zdrowotnymi co niezwykłym wręcz uporem w wybieraniu partii przekraczających jego możliwości. Inna rzecz, że nigdy tego głosu nie lubiłam. Zawsze wydawał mi się szklany, przynależny raczej małej dziewczynce niż dorosłej kobiecie, niezdolny do wyrażania dorosłych namiętności. Podkreślam -  to tylko mój odbiór, Dessay cieszyła się estymą i popularnością. Jako Violetta niewielu jednak znalazła obrońców, bo to nigdy nie była rola dla niej, zwłaszcza w późnych latach kariery. W Aix zawiodła mnie także od strony interpretacyjnej. Grała wspaniale, ale patrząc na nią widziałam dokładnie koncepcję roli, widziałam mistrzostwo techniczne znakomitej aktorki, widziałam jej kobiecą odwagę nieukrywania wieku i nieokładkowej urody. Nie widziałam Violetty. Być może to wrażenie powstało, bo przede wszystkim jej nie słyszałam. Dessay nigdy nie miała dołu skali, średnica brzmi u niej szkliście a góra ostra jest jak brzytwa. Poza tym , ta muzyka wymaga bynajmniej nie suchotniczej siły, której Dessay nie posiadała nigdy. Inna rzecz, że debiutujący w operze szef London Symphony Orchestra Louis Langree nie pomógł ani jej, ani jej kolegom. Orkiestra brzmiała dziwnie mechanicznie a tempa dalekie były od rozsądnych (zagoniono na przykład drugi obraz drugiego aktu). Na scenie dzięki reżyserowi Jean-Francois Sivadier bez przerwy coś się działo, protagoniści nawet w najbardziej intymnych momentach nie byli na niej sami. I to nie jest komplement. Trzeba panu Sivadier przyznać umiejętność radzenia sobie z tłumem, to niewątpliwie człowiek potrafiący ustawiać sceny zbiorowe. Każdy coś robi, wchodzi w interakcje z innymi, nie stoi bezczynnie, w chór wpleciono tancerzy udawających, że śpiewają. Tyle, że tego ruchu i ciągłej aktywności jest nieco za dużo jak na mój gust. Terror wizualny spowodował, że drugoplanowych śpiewaków zatrudniono  po wyglądzie i  skutki były różne. Mieliśmy więc niezwykle seksownego Barona Douphol, o którego Alfredo mógł rzeczywiście być zazdrosny, ale ten przynajmniej dobrze śpiewał – Kostas Smoriginas, urodziwy Litwin zdążył już od tego czasu awansować na pierwszy plan. Gorzej , i to znacznie z Florą – Silvia de La Muela rewelacyjnie wygląda, świetnie tańczy, ale ust otwierać raczej nie powinna, bo wydobywa z nich paskudny skrzek. Anninę grała weteranka Adelina Scarabelli i poza przyzwoitym  głosem obdarowała ją całą masą macierzyńskiego wręcz ciepła. Teraz zaś czas wreszcie na tych, dzięki którym obejrzałam tę „Traviatę” do końca – papę i syna Germont. Charles Castronovo wydaje mi się najlepszym współczesnym Alfredo – bardzo sprawnie posługuje się giętkim, ładnym w barwie tenorem o idealnym ciężarze gatunkowym.  Żeby być całkiem uczciwą muszę dodać, że wyciął regularnego koguta na koniec swojej cabaletty, ale nie bardzo mi to zepsuło ogólne wrażenie. Castronovo jest , w przeciwieństwie do swej partnerki przede wszystkim śpiewakiem, ale także jako aktor sprawdza się dobrze. On właśnie zachowuje proporcje. Przy tym jest , ze względu na wiek i powierzchowność jako postać wiarygodny.  Nie można tego powiedzieć o Ludovicu Tezier, co nie całkiem było jego winą. Ktoś zdecydował (reżyser?), żeby go nie charakteryzować, co dało dość dziwaczny efekt, bo Tata Germont nijak na ojca młodego wszak Castronovo nie wyglądał. Gorzej – wyglądał na młodszego od Violetty. Tezier znany jest także ze scenicznej sztywności, ale tu się bardzo starał ją pokonać. Z efektem niepowalającym, ale akceptowalnym. Za to wokalnie był świetny – ma piękny, ciepły głos o dość dużej mocy i gospodaruje nim wyjątkowo sensownie. Nie napina się, nie krzyczy – robi swoje. Słyszałam go niedawno jako Posę u boku Jonasa Kaufmanna i był naprawdę dobry. I już się cieszę na ich ponowne partnerstwo w „Mocy przeznaczenia”. A sama produkcja? Nic rewolucyjnego, ale zwłaszcza jedna zmiana istotna. Violetta mieszka w lofcie i mamy jedność miejsca, cała akcja odbywa się właśnie tutaj – w pustej właściwie przestrzeni , której czasem pojawiają się panele z „fototapetą”. Są też rekwizyty – kilka krzeseł, poduszki i kapa, stanowiące miejsce miłosnych igraszek bohaterów. Taka koncepcja powoduje możliwość  podzielenia opery antraktem … w połowie drugiego aktu. Violetta, bezpośrednio po straszliwym przeżyciu na „imprezie” zaczyna umierać. Akcja kondensuje się troszkę za bardzo. Ale za to „Addio del passato” wypadło w wykonaniu Dessay najlepiej . Mnie to jednak nie wystarczy. 

http://www.youtube.com/watch?v=Sj-1h1m-fE0





To własnie baron Douphol - nie mogłam sobie odmówić



4 komentarze:

  1. Papageno, nie chcę się podlizywać :-), ale jestem w stanie podpisać się właściwie pod wszystkim co napisałaś o tej "Traviacie". Mogę wiele wybaczyć jeśli śpiewak/śpiewaczka poruszy mnie swoją interpretacją, całkowitym "stopieniem się" z postacią jednakże Natalie Dessay jako Violetta nie przekonuje w niczym: problem w tym, że ja do jej aktorstwa zawsze podchodziłem sceptycznie. Wydawało mi się, że zazwyczaj świetnie się "zgrywa"/"zagrywa", ale postaci za bardzo nie widziałem. To zawsze była Natalie udająca, a nie kreująca...Nie było tej sztuki maskowania sztuki, tego, by pozostać przy aktorstwie, o czym mówił Zapasiewcz: masz grać tak, żeby widz zapomniał, że grasz, że jesteś aktorem.
    Z tego powodu zawsze mnie trochę dziwiły opinie o jakimś fenomenalnym aktorstwie Dessay.
    Jeśli idzie o samą produkcję w Aix to właściwie nic nie mam do dodania: dla mnie totalne rozczarowanie, właściwie zaprzepaszczenie istoty tego dramatu. Cenię "nowoczesne" realizacje i tutaj przykładem znakomitej "Traviaty" jest dla mnie przedstawienie Roberta Carsena w Wenecji.
    Myślę, że trochę krzywdy wyrządzili Dessay jej promotorzy i wytwórnia płytowa. Chcieli nas przekonać, że to jakaś wielka diwa-reformatorka opery. A skoro jest przede wszystkim "śpiewającą aktorką" więc nawet z głosikiem małej dziewczynki jest w stanie olśnić nas jako Violetta, Lucia, Manon...
    Sam czytałem "fachowe" komentarze sugerujące, że jej przyszłością mogą być takie role jak Norma, Salome...Kto wie czy przypadkiem w to nie uwierzyła...
    Mimo wszystko szkoda gdy niewątpliwie ciekawa, charyzmatyczna postać kończy karierę w wieku gdy jeszcze można wiele zdziałać. Jeśli ktoś ma inwencję interpretacyjną i muzykalność to przecież wiele ról - bliższych warunkom wokalnym - może stworzyć pole do popisu. Dessay chciała błyszczeć w Traviacie, Lucii, a ja się pytam: dlaczego nie Gilda?! Przecież w tej delikatnej, dziewczęcej roli Verdiego Dessay mogłaby być naprawdę przekonująca...Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko że Nathalie miała większe ambicje niż te delikatne, dziewczęce postacie, chciała grać wielkie dramatyczne role, a cały problem polegał na tym, że głosu do nich niestety nie miała. Mogło być tak, że w pewnym momencie postanowiła, że pójdzie va banque i pośpiewa ile się da, tzn. ile głos i publiczność wytrzyma.
    Też nigdy nie gustowałam w tym głosie, ale przynajmniej ma moje uznanie za odwagę podjęcia próby podążania za "głosem serca", a potem nietuzinkowej decyzji o zakończeniu kariery

    OdpowiedzUsuń
  3. Obawiam się , że ta decyzja to nie odwaga tylko konieczność. Z jej głosem jest już tak źle, że nawet z Manon, która latami była jej specjalnością nie daje sobie rady. A jeśli chciała grać wielkie role dramatyczne (jej Ofelia była świetna pod tym względem) to czemuż na scenie muzycznej, a nie dramatycznej?

    OdpowiedzUsuń
  4. To przedstawienie dość długo wisiało na stronie arte. Nigdy nie mogłam go obejrzeć poza arię Dessay i Castronovo, Un di, felice, eterea.

    OdpowiedzUsuń