Niektóre opery mają w sobie magiczną moc – choćbyśmy je
widzieli nie wiem który raz , ciągle zasiadamy na widowni gotowi się wzruszyć
do łez, a jeśli wykonawstwo sprosta dziełu wychodzimy z teatru mniej lub
bardziej dyskretnie ocierając łzy. Do tego rzadkiego rodzaju należy „Traviata”
i mimo , że w życiu płakałam już nad niejedną Violettą, nadal jestem gotowa na
kolejne przeżycia z nią związane. A ponieważ dawno już „Traviaty” nie oglądałam
i nie słuchałam postanowiłam włożyć do odtwarzacza płytę ze spektaklem sprzed
dwóch lat zarejestrowanym na festiwalu w Aix-en-Provence. Zaryzykowałam , mimo,
że odtwórczyni partii tytułowej gwarantowała mi, że bohaterka, przynajmniej od
strony wokalnej nie będzie taka, jak Verdi sobie wymarzył. Ale - to moje z nią pożegnanie, bo zapowiedziała
właśnie koniec kariery operowej. Widywałam już wprawdzie takich , którzy
żegnali się przez kilkanaście lat, ale to raczej nie ten przypadek. Nie mogę nawet powiedzieć, że będę tęsknić za
Natalie Dessay – bo oczywiście o nią chodzi – zawsze , nawet kiedy była w pełni
sił wokalnych zastanawiało mnie , dlaczego postanowiła zostać śpiewaczką mając
znakomite zdolności aktorskie które kwalifikowały by ją na scenę dramatyczną.
Teraz jej narzędzie pracy, głos jest już w strzępach, zniszczony tyleż
problemami zdrowotnymi co niezwykłym wręcz uporem w wybieraniu partii
przekraczających jego możliwości. Inna rzecz, że nigdy tego głosu nie lubiłam.
Zawsze wydawał mi się szklany, przynależny raczej małej dziewczynce niż
dorosłej kobiecie, niezdolny do wyrażania dorosłych namiętności. Podkreślam
- to tylko mój odbiór, Dessay cieszyła
się estymą i popularnością. Jako Violetta niewielu jednak znalazła obrońców, bo
to nigdy nie była rola dla niej, zwłaszcza w późnych latach kariery. W Aix
zawiodła mnie także od strony interpretacyjnej. Grała wspaniale, ale patrząc na
nią widziałam dokładnie koncepcję roli, widziałam mistrzostwo techniczne
znakomitej aktorki, widziałam jej kobiecą odwagę nieukrywania wieku i
nieokładkowej urody. Nie widziałam Violetty. Być może to wrażenie powstało, bo
przede wszystkim jej nie słyszałam. Dessay nigdy nie miała dołu skali, średnica
brzmi u niej szkliście a góra ostra jest jak brzytwa. Poza tym , ta muzyka
wymaga bynajmniej nie suchotniczej siły, której Dessay nie posiadała nigdy.
Inna rzecz, że debiutujący w operze szef London Symphony Orchestra Louis
Langree nie pomógł ani jej, ani jej kolegom. Orkiestra brzmiała dziwnie
mechanicznie a tempa dalekie były od rozsądnych (zagoniono na przykład drugi
obraz drugiego aktu). Na scenie dzięki reżyserowi Jean-Francois Sivadier bez
przerwy coś się działo, protagoniści nawet w najbardziej intymnych momentach
nie byli na niej sami. I to nie jest komplement. Trzeba panu Sivadier przyznać
umiejętność radzenia sobie z tłumem, to niewątpliwie człowiek potrafiący
ustawiać sceny zbiorowe. Każdy coś robi, wchodzi w interakcje z innymi, nie
stoi bezczynnie, w chór wpleciono tancerzy udawających, że śpiewają. Tyle, że
tego ruchu i ciągłej aktywności jest nieco za dużo jak na mój gust. Terror wizualny
spowodował, że drugoplanowych śpiewaków zatrudniono po wyglądzie i skutki były różne. Mieliśmy więc niezwykle
seksownego Barona Douphol, o którego Alfredo mógł rzeczywiście być zazdrosny,
ale ten przynajmniej dobrze śpiewał – Kostas Smoriginas, urodziwy Litwin zdążył
już od tego czasu awansować na pierwszy plan. Gorzej , i to znacznie z Florą –
Silvia de La Muela rewelacyjnie wygląda, świetnie tańczy, ale ust otwierać
raczej nie powinna, bo wydobywa z nich paskudny skrzek. Anninę grała weteranka
Adelina Scarabelli i poza przyzwoitym
głosem obdarowała ją całą masą macierzyńskiego wręcz ciepła. Teraz zaś
czas wreszcie na tych, dzięki którym obejrzałam tę „Traviatę” do końca – papę i
syna Germont. Charles Castronovo wydaje mi się najlepszym współczesnym Alfredo
– bardzo sprawnie posługuje się giętkim, ładnym w barwie tenorem o idealnym
ciężarze gatunkowym. Żeby być całkiem
uczciwą muszę dodać, że wyciął regularnego koguta na koniec swojej cabaletty,
ale nie bardzo mi to zepsuło ogólne wrażenie. Castronovo jest , w
przeciwieństwie do swej partnerki przede wszystkim śpiewakiem, ale także jako
aktor sprawdza się dobrze. On właśnie zachowuje proporcje. Przy tym jest , ze
względu na wiek i powierzchowność jako postać wiarygodny. Nie można tego powiedzieć o Ludovicu Tezier,
co nie całkiem było jego winą. Ktoś zdecydował (reżyser?), żeby go nie
charakteryzować, co dało dość dziwaczny efekt, bo Tata Germont nijak na ojca
młodego wszak Castronovo nie wyglądał. Gorzej – wyglądał na młodszego od
Violetty. Tezier znany jest także ze scenicznej sztywności, ale tu się bardzo
starał ją pokonać. Z efektem niepowalającym, ale akceptowalnym. Za to wokalnie
był świetny – ma piękny, ciepły głos o dość dużej mocy i gospodaruje nim
wyjątkowo sensownie. Nie napina się, nie krzyczy – robi swoje. Słyszałam go
niedawno jako Posę u boku Jonasa Kaufmanna i był naprawdę dobry. I już się
cieszę na ich ponowne partnerstwo w „Mocy przeznaczenia”. A sama produkcja? Nic
rewolucyjnego, ale zwłaszcza jedna zmiana istotna. Violetta mieszka w lofcie i
mamy jedność miejsca, cała akcja odbywa się właśnie tutaj – w pustej właściwie
przestrzeni , której czasem pojawiają się panele z „fototapetą”. Są też
rekwizyty – kilka krzeseł, poduszki i kapa, stanowiące miejsce miłosnych
igraszek bohaterów. Taka koncepcja powoduje możliwość podzielenia opery antraktem … w połowie drugiego
aktu. Violetta, bezpośrednio po straszliwym przeżyciu na „imprezie” zaczyna
umierać. Akcja kondensuje się troszkę za bardzo. Ale za to „Addio del passato”
wypadło w wykonaniu Dessay najlepiej . Mnie to jednak nie wystarczy.
Papageno, nie chcę się podlizywać :-), ale jestem w stanie podpisać się właściwie pod wszystkim co napisałaś o tej "Traviacie". Mogę wiele wybaczyć jeśli śpiewak/śpiewaczka poruszy mnie swoją interpretacją, całkowitym "stopieniem się" z postacią jednakże Natalie Dessay jako Violetta nie przekonuje w niczym: problem w tym, że ja do jej aktorstwa zawsze podchodziłem sceptycznie. Wydawało mi się, że zazwyczaj świetnie się "zgrywa"/"zagrywa", ale postaci za bardzo nie widziałem. To zawsze była Natalie udająca, a nie kreująca...Nie było tej sztuki maskowania sztuki, tego, by pozostać przy aktorstwie, o czym mówił Zapasiewcz: masz grać tak, żeby widz zapomniał, że grasz, że jesteś aktorem.
OdpowiedzUsuńZ tego powodu zawsze mnie trochę dziwiły opinie o jakimś fenomenalnym aktorstwie Dessay.
Jeśli idzie o samą produkcję w Aix to właściwie nic nie mam do dodania: dla mnie totalne rozczarowanie, właściwie zaprzepaszczenie istoty tego dramatu. Cenię "nowoczesne" realizacje i tutaj przykładem znakomitej "Traviaty" jest dla mnie przedstawienie Roberta Carsena w Wenecji.
Myślę, że trochę krzywdy wyrządzili Dessay jej promotorzy i wytwórnia płytowa. Chcieli nas przekonać, że to jakaś wielka diwa-reformatorka opery. A skoro jest przede wszystkim "śpiewającą aktorką" więc nawet z głosikiem małej dziewczynki jest w stanie olśnić nas jako Violetta, Lucia, Manon...
Sam czytałem "fachowe" komentarze sugerujące, że jej przyszłością mogą być takie role jak Norma, Salome...Kto wie czy przypadkiem w to nie uwierzyła...
Mimo wszystko szkoda gdy niewątpliwie ciekawa, charyzmatyczna postać kończy karierę w wieku gdy jeszcze można wiele zdziałać. Jeśli ktoś ma inwencję interpretacyjną i muzykalność to przecież wiele ról - bliższych warunkom wokalnym - może stworzyć pole do popisu. Dessay chciała błyszczeć w Traviacie, Lucii, a ja się pytam: dlaczego nie Gilda?! Przecież w tej delikatnej, dziewczęcej roli Verdiego Dessay mogłaby być naprawdę przekonująca...Robert.
Tylko że Nathalie miała większe ambicje niż te delikatne, dziewczęce postacie, chciała grać wielkie dramatyczne role, a cały problem polegał na tym, że głosu do nich niestety nie miała. Mogło być tak, że w pewnym momencie postanowiła, że pójdzie va banque i pośpiewa ile się da, tzn. ile głos i publiczność wytrzyma.
OdpowiedzUsuńTeż nigdy nie gustowałam w tym głosie, ale przynajmniej ma moje uznanie za odwagę podjęcia próby podążania za "głosem serca", a potem nietuzinkowej decyzji o zakończeniu kariery
Obawiam się , że ta decyzja to nie odwaga tylko konieczność. Z jej głosem jest już tak źle, że nawet z Manon, która latami była jej specjalnością nie daje sobie rady. A jeśli chciała grać wielkie role dramatyczne (jej Ofelia była świetna pod tym względem) to czemuż na scenie muzycznej, a nie dramatycznej?
OdpowiedzUsuńTo przedstawienie dość długo wisiało na stronie arte. Nigdy nie mogłam go obejrzeć poza arię Dessay i Castronovo, Un di, felice, eterea.
OdpowiedzUsuń