poniedziałek, 30 grudnia 2013

Libiamo! Czyli o niewymuszonym uroku koncertów charytatywnych



Nawet najzagorzalszy zwolennik Wagnera potrzebuje czasem odpoczynku w lżejszych klimatach. Zwłaszcza w tym specyficznym okresie roku. Stąd wypełnione po brzegi sale teatrów operetkowych i koncerty sylwestrowe w najszacowniejszych wnętrzach filharmonicznych. Tego typu wydarzenia traktujemy zazwyczaj na luzie i jesteśmy bardziej niż zwykle tolerancyjni. Komuś głos się załamał? Ktoś nie trafił we właściwą tonację”? Jakieś fałsze w dęciakach? A co tam, za to sopranistka wygląda jak milion dolarów, tenor jest wyjątkowo sympatyczny a baryton popatruje na publiczność uwodzicielsko. Po drugiej stronie rampy doskonale o tym wiedzą, i choć dla prawdziwego artysty niewiele to zmienia, bo zawsze poważnie traktuje każdy występ to przynajmniej w kwestii repertuaru może sobie trochę odpuścić. Na takie okazje wybiera się więc albo utwory z natury swej lekkie i przebojowe albo też ośpiewane tyle razy, że można wykonywać je na autopilocie. Obie strony wychodzą zazwyczaj  z koncertu w świetnym nastroju, a tym wypadku tylko o to chodzi. Jeśli nie chce nam się akurat ruszać z domu możemy sobie sprawić tego typu przyjemność bez konieczności przywdziewania galowego stroju. I nie musi to wcale być powtórka z któregoś koncertu trzech tenorów czy „Christmas In Vienna XXXVIII”. Firmy płytowe też mają swoje grudniowe żniwa i wydają właśnie teraz DVD z zapisami eventów w tym rodzaju z całego roku. Co czujniejsi z  naszych „krewnychiznajomych”, którzy słyszeli, że interesujemy się czymś tak dziwacznym jak opera czasami kładą nam pod choinką taki prezent.  To bywa miłe, bo sami byśmy nie kupili, ale w świątecznym rozleniwieniu ogląda się przyjemnie. Tak właśnie zostałam niespodziewaną właścicielką płyty zatytułowanej „Red Ribbon Celebration Concert 2013”. Tytuł opatrzony został datą, bo zdarzenie jest cykliczne, odbywa się pod patronatem Clinton Heath Acces Initiative (CHAI). Szanowny patron, amerykański ex-prezydent pojawił się 23 maja na scenie wiedeńskiego Burgtheater  i wygłosił odpowiednią mowę. Poza tym pomiędzy numerami muzycznymi aktorzy (wśród nich Eva Longoria) czytali krótkie teksty. Oszczędzono mi przewijania, bo producent wyciął wszelkie elementy oficjalne pozostawiając jedynie muzyczną esencję. W międzyczasie, jak to zwykle bywa rzecz pojawiła się na You Tubie, więc pozwoliłam sobie ją dla Państwa zalinkować, bo warta jest obejrzenia. Koncert miał oczywiście momenty lepsze i gorsze, ale także będąc w lekkim i szampańskim nastroju postaram się wypunktować przede wszystkim te pierwsze. Do nich należała z pewnością ORF Vienna Radio Symphony Orchestra i dyrygent Omer Meir Wellber. I cóż za trafny wybór utworów – Johann Strauss, Czajkowski, Mozart, Chaczaturian , Bizet – wszystko melodyjne, nie za długie, ale dobrze grane. Gwiazdą wieczoru miała być zapewne Anna Netrebko, uwielbiana przez miejscową publiczność (po zmianie obywatelstwa na austriackie) jeszcze bardziej niż gdzie indziej. Śpiewana przez nią pieśń Rimskiego-Korsakowa „Słowik i róża” wypadła rzeczywiście znakomicie a solistka zaprezentowała doskonale nam znane zalety swego pięknego głosu – brzmiało to miękko, rozlewnie, tęsknie. W duecie „Usta milczą, dusza śpiewa” Piotr Beczała był stroną zdecydowanie wiodącą, bo Netrebko nie bardzo potrafi przestawić się na stylistykę operetkową . W swoim numerze solowym także zdecydował się na Rimskiego-Korsakowa i również  w pieśni Gościa Indyjskiego z „Sadka” zaprezentował niezwykle atrakcyjnie (w repertuarze słowiańskim lubię go najbardziej odkąd przestał śpiewać Mozarta, czego żałuję). Ildebrando d’Arcangelo podobał mi się jako Mefisto (Boito), serenada Don Giovanniego wymaga zwodniczej słodyczy, której cudny Włoch w głosie nie ma. Elisabeth Kuhlman, Wiedenka z urodzenia dysponuje atrakcyjnym mezzosopranem, i chociaż jej interpretacje do szczególnie pamiętnych nie należą zapewniła mi kilka miłych chwil jako Dalila i Carmen. Królem dnia w moich uszach był Rene Pape. I nawet nie ze względu na nieziemskiej urody głos, a przynajmniej nie tylko. Jego interpretacja arii Wodnika z „Rusałki” okazała się jeszcze bardziej wzruszająca i dramatyczna niż na płycie „Gods, Kings and Demons” (swoją drogą, fenomenalny tytuł). Miałam łzy w oczach, a wcale niełatwo mnie o nie przyprawić - zwłaszcza tym utworem, znanym mi w wielu różnych wykonaniach.  Pape nie jest przystojny, ale kiedy śpiewa nawet najpiękniejsi bywają tylko tłem. Jako Mefisto  mój ulubiony bas nie musi używać szerokiego gestu – wystarczy jedno spojrzenie, błysk w oczach i już wiemy, z kim mamy do czynienia . Zaiste to „szatan poprowadził ten bal” . Od lat każdy koncert typu „All Stars” musi (nie ma innej opcji) kończyć się toastem z „Traviaty”. Tym razem bez chóru, więc czegoś brakowało. Ale i tak było przyjemnie. A ja pozwolę sobie dołączyć się do tego toastu.

Moi Drodzy!
Na ten Nowy Rok – życzę Wam i sobie wszystkiego muzycznego i niech nam minie śpiewająco! Libiamo!


 P.S. W koncercie wziął także udział Erwin Schrott, ale miałam być miła. Wyglądał świetnie.







7 komentarzy:

  1. A jakby tak ktoś Autorce złożył życzenia to co by się stało? Zresztą, bez komentarza:)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja właśnie życzę Autorce dużo pięknych i szczęśliwych dni w Nowym Roku !

    OdpowiedzUsuń
  3. Od pewnego już czasu jestem stałym czytelnikiem tego blogu. Autorce składam najlepsze życzenia noworoczne i podziękowania.
    D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja, po wyprawie operowo-świątecznej do Barcelony, przyłączam się do życzeń noworocznych dla Papageny i wszystkich uczestników dyskusji oraz czytelników. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziekuję za życzenia obu panom. Co widziałeś Robercie?

    OdpowiedzUsuń
  6. Widziałem "Kopciuszka" Masseneta w obu obsadach :-) Robert.

    OdpowiedzUsuń