"Peleas i Melisanda" w Wiedniu i Paryżu
Niewielu z
nas, polskich operomaniaków miało szansę zapoznać się z „Peleasem i Melisandą” porządnie i tak, jak się powinno –
w teatrze. Bo u nas takich utworów się nie wystawia, więc tylko ci najbardziej
mobilni i zdeterminowani mogli rzecz
podziwiać gdzieś za granicą. Pozostają nam zapisy na DVD i w telewizji. Do nich
też dzieło Debussy’ego nie wykazuje specjalnego szczęścia – w grudniu 2010
miało na przykład premierę w Met, ale Peter Gelb nie uznał go najwyraźniej za
wystarczająco atrakcyjne by umieścić w planie transmisji do kin. Rzeczywiście,
na tej operze wyjątkowo mocno odcisnęły się znaki czasów, w których powstała. A
nawet wtedy już w czasie prób potężna loża szyderców wykpiwała ją
niemiłosiernie, nie całkiem bez powodu. Dziś, kiedy nikt nie ma czasu ani cierpliwości
do symbolizmu napuszone tyrady Arkela budzą odruch niechęci a wieczór przy
oglądaniu nieco się dłuży. Mnie szczególne znużenie dopada zazwyczaj w piątym
akcie, gdy Melisanda już umarła, zaś Arkel ciągle ma nam mnóstwo do
powiedzenia. Wtedy nawet zalety orkiestracji Debussy’ego nie wystarczają. Ten
niepożądany moment następuje jednak po ponad dwóch godzinach wspaniałej,
migotliwej muzyki, której trzeba słuchać z napiętą uwagą, żeby nic z niej nie
stracić. Trochę wysiłku wymaga też „wgryzienie się” w linie wokalne bo nie
znajdziemy wśród nich żadnego „numeru”, melodii, którą przeciętny człowiek
mógłby sobie po spektaklu odtworzyć w pamięci. W porównaniu z tym „Walkiria” to prawdziwa lista hitów do
nucenia pod prysznicem. Wagnera przywołałam nie bez przyczyny, bo chociaż Debussy
bardzo chciał uniknąć jego wpływów i w dużej części partytury mu się udało, to
jednak momentami takich skojarzeń uniknąć nie można. Bardzo już dawno miałam do
czynienia z „Peleasem i Melisandą” i pewnie nie sięgnęłabym na swoją półkę z płytami
oczekującymi na zmiłowanie od niepamiętnych czasów gdyby nie Stéphane Degout, od kilku lat śpiewający Peleasa wszędzie (również
w Met). Francuski baryton zachwycił mnie ostatnio w „Hamlecie” i miałam ochotę
na kolejne spotkanie z jego sztuką wokalno-aktorską. A nawet dwa, bo hurtowo
postanowiłam obejrzeć przedstawienia z Theater Am der Wien (2009) i Opera
Bastille (grudzień 2012). To pierwsze w warstwie wizualnej niczym szczególnym
się nie wyróżnia, akcję umieszczono, sądząc po kostiumach mniej więcej na
przełomie XIX i XX wieku, kiedy opera powstała. Ponieważ zaś rzecz dzieje się w
Allemonde, czyli wszędzie i nigdzie dekoracje są oszczędne. Reżyseria wydała mi
się dziwnie chłodna i zdystansowana, zaś momenty prawdziwie przejmujące
zawdzięczam śpiewakom, przede wszystkim obu barytonom. Laurent Pelly nie
potrafił wykreować ulotnej magii miejsca ani klimatu niedopowiedzenia,
osamotnienia i tajemnicy. Roli Melisandy podjęła się Natalie Dessay (debiut) i
niestety jej nie podołała, co najdziwniejsze również od strony aktorskiej.
Melisanda to postać bardzo skomplikowana, złożona z tajemnicy, mgławicowej
migotliwości, ale także zmysłowości czysto ziemskiej natury. Dessay sobie z nią
nie poradziła, była przeciętną kobietą –
a to w tym wypadku grzech śmiertelny. Zaistniał też problem z wiekiem artystki,
wbrew pozorom dość poważny bo zmieniający sens wydarzeń. Czym innym jest miłość
młodej dziewczyny, uwikłanej w małżeństwo ze znacznie starszym człowiekiem do
swego rówieśnika a czym innym pasja łącząca dojrzałą kobietę z młodym
mężczyzną. To dwie zupełnie różne historie. Gdyby Dessay dobrze śpiewała,
pewnie nawet bym tego nie zauważyła, ale niestety jej nieduży, dziecinnie
brzmiący głos zupełnie w partii Melisandy egzaminu nie zdaje .Debussy przeznaczył
rolę na sopran lub wysoki mezzosopran, Magdalena Kozena śpiewająca w Met sądząc z nasłuchu sprawdza się w niej
znacznie lepiej (nie tylko przepiękny głos o właściwej wadze, ale też idealnie
„księżycowa” osobowość). Podobno na premierze Natalie Dessay mocno obraziła się
na publiczność za jej chłodną reakcję i przy ukłonach opuściła scenę wcześniej
zostawiając na niej fetowanych frenetycznymi brawami kolegów. Laurent Naouri
nie tylko umiejętnie posługuje się ciemnym, mięsistym barytonem, ale też stworzył
wspaniałą kreację sceniczną. Potrafił
wzbudzić jednocześnie wstręt, niechęć do Golauda, ale też współczucie dla
swojego bohatera i zrozumienie jego momentami okrutnego postępowania. Stéphane
Degout także osiągnął interpretacyjną klasę mistrzowską. Z olbrzymią
przyjemnością patrzy się na jego Peleasa, promiennie młodzieńczego i zmysłowego jednocześnie. Efekt nie byłby
jednak w połowie tak dobry, gdyby nie wokalna maestria Degouta – wystarczy
posłuchać jak w miarę rozwoju uczucia Peleasa do Melisandy zmienia się barwa
jego głosu i z jaka precyzją techniczną wykonuje on tenorowe wysokie dźwięki,
które Debussy zapisał w partyturze. Przejmujący duet kochanków z czwartego aktu
tylko Degout’owi zawdzięczał wysoką temperaturę emocjonalną (a to właśnie ten moment,
w którym wagnerowskie reminiscencje narzucają się słuchaczowi z największą siła
kojarząc nieodparcie z „Tristanem i Izoldą”). Bardzo dobrze spisali się również
odtwórcy ról drugoplanowych – Philips Ens – Arkel, Marie-Nicole Lemieux – Geneviève
i Beate Ritter – Yniold. ORF
Radio-Symphonieorchester Wien zaprezentowała się pod batutą doświadczonego Bertranda de Billy znakomicie, o co przy
takiej partyturze wcale łatwo nie jest. Dyrygent zapanował nad skomplikowaną
strukturą dzieła wydobywając jego barwność i zmienność nastrojów.
http://www.youtube.com/watch?v=Zs2hMnQ88-8
http://www.youtube.com/watch?v=eAomV9Ycx3Q
Nieco
ponad rok temu, w Paryżu dzieło Debussy’ego miało mniej szczęścia. Przede
wszystkim reżyserię powierzono Robertowi Wilsonowi, a kto widział jedną jego
produkcję ten widział wszystkie. Każda z nich jest taka sama, niczym się od
siebie nie różnią. Postacie wyglądają bliźniaczo niezależnie od tego, czy to
„Faust” czy „Orfeusz i Eurydyka”, identycznie się poruszają, zawsze ważny jest
tylko sztuczny, napuszony gest. Jakichkolwiek głębi filozoficznych nie chciałby
nam Wilson zasugerować, od jego spektakli wieje pustką a ich zadęcie tylko
przez chwilę może być zabawne. Wilson irytuje mnie wyjątkowo mocno, zwłaszcza,
że ma sporo bezkrytycznych wielbicieli, którzy jeszcze nie dostrzegli, że król
jest nagi. Najsmutniejsze jednak, że to lodowate uniwersum znajduje też
fanatycznych wielbicieli wśród szefów teatrów i ten koszmarny spektakl pokutuje
w Operze Paryskiej od 1997 roku, miał mnóstwo wznowień(i będzie miał kolejne, w
nadchodzącym sezonie). O przybliżonej nawet zgodności obrazu z tekstem nie ma w
nim co marzyć. Opera zaczyna się od słów Melisandy „ne me touchez pas”, i są
one bardzo ważne. Ale na scenie widzimy Golauda oddalonego o … całą jej szerokość od Melisandy, więc
biedactwo nie musi się bać, nie ma najmniejszego ryzyka kontaktu. Tak się
dzieje cały czas. Niektóre z tych obrazów są nawet piękne, ale nie zawierają żadnej treści. Ktoś mógłby powiedzieć
– no i dobrze, w tych warunkach muzyka zajmuje należne sobie, pierwsze miejsce.
To prawda, ale nie po to idziesz do teatru, aby tam zamykać oczy. W tym
konkretnych przypadku Philippe Jordan nie potrafił zapanować nad orkiestrą,
grzmiącą i przykrywającą głosy solistów. O jakichkolwiek kreacjach aktorskich w
przedstawieniach Wilsona nie może być mowy, pozostają więc wokalne.
Najwdzięczniej zapisał się w mojej pamięci Franz Josef Selig jako Arkel. To
prawdziwy, głęboki bas idealny do roli króla – patriarchy rodu. Vincent le Texier –próbował
nawet jako Golaud grać jakąś rolę, bez powodzenia, ale śpiewał dobrze, a to już
dużo, bo partia niełatwa. Anne Sofie von Otter
nadal zachowuje nadal klasę wokalną, mimo ze barwa jej głosu z czasem
nieco zmatowiała. Melisanda Eleny
Tsallagovej była śliczna, lecz niestety kruchość postaci miała swoje odbicie w
kruchości wokalnej. To sopran (przynajmniej teraz) formatu Yniolda, nie
Melisandy, aczkolwiek sama interpretacja bardzo ciekawa. Stéphane Degout tym
razem nie był w optymalnej formie, wysiłek i napięcie głosu, zwłaszcza w górze
skali słychać było wyraźnie. Krystaliczna dykcja i piękne frazowanie pozostały
bez zmian.
http://www.youtube.com/watch?v=BjdBAJGjYMQ
http://www.youtube.com/watch?v=Ufz7B3RZ9t8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz