niedziela, 16 lutego 2014

"Peleas i Melisanda" w Wiedniu i Paryżu

Niewielu z nas, polskich operomaniaków miało szansę zapoznać się z „Peleasem i  Melisandą” porządnie i tak, jak się powinno – w teatrze. Bo u nas takich utworów się nie wystawia, więc tylko ci najbardziej mobilni i zdeterminowani  mogli rzecz podziwiać gdzieś za granicą. Pozostają nam zapisy na DVD i w telewizji. Do nich też dzieło Debussy’ego nie wykazuje specjalnego szczęścia – w grudniu 2010 miało na przykład premierę w Met, ale Peter Gelb nie uznał go najwyraźniej za wystarczająco atrakcyjne by umieścić w planie transmisji do kin. Rzeczywiście, na tej operze wyjątkowo mocno odcisnęły się znaki czasów, w których powstała. A nawet wtedy już w czasie prób potężna loża szyderców wykpiwała ją niemiłosiernie, nie całkiem bez powodu. Dziś, kiedy nikt nie ma czasu ani cierpliwości do symbolizmu napuszone tyrady Arkela budzą odruch niechęci a wieczór przy oglądaniu nieco się dłuży. Mnie szczególne znużenie dopada zazwyczaj w piątym akcie, gdy Melisanda już umarła, zaś Arkel ciągle ma nam mnóstwo do powiedzenia. Wtedy nawet zalety orkiestracji Debussy’ego nie wystarczają. Ten niepożądany moment następuje jednak po ponad dwóch godzinach wspaniałej, migotliwej muzyki, której trzeba słuchać z napiętą uwagą, żeby nic z niej nie stracić. Trochę wysiłku wymaga też „wgryzienie się” w linie wokalne bo nie znajdziemy wśród nich żadnego „numeru”, melodii, którą przeciętny człowiek mógłby sobie po spektaklu odtworzyć w pamięci. W porównaniu  z tym „Walkiria” to prawdziwa lista hitów do nucenia pod prysznicem. Wagnera przywołałam nie bez przyczyny, bo chociaż Debussy bardzo chciał uniknąć jego wpływów i w dużej części partytury mu się udało, to jednak momentami takich skojarzeń uniknąć nie można. Bardzo już dawno miałam do czynienia z „Peleasem i Melisandą” i pewnie nie sięgnęłabym na swoją półkę z płytami oczekującymi na zmiłowanie od niepamiętnych czasów gdyby nie Stéphane Degout, od kilku lat śpiewający Peleasa wszędzie (również w Met). Francuski baryton zachwycił mnie ostatnio w „Hamlecie” i miałam ochotę na kolejne spotkanie z jego sztuką wokalno-aktorską. A nawet dwa, bo hurtowo postanowiłam obejrzeć przedstawienia z Theater Am der Wien (2009) i Opera Bastille (grudzień 2012). To pierwsze w warstwie wizualnej niczym szczególnym się nie wyróżnia, akcję umieszczono, sądząc po kostiumach mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku, kiedy opera powstała. Ponieważ zaś rzecz dzieje się w Allemonde, czyli wszędzie i nigdzie dekoracje są oszczędne. Reżyseria wydała mi się dziwnie chłodna i zdystansowana, zaś momenty prawdziwie przejmujące zawdzięczam śpiewakom, przede wszystkim obu barytonom. Laurent Pelly nie potrafił wykreować ulotnej magii miejsca ani klimatu niedopowiedzenia, osamotnienia i tajemnicy. Roli Melisandy podjęła się Natalie Dessay (debiut) i niestety jej nie podołała, co najdziwniejsze również od strony aktorskiej. Melisanda to postać bardzo skomplikowana, złożona z tajemnicy, mgławicowej migotliwości, ale także zmysłowości czysto ziemskiej natury. Dessay sobie z nią nie poradziła, była  przeciętną kobietą – a to w tym wypadku grzech śmiertelny. Zaistniał też problem z wiekiem artystki, wbrew pozorom dość poważny bo zmieniający sens wydarzeń. Czym innym jest miłość młodej dziewczyny, uwikłanej w małżeństwo ze znacznie starszym człowiekiem do swego rówieśnika a czym innym pasja łącząca dojrzałą kobietę z młodym mężczyzną. To dwie zupełnie różne historie. Gdyby Dessay dobrze śpiewała, pewnie nawet bym tego nie zauważyła, ale niestety jej nieduży, dziecinnie brzmiący głos zupełnie w partii Melisandy egzaminu nie zdaje .Debussy przeznaczył rolę na sopran lub wysoki mezzosopran, Magdalena Kozena śpiewająca w Met  sądząc z nasłuchu sprawdza się w niej znacznie lepiej (nie tylko przepiękny głos o właściwej wadze, ale też idealnie „księżycowa” osobowość). Podobno na premierze Natalie Dessay mocno obraziła się na publiczność za jej chłodną reakcję i przy ukłonach opuściła scenę wcześniej zostawiając na niej fetowanych frenetycznymi brawami kolegów. Laurent Naouri nie tylko umiejętnie posługuje się ciemnym, mięsistym barytonem, ale też stworzył wspaniałą kreację sceniczną.  Potrafił wzbudzić jednocześnie wstręt, niechęć do Golauda, ale też współczucie dla swojego bohatera i zrozumienie jego momentami okrutnego postępowania. Stéphane Degout także osiągnął interpretacyjną klasę mistrzowską. Z olbrzymią przyjemnością patrzy się na jego Peleasa, promiennie młodzieńczego  i zmysłowego jednocześnie. Efekt nie byłby jednak w połowie tak dobry, gdyby nie wokalna maestria Degouta – wystarczy posłuchać jak w miarę rozwoju uczucia Peleasa do Melisandy zmienia się barwa jego głosu i z jaka precyzją techniczną wykonuje on tenorowe wysokie dźwięki, które Debussy zapisał w partyturze. Przejmujący duet kochanków z czwartego aktu tylko Degout’owi zawdzięczał wysoką temperaturę emocjonalną (a to właśnie ten moment, w którym wagnerowskie reminiscencje narzucają się słuchaczowi z największą siła kojarząc nieodparcie z „Tristanem i Izoldą”). Bardzo dobrze spisali się również odtwórcy ról drugoplanowych – Philips Ens – Arkel, Marie-Nicole Lemieux – Geneviève i Beate Ritter – Yniold. ORF Radio-Symphonieorchester Wien zaprezentowała się pod batutą doświadczonego  Bertranda de Billy znakomicie, o co przy takiej partyturze wcale łatwo nie jest. Dyrygent zapanował nad skomplikowaną strukturą dzieła wydobywając jego barwność i zmienność nastrojów.
http://www.youtube.com/watch?v=Zs2hMnQ88-8
http://www.youtube.com/watch?v=eAomV9Ycx3Q






Nieco ponad rok temu, w Paryżu dzieło Debussy’ego miało mniej szczęścia. Przede wszystkim reżyserię powierzono Robertowi Wilsonowi, a kto widział jedną jego produkcję ten widział wszystkie. Każda z nich jest taka sama, niczym się od siebie nie różnią. Postacie wyglądają bliźniaczo niezależnie od tego, czy to „Faust” czy „Orfeusz i Eurydyka”, identycznie się poruszają, zawsze ważny jest tylko sztuczny, napuszony gest. Jakichkolwiek głębi filozoficznych nie chciałby nam Wilson zasugerować, od jego spektakli wieje pustką a ich zadęcie tylko przez chwilę może być zabawne. Wilson irytuje mnie wyjątkowo mocno, zwłaszcza, że ma sporo bezkrytycznych wielbicieli, którzy jeszcze nie dostrzegli, że król jest nagi. Najsmutniejsze jednak, że to lodowate uniwersum znajduje też fanatycznych wielbicieli wśród szefów teatrów i ten koszmarny spektakl pokutuje w Operze Paryskiej od 1997 roku, miał mnóstwo wznowień(i będzie miał kolejne, w nadchodzącym sezonie). O przybliżonej nawet zgodności obrazu z tekstem nie ma w nim co marzyć. Opera zaczyna się od słów Melisandy „ne me touchez pas”, i są one bardzo ważne. Ale na scenie widzimy Golauda oddalonego o  … całą jej szerokość od Melisandy, więc biedactwo nie musi się bać, nie ma najmniejszego ryzyka kontaktu. Tak się dzieje cały czas. Niektóre z tych obrazów są nawet piękne, ale nie zawierają żadnej treści. Ktoś mógłby powiedzieć – no i dobrze, w tych warunkach muzyka zajmuje należne sobie, pierwsze miejsce. To prawda, ale nie po to idziesz do teatru, aby tam zamykać oczy. W tym konkretnych przypadku Philippe Jordan nie potrafił zapanować nad orkiestrą, grzmiącą i przykrywającą głosy solistów. O jakichkolwiek kreacjach aktorskich w przedstawieniach Wilsona nie może być mowy, pozostają więc wokalne. Najwdzięczniej zapisał się w mojej pamięci Franz Josef Selig jako Arkel. To prawdziwy, głęboki bas idealny do roli króla – patriarchy rodu. Vincent le Texier –próbował nawet jako Golaud grać jakąś rolę, bez powodzenia, ale śpiewał dobrze, a to już dużo, bo partia niełatwa. Anne Sofie von Otter  nadal zachowuje nadal klasę wokalną, mimo ze barwa jej głosu z czasem nieco zmatowiała.  Melisanda Eleny Tsallagovej była śliczna, lecz niestety kruchość postaci miała swoje odbicie w kruchości wokalnej. To sopran (przynajmniej teraz) formatu Yniolda, nie Melisandy, aczkolwiek sama interpretacja bardzo ciekawa. Stéphane Degout tym razem nie był w optymalnej formie, wysiłek i napięcie głosu, zwłaszcza w górze skali słychać było wyraźnie. Krystaliczna dykcja i piękne frazowanie pozostały bez zmian. 
http://www.youtube.com/watch?v=BjdBAJGjYMQ
http://www.youtube.com/watch?v=Ufz7B3RZ9t8







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz