>Moje życie z “Don Giovannim”< - to byłby piękny
tytuł pamiętników. Widziałam już tyle produkcji, w teatrze, w kinie i na DVD że
chyba mogłabym zaryzykować. A jednak ciągle nie mam dosyć, i chociaż znalazłam
już „swoją” każda nowa wywołuje miły dreszczyk emocji. W czasach internetu
niemal niemożliwe jest przyjmowanie spektaklu całkowicie na świeżo, chyba, że
masz żelazną wolę i potrafisz zignorować liczne recenzje, tak profesjonalne jak
blogowe. Nawet udając się na premierę
(czego w miarę możliwości unikam) ma się często głowę pełną informacji – a to
jakiś wywiad z reżyserem, a to seria zdjęć z prób - i chcąc nie chcąc nabiera jakiegoś stosunku
do czegoś, czego się na oczy nie widziało i na uszy nie słyszało. Tym razem
relacje były bardzo rozstrzelone i nawzajem ze sobą sprzeczne (na szczęście nie
w kwestiach muzycznych) – od autentycznego entuzjazmu do krańcowej niechęci. Wywołały
w moją sporą dezorientację, ale i tak zasiadłam w fotelu obarczona pewna dozą
podejrzliwości, jako, że poprzednia próba Kaspera Holtena zmierzenia się z
utworem była nieudana (film „Juan”). Tym razem jednak czekało na mnie
rozczarowanie z gatunku tych, które tygrysy lubią najbardziej. Holten, mając do
dyspozycji rewelacyjny team śpiewaczy i świetny zespół współpracowników dokonał
rzeczy zdumiewającej – pokazał nam „Don Giovanniego” tak, jak chyba nikt tego
jeszcze nie zrobił. A raczej Don Giovanniego, bo w tej produkcji od pierwszej
do ostatniej minuty nie było żadnej wątpliwości o kim jest ta historia i kto
jest w niej najważniejszy. Uwodziciel wszechczasów bywa na scenie prezentowany
różnie: jako socjopata czy wręcz psychopata, jako banalny podrywacz
przeciętniak, jako „siła natury”, jako elegancki i zdystansowany ironista,
wreszcie jako istota transcendentna, bardziej ucieleśnienie idei niż prawdziwy
bohater. Ale właściwie żaden reżyser nie zobaczył w nim człowieka. Aż do tej
chwili. Zacznijmy jednak jak należy, od uwertury. Niestety, nie wróżyła ona
dobrze całości, bo Nicola Luisotti najwyraźniej uznał, że dostosowanie się do ogólnej
koncepcji wymaga maksymalnego zwolnienia tempa. Pomijając już ten drobny fakt,
że nie tak zapisał to w partyturze Mozart wolno nie musi znaczyć dramatycznie a
szybko wesoło … Ta tendencja była widoczna w czasie całego spektaklu, czasem
mniej przeszkadzała, czasem więcej. Trzeba jednak przyznać, że Luisotti dobrze
współpracował ze śpiewakami i nie popełnił największego grzechu przeciwko
Mozartowi - nie uczynił z niego grzmiącego niczym Beethoven symfonika. Po
odsłonięciu kurtyny ukazuje się dwupoziomowa dekoracja - dom z licznymi drzwiami, balkonami i
schodami. W sumie nic szczególnego, ale w miarę rozwoju akcji zaczyna się
dostrzegać, że wyświetlane na nim projekcje wideo nie służą tylko temu aby było
ładniej czy ciekawiej. One mają reprezentować stany ducha głównego bohatera, mają
widzowi pomóc w ich zrozumieniu. Wydaje się, że zapisane odręcznie kobiece
imiona, które widzimy jako pierwsze, to nie tylko słynny rejestr podbojów – to
także osobiste wspomnienia Giovanniego. Holten rozwiewa odwieczne wątpliwości „czy to był
gwałt?”. Oczekujący na zakończenie rozrywek szefa Leporello wypisuje na ścianie
„Anna” zaś my widzimy na balkonie parę w stanie
postkoitalnego rozleniwienia i zadowolenia. Kobieta czule żegna kochanka i
dopiero pojawienie się Komandora uruchamia odruch obronny złapanej na gorącym
uczynku „zhańbionej” . W takiej sytuacji niektóre prababcie doradzały
pragmatycznie nie przyznawać się żeby tam nie wiem co. Tak też czyni Anna. Co
nie przeszkodzi jej rzucić się w ramiona Giovanniego, gdy nieszczęsny Ottavio
będzie na przedzie sceny deklarował, co też jest w stanie zrobić „Dalla sua
pace”. Biedak jest w tej produkcji znacznie młodszy od swej narzeczonej,
rozczulająco naiwny i szczery. Może właśnie tu leży przyczyna końcowego
odrzucenia wezwania kochanka przez niewierną narzeczoną (w czasie „Non mi
dir”), może ona też dostrzegła zalety Ottavia? Nieważne – ważny jest Don
Giovanni. Też dziwnie kruchy mimo całej otoczki
machismo. Ma podstawowy
problem – potrzebuje innych ludzi bardziej, niż oni jego. Każdą kobietę uwodzi
inaczej , dla każdej chce być taki, jakim ona go pragnie. Dla Anny ma stanowić
seksualną odskocznię od nudnego małżeństwa, dla Zerliny być możnym protektorem
i nauczycielem prawdziwej zmysłowości (fantastyczne „La ci darem” - to, jak Giovanni zdejmuje z ręki dziewczęcia
rękawiczkę ślubną i dotyka jej nagiej dłoni jest niezmiernie erotyczne i warte
tuzinów bezpośrednich obłapianek), dla masochistycznej Elviry – ukochanym
słodkim draniem, W ten sposób nie tworzy się prawdziwych związków, a Giovanni rozpaczliwie
ich potrzebuje. Właściwie nie odrzuca żadnej ze swych dawnych konkiet, wszystkim
próbuje dać wszystko (w czasie, gdy
Leporello wymienia podboje patrona, ten … czule pieści zrozpaczoną Elvirę). Złe
rzeczy, podłe zachowania przychodzą mu jakby mimochodem, przypadkiem (nie da
się przypisać mu całości winy za śmierć Komandora). Widmo zabitego, które
widuje częściej, niżby to wynikało z libretta to prywatny demon Giovanniego,
jego wyrzut sumienia, uosobienie panicznego strachu przed samotnością i
odrzuceniem. Bo piekło to, przeciwnie niż u Satre’a wcale nie inni, ale ich
brak, osobność. Lęk Giovanniego jest tak silny, że stanowi samospełniającą
przepowiednię, nie pozwala mu dostrzec
miłości Elviry i Leporella. W tej produkcji Leporello jest bardziej
przyjacielem niż służącym Giovanniego i bezsilnie przypatruje się w drugim
akcie jego pogrążaniu się w rozpacz i szaleństwo. Usiłuje go ukołysać, ukoić
jak dziecko, delikatnie, z czułością. Za późno. Ci z Państwa, którzy spektaklu
nie widzieli nawet z mojego nieudolnego opisu mogą wywnioskować, że, podoba się
nam ta interpretacja czy nie, akceptujemy ją czy wszystko się jej w nas
sprzeciwia należy oddać Holtenowi sprawiedliwość – takiego Don Giovanniego
chyba jeszcze nie było. Oczywiście reżyser nie jest jedynym autorem tego
sukcesu i bardzo mnie ciekawi jak produkcja będzie wyglądać we wznowieniach w
przyszłych sezonach, kiedy zabraknie w niej Mariusza Kwietnia. To on musiał
udźwignąć ciężar tej koncepcji, zagrać tę skomplikowaną rolę i nie bać się
ominąć utarte szlaki. 12.02 Kwiecień wystąpił jako Don Giovanni już po raz
setny, ale do jego kreacji nie zakradło się ani trochę rutyny (tak widocznej w
Met) – był fantastyczny! Także wokalnie – on się urodził do Mozarta (chociaż
wiem ze stuprocentowa pewnością, że on sam by się ze mną nie zgodził). To nie
tylko aksamitny, pełny głos, ale także szacunek dla tekstu i techniczne
mistrzostwo. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że gdy Kwiecień śpiewa arię
szampańską, każde słowo jest doskonale zrozumiałe niezależnie od tego jak
karkołomne tempo zafundował mu dyrygent. A nikt, nawet Peter Mattei nie
wykonuje serenady tak welwetowo i uwodzicielsko jak on. Kwietniowa charyzma na
jednych działa, na innych nie, ale pewnych zalet odmówić mu nie sposób,
zwłaszcza porywającego aktorstwa. Tym
razem miał cudowne wsparcie w postaci naprawdę niebywałego zespołu kolegów,
wokalnie znakomitych. Podobali mi się prawie wszyscy z wyjątkiem Dawida Kimberga - Masetta
(ale on tez był akceptowalny), najbardziej Véronique Gens (przepięknie zaśpiewane
„Mi tradi”) i Alex Esposito. Gens, pomimo okazjonalnych zaostrzeń głosu
stworzyła wiarygodną kreację kobiety, która nie może uchronić uwielbianego
mężczyzny przed nim samym. Alexa Esposito widziałam jako Leporella po raz
kolejny, w tym drugi u boku Kwietnia. Ale jak różna to była rola niż zazwyczaj
i jak wspaniale brzmiał głos o idealnej wadze – giętki, pełny, ładny. Malin
Byström miała do zagrania nieco inną postać niż zazwyczaj, ale podołała trudnemu
zadaniu a śpiewała doskonale jasnym ale mocnym sopranem. Wyraźnie dramatyczne
inklinacje nie przeszkodziły jej w zaokrągleniu brzmienia w „Non mi dir”,
uniknęła też krzyku. Don Ottavio, Antonio Poli (laureat Operaliów 2012)
stworzył ujmującą postać sceniczną, o co w tej roli niezmiernie trudno. Młody,
romantyczny, zakochany, skrzywdzony – zupełnie inny niż zazwyczaj. Dysponuje
ładnym, dźwięcznym chociaż niezbyt silnym tenorem i wydaje się bardzo dobrze
rozumieć istotę mozartowskiego stylu. Elizabeth Watts była Zerliną, którą można
by określić określeniem wziętym wprost z dawnego serialu – cwana bestia. Głosowo
wykazała się sprawnością, chociaż raczej nie olśniewała. Alexandrowi Tsymbalyukowi
przypadło w udziale trudne zadanie – poza pierwsza sceną musiał zagrać nie tyle
człowieka, co wcielenie lęków Don Giovanniego. Udało się, także dzięki
aksamitnemu brzmieniu jego potężnego głosu. Warto wymienić, poza śpiewakami
kilka nazwisk współtwórców produkcji – scenografkę Es Devlin, projektantkę kostiumów Anję Vang Krach,
której wszystkie występujące panie powinny być nieskończenie wdzięczne oraz
autora projekcji Luke Hallsa. Należy jeszcze wspomnieć o pewnej, dla mnie
zasadniczej zalecie spektaklu – braku dosłowności. Nie trzeba koniecznie
pokazywać Giovanniego kopulującego z kobietami i mężczyznami żeby uwiarygodnić
jego podboje, Nie musi on też koniecznie świecić gołą klatą, aby nas przekonać
o swej seksowności… A na koniec chcę się
przyznać do pewnej, dręczącej mnie wątpliwości. Otóż ta produkcja była, bez najmniejszych
wątpliwości niezgodna z autorskimi zamierzeniami. Mozart uważał własne dzieło
za operę buffa, zaś tu komedii ani śladu. Relacje między postaciami zostały
zmienione, scena finałowa niemiłosiernie pocięta. Skreślenie finałowego
sekstetu było logiczna konsekwencją reżyserskiej koncepcji – mieliśmy zostać z
obrazem samotnego, przerażonego Don Giovanniego – dalsze losy innych postaci
nie powinny nas obchodzić (zwłaszcza, że musiały by być inne, niż w tekście). Ten sekstet, którego nie lubię (i którego
pozbył się też sam Mozart w wersji wiedeńskiej - jak to było dokładnie wyjasnia p. Kamiński w swoim komentarzu - zajrzyjcie) ma rzesze przysięgłych
zwolenników - bo rozbija ponury nastrój
pozostały po dramatycznej scenie pochłonięcia bohatera przez ogień piekielny. I
tu mam problem – do niedawna niczym Katon (i p. Piotr Kamiński) byłabym gotowa
bronić ortodoksyjnej wersji autorskiej (i to w przypadku każdej opery, nie
tylko tej). Tymczasem na ogół wystawia się hybrydę parysko-wiedeńską, głównie
po to, by nie pozbawiać śpiewaków popisowych arii. Holten poszedł dalej i dokonał zbrodniczych
cięć - na samą myśl o tym jeszcze kilka
lat temu grzmiałabym niesiona jedynie słusznym gniewem. Problem w tym, że
musiał, inaczej jego koncepcja straciłaby sens. A mnie się ta koncepcja
podobała…
http://www.youtube.com/watch?v=NFOuVrt6nM4#t=16
http://www.youtube.com/watch?v=VUy_zEqk9mA
http://www.youtube.com/watch?v=Y9dcOj3tZS0
http://www.youtube.com/watch?v=VUy_zEqk9mA
http://www.youtube.com/watch?v=Y9dcOj3tZS0
Wielkie dzięki za recenzję i informację!Halina
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że się wtrącam, ale kiedy mowa o tym utworze, to mi się światełko zapala. Otóż Mozart bynajmniej nie "pozbył się" finału w Wiedniu. Przede wszystkim, tzw. "wersja wiedeńska" powstała wyłącznie pod naciskiem "określonych kół" oraz okoliczności. W Pradze Mozart napisał dokładnie to, czego chciał, w Wiedniu przerabiał - bo musiał. Fakty nie pozostawiają tu miejsca na dyskusję. Po drugie, jedyna wersja, co do której kształtu nie ma żadnej wątpliwości, to wersja praska (nie ja to wymyśliłem, tak piszą redaktorzy Don Giovanniego w Neue Mozart Ausgabe), co zaś dokładnie wykonano w Wiedniu - nie wiadomo, a dotyczy to szczególnie wlaśnie owej "scena ultima". Wiadomo, że 1. sekstet zniknął z drukowanego libretta, ale to nie dowodzi, że go nie wykonano; 2. pod naciskiem okoliczności, Mozart skreślił w II akcie jeden numer (Il mio tesoro, którego tenor nie był w stanie zaśpiewać), a dopisał dwa i to długie (duet i scenę Elwiry, plus recytatywy), skutkiem czego akt się wydłużył. W rezultacie musiał skreślić arię Leporella (Ah, pietà signori miei) i nie jest wykluczone, że jeżeli istotnie skreślił finałowy sekstet, to z tego samego powodu. Wiadomo jednak, że go skreślić nie chciał za nic, czego dowodzą dwa warianty zastępcze : skrócona wersja całego sekstetu, obecna w wiedeńskiej kopii partytury, oraz... jeden akord pozostałych czterech postaci (bez Masetta, który, jak wiadomo, śpiewał też Komandora), które krzyczą "Aaaa!" zaraz po okrzyku Leporella. Mozart to zapisał, po czym sam to przekreślił. Inaczej mówiąc, w ogóle nie wyobrażał sobie tej opery bez powrotu wszystkich na scenę po śmierci Don Giovanniego. Z całą pewnością wiadomo natomiast, że w roku 1798, kiedy Don Giovanniego wznowił w Wiedniu Süssmayr, sekstet został skreślony. Przypuszczalnie on właśnie zainicjował tę fatalną tradycję. Ukłony! Piotr Kamiński
OdpowiedzUsuńSzanowny Panie Piotrze! Przyjmuję wyjasnienie z pokorą, jako, że Pana wiedza w tym przedmiocie nieskończnie przewyższa moją. Wiem też, że znawcy, do których z pewnością nie należę uważają sekstet za niezbędny. Tym niemniej, jako dyletantka (w obu, pozytywnym i negatywnym sensach tych słów) za nim nie przepadam. Podejrzewałam, oglądając tę produkcję, że Pan by jej nie zaakceptował. Ale kiedy sobie przypomnę w miarę porządnie zrobionego "Don Giovanniego" z Met, z sekstetem na miejscu - dziękuję, ja już wolę tak. Poza tym - w ROH nieskończenie lepiej śpiewano. Widział Pan, czy tylko broni zasad?
UsuńSzanowna i Droga Papageno - oczywiście, bronię zasad, a właściwie jednej zasady: szacunku dla faktów. Zareagowałem na Pani słowa o tym, że Mozart "pozbył się" w Wiedniu finałowego sekstetu. To nieprawda, co wyjaśniłem dokładnie powyżej: nie wiadomo, czy to zrobił, a jeżeli nawet zrobił, to wbrew swojej woli. Jak Pani zauważyła, w moim wpisie nie ma ani słowa o spektaklu, bo go nie widziałem. Ale skoro poruszyła Pani tę kwestię, to zgoda, gdyż podpada ona również pod wspomnianą zasadę. Dowiedziałem się od Pani, że Holten pokrajał partyturę, bo w przeciwnym razie "jego koncepcja straciłaby sens". Wniosek z tego, że koncepcja Holtena jest sprzeczna z partyturą Mozarta, czyli w ROH gra się nie Don Giovanniego Mozarta, ale adaptację Holtena. Na afiszu powinien zatem być tytuł "Kasper Holten - Don Giovanni, wg opery Mozarta". Tak byłoby uczciwie. Nie o jakość tu chodzi, oczywiście. Wierzę, że to znakomite przedstawienie. Widzieliśmy oboje wiele nędznych knotów "wiernych utworowi" i wiele świetnych spektakli, gdzie to, co widać, nie ma nic wspólnego z nazwiskiem i tytułem na afiszu. Można skopać oryginalne Etiudy Chopina i fantastycznie zagrać tranksrypcję Godowskiego. Byle uczciwie poinformować Klienta o tym, co kupuje. Pozdrawiam serdecznie, PK.
UsuńPanie Piotrze, z tym zgadzam się stuprocentowo. Obawiam się jednak, że żaden współczesny demiurg sceny nie jest w stanie rozpoznać róznicy między adaptacją a interpretacją.I żaden spec od marketingu nie zgodziłby się na taki afisz, więc pewnie się nie doczekamy. Pozdrawiam również .
UsuńA może to jest tak, że DG powstał jako rozrywkowa sztuka-romans z elementami komediowymi i efektowną jazdą do piekła i na dodatek z przystępnie podanym końcowym morałem-wszystko ku uciesze ówczesnej, niezbyt zapewne skomplikowanej publiczności, która nie miała przyjemności znać teorii Freuda. A różne Holteny doszukują się w tym dziesiątego dna, czemu pewnie twórcy bardzo by się dziwili. A że przypadkiem muzykę napisał największy geniusz muzyczny w dziejach, to zupełnie inna sprawa. Ciekaw jestem opinii na ten temat Pana Piotra, którego zdanie zawsze niezmiernie cenimy. Pozdrawiam Płytkomyślący
OdpowiedzUsuńPo części zapewne tak było (piszę o tym również w poście). Ale nie do końca, o czym świadczy finał, który zdecydowanie nie jest komediowy. Zaś drugiego, trzeciego i dziesiątego dna doszukiwały się w "Don Giovannim" nie tylko różne Holteny, ale także, dużo wcześniej Kierkegaardy, Kotty i legiony innych.Mam głęboka nadzieję, że nie dożyję czasów, w których jakaś speckomisja ustali "co poeta chciał przez to powiedzieć" i tylko tak będzie można grać.To ja już wolę strrrraszne dizsiejsze czasy, z zastrzeżeniami słusznie zgłoszonymi przez p. Piotra - afisz powienien wygladać inaczej, chociażby w ramach podstawowej uczciwości. Pozdrawiam
UsuńKolega Płytkomyślący wybrał niewłaściwy pseudonim, bo jego intuicja jest - przeciwnie - głęboka i celna. Don Juan był w tamtych czasach zdartym do cna tematem z teatrzyków objazdowych. Praga była operową prowincją (daj Boże każdemu...). Da Ponte Mozarta troszeczku lekceważył (legendę wymyślił 30 później), pisał jednocześnie dwie inne rzeczy, więc na jego użytek upichcił coś z drugiej ręki: libretto Bertatiego do opery Gazzanigi, w której Ottavia śpiewał Antonio Baglioni, pierwszy Ottavio praski (a potem pierwszy Tytus). Libretto było jednoaktowe, jako część widowiska "autotematycznego" w stylu Dyrektora teatru, gdzie zbankrutowana trupa szuka tematu i w końcu wybiera Don Giovanniego, w nadziei, że się ta bzdura spodoba motłochowi. Na dźwięk tytułu połowa obsady dostaje waporów i wieje. Dla Pragi to było w sam raz. Jednego tylko Da Ponte nie przewidział: że Mozart napisze arcydzieło, a Praga się na nim pozna lepiej, niż Wiedeń, podobnie jak przedtem na Figarze. A my się teraz męczymy bajeczkami o "dramma giocoso" (da capo: obiegowy termin, który nic nie znaczy), nadinterpretacją i psipsi-analizą. Finał właśnie jest komediowy, zgodny z tytułem : rozpustnik został ukarany, poszedł sprawiedliwie do piekła, dobro triumfuje. Taki jest sens i morał całej opowieści - wcale nie tragiczny, ale po mozartowsku dwuznaczny. Z muzyką Gazzanigi nikt by tego nie zauważył, ale Mozart był chytrus i - dlatego właśnie finał jest absolutnie niezbędny - na samo zakończenie napisał dwanaście taktów grania na nosie, wysoce charakterystyczne, zupełnie inne, niż trochę zdawkowe "fanfary" kończące Figara i Cosi. Wielu doszukuję się w tym... powrotu Don Giovanniego i ja się z tym zgadzam.
UsuńCo do naszych kochanych demiurgów, to Pani ocena jest w dziesiątkę. Oni chcą mieć wszystkie prawa i żadnej odpowiedzialności, muzycy kładą uszy po sobie (nie wiem jak było z Luisottim, ale to reżyser dzisiaj decyduje, co się gra, kiedy i w jakiej kolejności - p. Kniaż Igor Czerniakowa w Met), marketing wie, że na parafrazę ludzie nie przyjdą, a skoro z frekwencją coraz gorzej, trzeba oszukiwać.
Napewno nie chodzi o ostateczne ustalanie, co poeta chciał przez to powiedzieć, ale pole interpretacji jest ogromne, bez naruszania kształtu cudzego dzieła.
Jeżeli się czegoś boję, to - pisałem o tym kiedyś - nagłej, równie skrajnej kontrrewolucji. Że jakiś oszukany klient będzie miał ochotę i środki, żeby wytoczyć proces (zapłaciłem za Verdiego, sprzedali mi Kuseja), wygra, zapłacą mu odszkodowanie, teatry wpadną w panikę i nikt się więcej nie odważy zagrać Toski z trzema świecznikami, bo w didaskaliach stoją dwa. Albo anarchia, albo tyrania, psiakrew...
Serdeczne pozdrowienia dla Papageny i Wszystkich Państwa.
Ano własnie, biedny Bertati, o którym nikt nie pamięta a wszyscy chwalą bez opamietania geniusz Da Ponte ... Pisałam o tym nawet przy okazji relacji z "Don Giovanniego Tenorio" Carnicera. Powrót Don GIovanniego widziałam wielokrotnie, ostatnio w La Scali (reżyserował Carsen), także w poprzedniej produkcji ROH (Zambello) Giovanni pojawiał się na scenie już po sekstecie z nagą dziewczyną w ramionach.Wydaje mi się, że szczególna chęć do nadbudowywania utworowi filozofii, której sam w sobie nie zawiera nie bierze się z Mozarta (niewielu reżyserów słucha, obawiam się) tylko wprost z kulturowego mitu, jakim jest Don Juan. Ale - mimo wszystko - mając za sobą przeróżne wersje opery oper , także tradycyjne (podoba mi się salzburska z Cesare Siepim) polubiłam tę, mimo, iz pewnie niesłuszna ... Zwłaszcza, że, przede wszystkim dobrze śpiewana.
UsuńMa Pani absolutną rację, co szkodzi bardzo tym śpiewakom, którzy próbują zrobić z DG - intelektualistę, myląc go z Faustem... Siepi był największym DG po Ezio Pinzy, od którego w ogóle zaczyna się każda rozmowa o tej roli. Wspaniały był też Thomas Allen u Haitinka. To chyba również najlepsza rola Raimondiego, bo wychodzą w niej wyłącznie jego zalety, a wad nie słychać. Ostatnio słuchałem też pierwszego DG Rosbauda z Aix en Provence 1950, gdzie znakomity jest młody Renato Capecchi - bezczelny smarkacz, bić i patrzeć czy równo puchnie. I tak trzeba!
UsuńSłyszymy dziś często wypowiedzi tych "demiurgów", że to właśnie "nowe odczytanie" pozwala przenieść "muzealną muzykę" w dzisiejsze czasy, a libretta są rzekomo pełne psychologicznych i filozoficznych niuansów i stanowią największą wartość opery. Jako Płytkomyślący uważam, że jest akurat odwrotnie. Oczywiście, libretta te nie są wcale takie złe, jak się powszechnie uważa. Zawsze zdumiewa mnie biadolenie nad rzekomą niezrozumiałością "Trubadura"- prostego przecież i wcale nieskomplikowanego, jeśli tylko się wie, co to retrospekcja. Gdzież mu np. do zawiłości "Rzekomej ogrodniczki" lub niektórych oper Haydna. Ja dziękuję Bogu, że symfonie Beethovena czy Brahmsa nie stały się jeszcze obiektem "nowego odczytania" w Filharmoniach i nie dopisuje się do nich nowej sekcji rytmicznej czy syntezatora, aby tę "muzealną muzykę przenieść w dzisiejsze czasy". I wcale tu nie chodzi o żadną komisję od ustalania, tylko o to, aby charakter i działania postaci wynikały z muzyki, a nie tylko z tego, czego w libretcie dopatrzył się reżyser, a właściwie to z jego czystej fantasmagorii, bo tak jest niestety najczęściej. Sama muzyka pozwala przecież na najróżniejsze interpretacje, słychać to w dobrych nagraniach. Mało, człowiek obdarzony własną wyobraźnią nie zawsze potrzebuje sceny i reżysera , bo w operze "teatr jest przecież w głosie". Nie zniechęcajmy oczywiście nikogo do wizyty w teatrze, ale nie intelektualizujmy też nadmiernie akcji scenicznej w operze, bo najczęściej wychodzi z tego potworek z wymuszonym dodatkiem "muzealnej muzyki". Pozdrawiam wszystkich Państwa!
OdpowiedzUsuń