Są opery, które trudno dziś sobie wyobrazić na scenie. Nie
inspirują rozszalałej reżyserskiej wyobraźni, zaś wystawione po bożemu wydają
się być nie do zaakceptowania nawet dla nas, widzów oswojonych przecież z
konwencją. Do takich dzieł należy „La Straniera” Belliniego. Libretto, z grubsza oparte
na prawdziwych wydarzeniach grzeszy niezręcznością - największą na początku drugiego aktu, kiedy
to nagle „zmartwychwstają” męscy protagoniści,
którzy tuż przed przerwą zdążyli się pozabijać. Mimo tej zasadniczej wady
dzieło odznacza się cechami właściwymi wszystkim utworom Belliniego – przede
wszystkim niepospolitą melodyjnością i szczególnym, melancholijnym wdziękiem.
Tym bardziej chwała szefostwu Opéra de
Marseille, że zdecydowało się to wystawić chociaż w wersji koncertowej. W ten sposób wszelkie mocne i słabe strony
wykonawstwa muzycznego uwypuklają się mocno, bo właściwie wyłącznie one maja
znaczenie. Słyszałam tylko o jednym przypadku, w którym dla świadka wydarzenia
muzycznego ważniejsze było podziwianie urody artysty, niż jego głosu. Pewien
pan głośno i dobitnie zaprotestował
przeciwko miejscu na scenie, w którym stał Jonas Kaufmann powodując
konsternację zarówno u tenora, jak reszty audytorium. 31.10.2013 w Marsylii nic
takiego się na szczęscie nie zdarzyło.
Odpowiedzialny za całość dyrygent Paolo Arrivabeni stanął na wysokości
zadania doskonale wydobywając z partytury nie tylko jej mgławicowy wdzięk i
łagodny blask, ale także nieoczekiwane pokłady energii. Równie świetnie spisał
się chór doskonale brzmiący w każdej minucie swej scenicznej aktywności. Soliści byli wspaniali, z jednym, ale bardzo
bolesnym wyjątkiem. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zatrudnienia Jean-Pierre
Furlana, ale skutki okazały się wręcz katastrofalne. Śpiewak ten wykazuje
zasadnicze braki w wykształceniu muzycznym, sprawia takie wrażenie, jakby treść
terminu „belcanto” była mu zasadniczo obca. Co z tego, że głos sam w sobie nie
jest pozbawiony uroku, dźwięczny (imponujący dół skali), kiedy tenor krzyczy,
nadużywa portamenta, dziwacznie „podbiera” dźwięki zaś w górze popada w
denerwującą drżączkę. Osoby zarzucające mi słowną nieoględność uczciwie
ostrzegam – naprawdę tak jest, nie przesadziłam (Furlana słyszałam pierwszy raz
w życiu i nie miałam do niego uprzedzeń - teraz już mam). Zirytowało mnie to
może bardziej niż powinno, bo ten niechlubny wyjątek zniszczył coś, co mogło
być argumentem pozytywnym w sporze na znany temat „czy belcanto ma szansę
przetrwać”. Nie tylko pozostała trójka głównych bohaterów, ale i artyści drugoplanowi
byli bowiem na najwyższym poziomie. Karine
Deshayes oczarowała mnie pięknie brzmiącym, ciepłym mezzosopranem, ale przede
wszystkim płynnością i stylowością. Ludovic Tézier
wyrósł już jakiś czas temu na czołowego barytona swego pokolenia i nie
bez powodu. Mnie cieszy szczególnie, że przestawienie głosu na mocniejsze
partie verdiowskie w niczym nie zaszkodziło jego belcantowym możliwościom.
Tézier tak pięknie kształtuje frazę, a przy tym jego rozwój pod względem
emocjonalno-wyrazowym jest nie tylko widzialny, ale także doskonale słyszalnym.
Bellini napisał zaś efektowna rolę dla barytona ( nieczęsto mu się to zdarzało),
co śpiewak wykorzystał. Na koniec zostawiłam sobie Patrizię Ciofi i … zabrakło
mi przymiotników. Została ona wyjatkowo
hojnie obdarzona przez niebo – jej sopran jest krągły i świetlisty. Chyba
ważniejsze nawet jednak wydaje mi się to, jak ona ten dar wykorzystuje. I nie
chodzi tu wcale o koloraturowa precyzję czy nieskazitelną intonację, bo rzeczy,
które powinny być oczywiste (w jej przypadku są). Ciofi to współczesne
ucieleśnienie belcanta – w jej wykonaniu finałowa aria „Ciel pietoso” to
czysta, melancholijna słodycz tak dla Belliniego typowa. Zaśpiewana jak trzeba
zachwycała Chopina (nawet Wagner nie był na uroki tej muzyki odporny) i
zachwyca nadal.
"La Straniera", zdaje się, zainteresowała ostatnio teatry operowe. Zurich wystawił pełną wersję sceniczną z Edytą Gruberową, planowane są chyba też spektakle w Theater an der Wien.
OdpowiedzUsuńKarine Deshayes to prawdziwy luksus w roli Isoletty. Ostatnio widziałem i słyszałem ją w drugiej obsadzie "Kopciuszka" Masseneta w Barcelonie i była równie świetna jak DiDonato, a może nawet ciut lepsza. Karine wygrała, zdaje się, przed laty ten sam francuski konkurs co kiedyś Natalie Dessay - "Nowe Głosy", potem był świetny "Kopciuszek" Rossiniego w Bordeaux...Kariera się ładnie rozwija, wkrótce prestiżowe występy w MET, ale brakuje mi nagrań i transmisji z jej udziałem. Na pewno ta świetna artystka zasługuje na większą uwagę mediów i rynku nagraniowego. Robert.