Dlaczego publiczność operowa gremialnie opuściła współczesność i woli
przebywać w przeszłości nie wychylając się (z małymi wyjątkami) poza
pierwszą połowę dwudziestego wieku ? Czy to nasza, audytorium wina, bo nie
chcemy rozszerzać swych możliwości percepcyjnych, nie mamy ochoty uczyć się
nowego języka muzycznego pozostając oddani kultowi szeroko rozumianej melodii? To ostatnie
dotyczy nawet osób, które z historii gatunku najchętniej wycięłyby niemal cały
wiek dziewiętnasty oprócz Wagnera w pogardzie mając „włoskich kataryniarzy” czy
biednego Czajkowskiego, któremu ostatnio od tych ambitnych obrywa się
najbardziej. Czy też może winę należałoby przypisać im, twórcom, którzy
stracili kontakt z odbiorcą panicznie się owej melodii bojąc? Ci, którzy taką
odwagę wykazują przez fachowe media i muzykologów są najczęściej stygmatyzowani jako
schlebiający powszechnym (czytaj: marnym) gustom. Nie mnie ferować wyroki, ale
sytuacja wydaje mi się smutna. Sama wyrzucam sobie, że nie mam chęci próbować,
że moja ciekawość sięga najdalej
Poulenca, a i to od niedawna. Ale z drugiej strony - dlaczegoż miałabym ulegać masochistycznym
przyjemnościom, których na mojej liście przebojów brak? Jedynym odstępstwem od tej zasady był „Il
Postino” Catana, rzecz z gatunku tych traktowanych przez uczone gremia w
najlepszym razie pobłażliwie i rzeczywiście ewidentnie pucciniowska z ducha.
Ale jak miło się słuchało …
Zastanawiając się nad tym wszystkim zebrałam się na odwagę i uruchomiłam
całą swą determinację w poznawaniu nowych terytoriów decydując się poświęcić wieczór dziełu
powstałemu naprawdę niedawno. Chcąc dać jemu i sobie jakąś szansę wybrałam
rzecz , o której naczytałam się mnóstwo, i właściwie wyłącznie pozytywnych a
wręcz entuzjastycznych głosów. Takie natężenie zachwytu budzi zazwyczaj lekkie
podejrzenia o owczy pęd, więc siadając w wygodnym fotelu
późnym wieczorem z zamiarem obejrzenia tylko pierwszej części „Written on skin”
George’a Benjamina troszkę się jednak obawiałam. Wyłączyłam odtwarzacz po 15
minutach, bo gdybym tego nie zrobiła przez kolejnych 5 po prostu musiałabym
walczyć z piaskiem w oczach i zmęczeniem aż do końca, nie będąc w stanie
oderwać się od ekranu. Następnego dnia wiedziałam już, że będę mieć z kontakt z
dziełem angażującym intelektualnie i emocjonalnie, „zagarniającym”, pięknym.
Zamiast czekać na DVD z ROH wybrałam zapis spektaklu Grand Théâtre de Provence z 14 lipca 2012 (prapremiera odbyła się
tydzień wcześniej). Niezmiernie trudno jest mi oceniać poszczególne elementy
tego wydarzenia, tak bardzo było ono dla mnie nierozdzielną całością, będę
jednak nieudolnie próbować. Podejrzewam, że sam tekst muzyczny został doskonale
zrealizowany przez Mahler Chamber
Orchestra, bo prowadzący ją kompozytor wyglądał na bardzo zadowolonego. Mnie ta
partytura zaskoczyła sporymi fragmentami o niezwykle łagodnym, lirycznym i
powściągliwym brzmieniu, z użyciem rzadko wykorzystywanych przez muzykę
współczesną instrumentów - violi da
gamba, mandolin, wreszcie szklanej harmonijki
(trudnej do zdobycia, co wiedzą doskonale słuchacze „Lucii z
Lammermoor”, gdzie często bywa zastępowana przez flet). To oczywiście nie
znaczy, że tak jest cały czas, przy historii, którą autorzy postanowili nam
opowiedzieć byłoby to raczej niemożliwe, tyle niesie ona ze sobą krańcowych
emocji. Linie wokalne są dosyć typowe dla współczesnej opery – składają się z
fragmentów parlando momentami wnoszących nawet do krzyku. Nietypowe wydało mi
się przeznaczenie partii Chłopca kontratenorowi, falsecistów kojarzymy raczej z
barokiem. W tym wypadku głos Bejuna Mehty brzmiał zupełnie nieziemsko, wydawał
się należeć raczej do instrumentów niż być głosem ludzkim. Ale też jego rola
jest w tej historii kluczowa i chyba najciekawsza. A Martin Crisp napisał
fascynujące libretto, nie tylko za sprawą samej fabuły, ale przede wszystkim
sposobu jej realizacji – głównie języka. Zacznijmy jednak od opisu wydarzeń,
zaczerpniętego z oksytańskiej (staroprowansalskiej) legendy, której bohaterem
był trubadur Guillem de
Cabestany. To on miał być kochankiem wielkiej damy a ofiarą jej męża, który go
zabił i wyłupione serce podał do zjedzenia małżonce. Tę działającą na wyobraźnię historię opowiadano nam już wiele razy –
robili to np. Boccaccio, Ezra Pound czy Ford Madox Ford. Crisp lekko ją
zmodyfikował .Mamy Protektora, który zleca Chłopcu sporządzenie iluminowanej
księgi „napisanej na skórze” , która będzie pomnikiem i świadectwem jego
wspaniałości. Obsesją Protektora jest posiadanie – domu, pól, ludzi, którzy na
nich pracują, żony – wszystko to stanowi jego własność. Żona jednak nie chce
być dłużej własnością, dzieckiem, chce być dorosłą, decydować o sobie, brać
udział w akcie tworzenia księgi. W układzie pomiędzy parą Chłopiec jest kimś
jednocześnie kimś z zewnątrz i uczestnikiem, katalizatorem zdarzeń. Na scenie,
poza tą trójką mamy jeszcze anioły (Chłopiec jest jednym z nich), włączające
się czasem do akcji i przybierające postać Siostry Kobiety i jej męża.
Najciekawsza w tym wszystkim jest relacja pomiędzy dawnym a dzisiejszym,
to jak przeszłość i teraźniejszość
związane są ze sobą nierozerwalnym węzłem. Dekoracja pokazuje nam w centralnym
fragmencie komnatę w średniowiecznym, prowansalskim domu która bywa jadalnią
lub sypialnią, a nawet lasem. Obudowana jest ona całkowicie współczesnymi
pomieszczeniami, pomiędzy którymi Anioły i ich pomocnicy przemieszczają się
ustawicznie zmieniając rekwizyty bądź wcielając na chwilę w inne postacie.
Wydawałoby się, że powinno to stworzyć dystans pomiędzy widzem a opowiadaną
historią, ale tak się nie dzieje. Mimo, że Kobieta, Mężczyzna i Chłopiec są
jednocześnie narratorami opowiadającymi o swoich bohaterach, jak i bohaterami
samymi. Wypowiadają się zazwyczaj w
trzeciej osobie (dialog przetykany jest zdaniami „…mówi Chłopiec”, „…mówi
Kobieta” itd.), dopiero w momentach krańcowego napięcia pojawia się „ja”,
dopiero w chwili miłosnej ekstazy Kobieta nadaje sobie imię. Agnès – czy to przypadek, że jego brzmienie tak
bliskie jest łacińskiemu agnus? Nie wydaje mi się. Trudno by wymienić wszystkie
tematy, jakie w dziele zostały poruszone, które dają asumpt do solidnych
przemyśleń po spektaklu. Mówi się tu o istocie władzy, posiadania i o ich
związku z seksualnością nie tylko w aspekcie kobieta-mężczyzna - Protektor nie potrafiąc inaczej zaznaczyć
swej władzy chce posiadać seksualnie również Chłopca. Mówi się też o istocie
sztuki . A także miłości – tytuł „Zapisane na skórze” dotyczy nie tylko księgi,
ale także tego, co ręce Chłopca na zawsze utrwaliły w ciele i sercu Kobiety.
George Benjamin i Martin Crisp powinni bez końca dziękować opatrzności za specjalną
opiekę, jaką musiała ich otoczyć darowując im fantastyczny team
realizatorski. Wszyscy oni – Katie
Mitchell - reżyserka, Vicki Mortimer projektantka kostiumów i scenografii, Jon
Clark – projektant oświetlenia wykreowali absolutnie magiczny, koherentny spektakl, chyba idealnie zgodny z intencją
autorską. Śpiewacy też okazali się prawdziwym darem niebios tworząc wspaniałe
role - Christopher Purves i Barbara Hannigan (prawdziwa muza współczesnych
kompozytorów - specjalnie dla niej
napisano już około 100 dzieł!) brzmieli
momentami nie zawsze przyjemnie, były zdaje się momenty rozminięcia się z
intonacją, ale przy takich wymaganiach partytury to doprawdy niewielkie
niedociągnięcia! Zaś jako postacie byli absolutnie wiarygodni i przejmujący.
Bejun Mehta był bezbłędny także wokalnie, ale jego rola zawiera mniej
technicznych pułapek. Trudność polega w niej na czymś innym – Chłopiec powinien
być jednocześnie kimś stąd i z innego świata, bardzo ludzkim i Obcym naraz.
Niewiarygodne, ale to się udało. Jest
jeszcze jedna bezcenna zaleta tego spektaklu
- dopieszcza on nie tylko mózg i
uszy, ale także i oczy. Scenografią, światłem (przede wszystkim),
kostiumami i ciałami aktorów (ten
niesamowity, androgyniczny Mehta)
namalowano tu cykl obrazów – La Tour czy Caravaggio mogliby się
podpisać. Wszystko razem upewniło mnie, że wreszcie mamy nową operę, która
pozostanie, którą będzie się chciało oglądać i za 100 lat. Nawet, jeśli
następne produkcje (wiem o jednej) nie będą tak zachwycające jak ta, która
pojawia się regularnie na najlepszych scenach operowych Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz