Dysfunkcjonalna
rodzina to temat przez literaturę wykorzystywany chyba od jej początków, temat
nośny i taki, o którym każdy odbiorca ma coś do powiedzenia. W końcu większość
z nas w rodzinie się wychowała, a pokażcie mi taką podstawową komórkę społeczną
która w najmniejszym nawet stopniu na żadne dysfunkcje nie cierpi. A jednak
trudno by było (chociaż zapewne się da) znaleźć w całej historii rodzinę
bardziej przerażającą niż ta, którą stworzyli mitologiczni małżonkowie
Agamemnon i Klitajmestra oraz ich potomstwo. Źródła literackie są w ich sprawie
niezwykle bogate – począwszy od Homera poprzez innych pisarzy antycznych (Ajschylosa,
Eurypidesa, Owidiusza, Sofoklesa) , Racine’a aż do współczesności (między
innymi Eugene O’Neill, Sartre czy John Erskine). Teksty te stanowiły też
inspirację dla licznych kompozytorów i librecistów, przy czym – ponieważ czasem
znacznie się od siebie różnią jeśli chodzi o przytaczane fakty – różne też
bywaja w tym względzie pochodzące od nich dzieła muzyczne. Wystarczy porównać najsłynniejsze
opery upiornemu rodowi poświęcone – dyptyk Glucka o Ifigenii oraz „Elektrę”
Straussa. Nie są one tożsame w warstwie treściowej, a co dopiero jeśli chodzi o
intelektualną. Ostatnio powróciłam po długiej przerwie do Glucka i jego
„Ifigenii na Taurydzie”, zaś ten powrót był dla mnie ciekawy dzięki 2 spektaklom, które nie tylko
inscenizacyjnie, ale także muzycznie zdają się pochodzić z zupełnie różnych
światów. Zacząć wypada od wcześniejszej produkcji z Zurychu, poprowadzonej
przez Williama Christie zaś reżyserowanej przez Clausa Gutha. To ostatnie
nazwisko sugeruje sporą dawkę domorosłej psychoanalizy i ta obietnica (lub
groźba, jak kto woli) została zrealizowana. Mnie jednak irytowała w wizji Gutha
jej nadmierna ilustracyjność, niezostawiająca mi miejsca dla interpretacji.
Wszystkie wspomnienia, sny, obsesje Ifigenii i Orestesa są dosłownie pokazane
na scenie z udziałem ich zdublowanych postaci oraz dwóch innych
reprezentujących rodziców. Te figury mają wielkie głowy z papier mache
zaopatrzone w odpowiednie wyrazy twarzy.Troszkę to dziecinne, bardzo
łopatologiczne a w pewnym momencie wręcz
groteskowe. Przy stole zasiada wielkogłowa rodzina i rozpoczyna morderczą
sztafetę – Agamemnon szlachtuje Ifigenię, Klitajmestra Agamemnona, Orestes zaś
Klitajmestrę. Wszystko się zgadza, ale czy koniecznie musimy to zobaczyć na
własne oczy? Czy Guth zakłada, że widz jest kulturowym analfabetą i tej
historii nie zna, nie wie jakie piekło noszą w sobie rozdzieleni brat i
siostra? Reżyser posunął się jeszcze dalej, wprowadzając na scenę … olbrzymią,
skrwawioną dłoń – tego już mi było nadto (kuzynów Rączki z Rodziny Adamsów
spotykam w operze za często), zwłaszcza, że kolejnym jego pomysłem było
zwielokrotnienie postaci bohaterki do granic absurdu. Poza opisaną już dublerką
pojawia się także jej wersja dziecięca a wszystkie kapłanki Diany (Nicolas-François
Guillard, librecista namieszał nieco plącząc rzymską boginię do greckiego mitu
– powinna być Artemida) są lustrzanym
odbiciem Ifigenii. Nie zajął się zaś Guth inną sprawą, która zawsze mnie
nurtowała przy okazji tej opery - czemuż to z taką głęboką radością Ifigenia
wita zaginionego brata dowiadując się, że jest on matkobójcą? Czym innym jest
przecież zrozumienie i wybaczenie, czym innym zaś akceptacja takiego czynu.
Klitajmestra wszak próbowała ratować życie swej córki i nie pozwolić złożyć jej w ofierze w zamian
za militarne zwycięstwo. To pewnie pozostanie na zawsze tajemnicą Glucka. Dodać
trzeba, że „Ifigenia na Taurydzie” wyróżnia się pewna cechą niestandardową –
brak w niej wątku miłosnego, chyba, żeby za taki uznać płomienną przyjaźń
Orestesa z Pyladesem – ich wyznania mogłyby zawstydzić najbardziej rozognionych
kochanków… Od strony muzycznej produkcja zurychska się udała. Czemu się nie
dziwiłam, bo czuwał nad nią stary wyga William Christie – może niezbyt
temperamentny, ale niezmiernie elegancki, skupiony na detalu, rozsądny w
tempach. Wśród śpiewaków wyróżniłabym przede wszystkim Rodneya (lub Roda – bo z
wiekiem zaczął zdrabniać swe imię) Gilfry w roli niezwykle ekspresyjnie
rozdygotanego Orestesa obdarzonego ładnym barytonem. Deon van der Walt był
Pyladesem adekwatnym głosowo, ale jego mimika czasem odwraca uwagę od śpiewu –
ma on zwyczaj krzywić twarz w jedna stronę. Wreszcie Ifigenia – Juliette
Galstian - to rola porządna, aczkolwiek
w tym wypadku niezbyt ekscytująca.
Produkcję
drugą wystawiono w 2011 roku w komplecie z wcześniejszą i nieco mniej ciekawą
operą Glucka poświęconą dawniejszym losom bohaterki – „Ifigenią w Aulidzie”
- w ramach jednego spektaklu. Obie
części grane były w tej samej scenografii i oprawie muzycznej, ale śpiewane
przez różne artystki – ja się skupię na części drugiej. Marc Minkowski
potraktował partyturę zupełnie inaczej niż jego starszy kolega. U Minkowskiego
brak klasycznej elegancji i dopracowania najdrobniejszych szczegółów, zdarzają
się drobne niedokładności. Za to kiedy w partyturze jest burza, to nie
masz żadnych wątpliwości, co się właśnie
dzieje a wiatr niemal szarpie cię za ubranie. Muszę przyznać, że ta żywiołowość
i spontaniczna radość grania i przeżywania muzyki, jakiej dyrygent i jego
sławny zespół les Muciciens du Louvre Grenoble nie zatracili z latami praktyki
bardziej do mnie przemawia. Ale – to szczęśliwy wybór między świetnym a
znakomitym. Wokalnie podobnie, i w tym wypadku także skłaniałabym się ku
śpiewakom Minkowskiego . Mirelle Delunsch jest sopranem , zaś praktyka wykonawcza
przyzwyczaiła nas raczej do mezzo w partii Ifigenii, ale być może dzięki temu
wydaje się ona delikatniejsza, bardziej krucha i złamana przez okrucieństwo
swego losu. Amsterdamski Orestes , Jean-François Lapointe, mniej ekspresyjny
niż Gilfrey zdaje się być skierowany bardziej do wewnątrz, ale to równie
interesująca i angażująca propozycja interpretacyjna. Yann Beuron jako Pylades
był wpaniały, trudno mi sobie wyobrazić lepszego – łagodna słodycz i desperacja
w jednym. Nie do zaakceptowania okazał się dla mnie atrakcyjny scenicznie, ale
śpiewający nieładnym, drżącym głosem Laurent Alvaro jako Thoas (w Zurychu był
kompetentny Anton Scharinger). Od strony czystko inscenizacyjnej palmę
pierwszeństwa bez wątpliwości przyznałabym Pierre Audi’emu. Przygotował
spektakl bardzo skondensowany emocjonalnie, ale nie łopatologiczny. Zaufał
Gluckowi najwyraźniej wychodząc z założenia, że nie musimy mieć przed oczami
konkretnego obrazka, żeby odczuć – pokazać go nam to rola muzyki i jej
wykonawców. Atutem spektaklu była dla mnie ciekawie zaaranżowana przestrzeń z
muzykami i chórem umieszczonymi z tyłu
sceny, zaś jej przodem okolonym ciągami industrialnych schodów z okręgiem
ołtarzowym na środku.
https://www.youtube.com/watch?v=I--jFUtwBIw
Kochani Czytelnicy! Dziś, 16 maja mój blog skończył dwa lata. Dziękuję Wam serdecznie za towarzystwo na operowych ścieżkach!
Kochani Czytelnicy! Dziś, 16 maja mój blog skończył dwa lata. Dziękuję Wam serdecznie za towarzystwo na operowych ścieżkach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz