czwartek, 15 maja 2014

Dwie "Ifigenie"



Dysfunkcjonalna rodzina to temat przez literaturę wykorzystywany chyba od jej początków, temat nośny i taki, o którym każdy odbiorca ma coś do powiedzenia. W końcu większość z nas w rodzinie się wychowała, a pokażcie mi taką podstawową komórkę społeczną która w najmniejszym nawet stopniu na żadne dysfunkcje nie cierpi. A jednak trudno by było (chociaż zapewne się da) znaleźć w całej historii rodzinę bardziej przerażającą niż ta, którą stworzyli mitologiczni małżonkowie Agamemnon i Klitajmestra oraz ich potomstwo. Źródła literackie są w ich sprawie niezwykle bogate – począwszy od Homera poprzez innych pisarzy antycznych (Ajschylosa, Eurypidesa, Owidiusza, Sofoklesa) , Racine’a aż do współczesności (między innymi Eugene O’Neill, Sartre czy John Erskine). Teksty te stanowiły też inspirację dla licznych kompozytorów i librecistów, przy czym – ponieważ czasem znacznie się od siebie różnią jeśli chodzi o przytaczane fakty – różne też bywaja w tym względzie pochodzące od nich dzieła muzyczne. Wystarczy porównać najsłynniejsze opery upiornemu rodowi poświęcone – dyptyk Glucka o Ifigenii oraz „Elektrę” Straussa. Nie są one tożsame w warstwie treściowej, a co dopiero jeśli chodzi o intelektualną. Ostatnio powróciłam po długiej przerwie do Glucka i jego „Ifigenii na Taurydzie”, zaś ten powrót był dla mnie ciekawy  dzięki 2 spektaklom, które nie tylko inscenizacyjnie, ale także muzycznie zdają się pochodzić z zupełnie różnych światów. Zacząć wypada od wcześniejszej produkcji z Zurychu, poprowadzonej przez Williama Christie zaś reżyserowanej przez Clausa Gutha. To ostatnie nazwisko sugeruje sporą dawkę domorosłej psychoanalizy i ta obietnica (lub groźba, jak kto woli) została zrealizowana. Mnie jednak irytowała w wizji Gutha jej nadmierna ilustracyjność, niezostawiająca mi miejsca dla interpretacji. Wszystkie wspomnienia, sny, obsesje Ifigenii i Orestesa są dosłownie pokazane na scenie z udziałem ich zdublowanych postaci oraz dwóch innych reprezentujących rodziców. Te figury mają wielkie głowy z papier mache zaopatrzone w odpowiednie wyrazy twarzy.Troszkę to dziecinne, bardzo łopatologiczne  a w pewnym momencie wręcz groteskowe. Przy stole zasiada wielkogłowa rodzina i rozpoczyna morderczą sztafetę – Agamemnon szlachtuje Ifigenię, Klitajmestra Agamemnona, Orestes zaś Klitajmestrę. Wszystko się zgadza, ale czy koniecznie musimy to zobaczyć na własne oczy? Czy Guth zakłada, że widz jest kulturowym analfabetą i tej historii nie zna, nie wie jakie piekło noszą w sobie rozdzieleni brat i siostra? Reżyser posunął się jeszcze dalej, wprowadzając na scenę … olbrzymią, skrwawioną dłoń – tego już mi było nadto (kuzynów Rączki z Rodziny Adamsów spotykam w operze za często), zwłaszcza, że kolejnym jego pomysłem było zwielokrotnienie postaci bohaterki do granic absurdu. Poza opisaną już dublerką pojawia się także jej wersja dziecięca a wszystkie kapłanki Diany (Nicolas-François Guillard, librecista namieszał nieco plącząc rzymską boginię do greckiego mitu – powinna być Artemida)  są lustrzanym odbiciem Ifigenii. Nie zajął się zaś Guth inną sprawą, która zawsze mnie nurtowała przy okazji tej opery   - czemuż to z taką głęboką radością Ifigenia wita zaginionego brata dowiadując się, że jest on matkobójcą? Czym innym jest przecież zrozumienie i wybaczenie, czym innym zaś akceptacja takiego czynu. Klitajmestra wszak próbowała ratować życie swej córki  i nie pozwolić złożyć jej w ofierze w zamian za militarne zwycięstwo. To pewnie pozostanie na zawsze tajemnicą Glucka. Dodać trzeba, że „Ifigenia na Taurydzie” wyróżnia się pewna cechą niestandardową – brak w niej wątku miłosnego, chyba, żeby za taki uznać płomienną przyjaźń Orestesa z Pyladesem – ich wyznania mogłyby zawstydzić najbardziej rozognionych kochanków… Od strony muzycznej produkcja zurychska się udała. Czemu się nie dziwiłam, bo czuwał nad nią stary wyga William Christie – może niezbyt temperamentny, ale niezmiernie elegancki, skupiony na detalu, rozsądny w tempach. Wśród śpiewaków wyróżniłabym przede wszystkim Rodneya (lub Roda – bo z wiekiem zaczął zdrabniać swe imię) Gilfry w roli niezwykle ekspresyjnie rozdygotanego Orestesa obdarzonego ładnym barytonem. Deon van der Walt był Pyladesem adekwatnym głosowo, ale jego mimika czasem odwraca uwagę od śpiewu – ma on zwyczaj krzywić twarz w jedna stronę. Wreszcie Ifigenia – Juliette Galstian -  to rola porządna, aczkolwiek w tym wypadku niezbyt ekscytująca.











Produkcję drugą wystawiono w 2011 roku w komplecie z wcześniejszą i nieco mniej ciekawą operą Glucka poświęconą dawniejszym losom bohaterki – „Ifigenią w Aulidzie” -  w ramach jednego spektaklu. Obie części grane były w tej samej scenografii i oprawie muzycznej, ale śpiewane przez różne artystki – ja się skupię na części drugiej. Marc Minkowski potraktował partyturę zupełnie inaczej niż jego starszy kolega. U Minkowskiego brak klasycznej elegancji i dopracowania najdrobniejszych szczegółów, zdarzają się drobne niedokładności. Za to kiedy w partyturze jest burza, to nie masz  żadnych wątpliwości, co się właśnie dzieje a wiatr niemal szarpie cię za ubranie. Muszę przyznać, że ta żywiołowość i spontaniczna radość grania i przeżywania muzyki, jakiej dyrygent i jego sławny zespół les Muciciens du Louvre Grenoble nie zatracili z latami praktyki bardziej do mnie przemawia. Ale – to szczęśliwy wybór między świetnym a znakomitym. Wokalnie podobnie, i w tym wypadku także skłaniałabym się ku śpiewakom Minkowskiego . Mirelle Delunsch  jest  sopranem , zaś praktyka wykonawcza przyzwyczaiła nas raczej do mezzo w partii Ifigenii, ale być może dzięki temu wydaje się ona delikatniejsza, bardziej krucha i złamana przez okrucieństwo swego losu. Amsterdamski Orestes , Jean-François Lapointe, mniej ekspresyjny niż Gilfrey zdaje się być skierowany bardziej do wewnątrz, ale to równie interesująca i angażująca propozycja interpretacyjna. Yann Beuron jako Pylades był wpaniały, trudno mi sobie wyobrazić lepszego – łagodna słodycz i desperacja w jednym. Nie do zaakceptowania okazał się dla mnie atrakcyjny scenicznie, ale śpiewający nieładnym, drżącym głosem Laurent Alvaro jako Thoas (w Zurychu był kompetentny Anton Scharinger). Od strony czystko inscenizacyjnej palmę pierwszeństwa bez wątpliwości przyznałabym Pierre Audi’emu. Przygotował spektakl bardzo skondensowany emocjonalnie, ale nie łopatologiczny. Zaufał Gluckowi najwyraźniej wychodząc z założenia, że nie musimy mieć przed oczami konkretnego obrazka, żeby odczuć – pokazać go nam to rola muzyki i jej wykonawców. Atutem spektaklu była dla mnie ciekawie zaaranżowana przestrzeń z muzykami i chórem umieszczonymi  z tyłu sceny, zaś jej przodem okolonym ciągami industrialnych schodów z okręgiem ołtarzowym na środku. 
 https://www.youtube.com/watch?v=I--jFUtwBIw

Kochani Czytelnicy! Dziś, 16 maja mój blog skończył dwa lata. Dziękuję Wam serdecznie za towarzystwo na operowych ścieżkach!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz