piątek, 30 maja 2014

"Anna Bolena" w Veronie



„Anna Bolena” stanowiła dla swego twórcy prawdziwy przełom, istotną zmianę jakościową. Po triumfalnej premierze przechodziła różne koleje losu, bywała i zapominana na lata i przywracana do repertuaru na dłużej. To jedna z tych oper, które  wystawia się zazwyczaj dla śpiewaczki zdolnej do udźwignięcia roli tytułowej, stawiającej przed odtwórczynią bardzo wysokie wymagania. Chodzi nie tylko o wokalną nieskazitelność, co już jest niebywale trudne, ale o coś więcej. Tu potrzeba szczególnego typu aktorki-śpiewaczki, niezbyt zręcznie zwanego po polsku tragiczką. Nieszczęsna bohaterka od pierwszych nut i chwil na scenie zna swoje przeznaczenie i my też je znamy – nie dlatego, że przyswoiliśmy tę wiedzę na lekcjach historii. Mam słabość do maestro Donizettiego i takich ról, ale niełatwo zaspokoić na nie apetyt. Winy nie przypisuję okrzyczanemu kryzysowi wokalnemu, bo mam wrażenie, że znalezienie dobrej Anny, Elżbiety, Marii Stuardy czy Lucrezii nigdy nie stanowiło łatwego zadania. Całkiem niedawno mieliśmy w Wiedniu i Nowym Jorku zupełnie przyzwoite spektakle „Anny Boleny”, ale czegoś bardzo im brakowało. Anna Netrebko, czarująca głosem o właściwym wymiarze i wspaniałej urodzie nie posiada tego tajemniczego pierwiastka, który tworzy donizettiowską heroinę. Rosyjska diva dopiero teraz znalazła chyba kompozytora, który w jej głosie i temperamencie leży najlepiej. Nazywa się … Verdi. Widać czasem trzeba długiego błądzenia by dotrzeć do celu oczywistego. Wracając jednak do nieszczęsnej Boleny chciałabym tym, którzy jeszcze tego nagrania nie odkryli polecić z całego serca zapis przedstawienia z Arena di Verona, 29 marca 2007. Produkcja sama nie należy do najbardziej wymyślnych i skandalicznych, ale pełna jest irytujących szczegółów psujących całość, która mogłaby być bardzo udana. Winę za to przypisuję w podobnej mierze  Grahamowi Vickowi, co scenografowi i projektantowi kostiumów Paulowi Brownowi. Scenografia jest  tyleż brzydka ( w sinawych kolorach) i zawieszona pomiędzy epokami, co pełna elementów niby symbolicznych, które przeszkadzają i śmieszą.  Mamy na przykład wielką, białą maskę pośmiertną z zawiązanymi oczami, która towarzyszy poczynaniom bohaterów przez prawie cały drugi akt, mamy gigantyczny miecz wbity w podłoże – jedno i drugie zapewne ma służyć jako memento. Kostiumy stanowią mieszankę piorunującą  - udają pochodzące z szesnastego  wieku, ale nie do końca (drapowane damskie tiurniury to raczej początek dwudziestego), są demonstracyjnie wręcz przeładowane, wielowarstwowe i koszmarnie utrudniają poruszanie śpiewakom ( można sobie wyobrazić jak trudno w nich o odpowiednią wentylację). Szczególnych „gratulacji” domaga się suknia, w którą  Brown ubrał nieszczęsną Giovannę w drugim akcie, z potwornymi wałkami w roli rękawów. Reżyseria, chociaż pozbawiona większych ekscesów też nie ułatwia życia protagonistom – Giovanna  w akcie błagania i pokory czołga się na brzuchu przed swą królową pokonując opór kunsztownej, spiętrzonej szaty i śpiewając przy tym.  Przytoczone szczegóły świadczą tylko o jednym: arogancji Najwyższej Władzy, którą we współczesnym teatrze operowym jest niestety reżyser. Gdyby chociaż poświęcenie wykonawców przydawało dramatowi jakichś nowych znaczeń, ale przecież tak się w tym wypadku nie dzieje. Zaś ów spektakl, jak to dziś często bywa stanowił koprodukcję kilku teatrów i rozpełzł się potem po całych Włoszech. Miał różne obsady wspierające, ale jedną bohaterkę główną stuprocentowo spełniającą  wymogi roli Anny. Mariella Devia urodziła się do takich partii i prezentuje w nich absolutną kontrolę nad czysto wokalnym, stylistycznym ale także emocjonalnym jej aspektem. W tym głosie (niejako przy okazji o nasyconej, pięknej barwie i wyrównanym we wszystkich rejestrach) nie uświadczysz powierzchownej „łezki”, ona nie musi szlochać, błądzić rozbieganym spojrzeniem i rzucać się w konwulsjach po podłodze, żebyśmy wiedzieli, że umysł Anny został zmącony. Devia  w momencie nagrania spektaklu miała 59 lat, ale konia z rzędem temu, kto by się tego wieku dosłuchał. W tym miejscu należy podziękować piratowi, który rzecz zarejestrował i ocalił nie tylko utrwalając bezcenną kreację, ale też wykonując świetną robotę – możemy obserwować akcję z pewnego oddalenia , zupełnie jak w teatrze. Od czasu do czasu zdarzaja się zbliżenia na śpiewaków, lecz żadnemu z nich nie sprawdzimy stanu migdałków. Najważniejszym partnerem Marielli Devii okazał się w tym spektaklu Francesco Meli jako Percy prezentując te same zalety co zwykle – bezbłędną otwartą emisję, piękne brzmienie glosu już wówczas nie tak lirycznego, jak mogłoby się wydawać i żarliwość bez przerysowań. Laura Polverelli była fachową Giovanną , najlepiej wypadła w duecie z Devią – kwestia inspiracji? Michele Pertusi śpiewał króla Enrica bez przekonania, mam wrażenie, że raczej Bellini stanowi jego naturalne terytorium. Elena Belfiore jako Smeton nie wywarła na mnie najlepszego wrażenia (trochę ostro i krzykliwie), ale utrzymała się w granicach akceptowalności. Te przekroczył niestety dyrygent  Lü Jia nie panujący zupełnie nad dymnamiką dźwięku. Orkiestra brzmiała momentami hałaśliwie, co powodowało u solistów konieczność walki o bycie słyszalnym. Mimo wszystko, jeśli nie znacie – poświęćcie ponad 3 godziny tej „Bolenie”. Warto.









8 komentarzy:

  1. W pełni się podpisuję pod uwagami na temat kreacji Marielli Devii. To wspaniała, przepraszam za określenie, belcancistka. Zawsze imponowała mi w tej śpiewaczce wieka pokora wobec muzyki i stylu kompozytora i też całą kreację buduje ona środkami wokalnymi i muzycznymi bez chwili werystycznych "ochów" czy maskowania niedociągnięć wokalnych "aktorstwem".
    Oglądałem ten spektakl kiedyś na dużym ekranie, bo był transmitowany do sieci Multikina w Polsce. Devia miała wtedy innych partnerów - Shlava Mukeria (raczej słaby) i renomowaną Sonię Ganassi.
    Jeśli idzie o Netrebko to dobrze mi się oglądało swego czasu jej Bolenę w Wiedniu, potem jeszcze lepiej (gdzie mankamenty wokalne udanie zatuszowano) na DVD, choć większe wrażenie zrobiła na mnie wokalnie i aktorsko - Elina Garanca.
    Dokładnie tak jak piszesz Netrebko nie ma tego "czegoś", jakiejś charyzmy w głosie i frazowaniu (zbyt leniwym i monotonnym dla Donizettiego), którą ma np. Ciofi, ale ona z kolei ma ograniczenia pod względem wolumenu. Jednakże myślę, że to właśnie Patrizia może "namieszać" jeśli się kiedyś zdecyduje na tę rolę. Bo fragmenty z koncertu są obiecujące:
    http://www.youtube.com/watch?v=aPuEu7VFmBI

    Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Posłuchałam Ciofi, którą bardzo cenię, ale czegoś mi brakuje. Recytatyw brzmi troszkę histerycznie, zaś sama aria odwrotnie - miałam wrażenie, iż śpiewaczka cyzeluje dźwięki i mniej uwagi poświęca na przekazanie emocji Anny. Ale - słuchałam tylko raz, i chyba (mylę się?) Ciofi dopiero zaczyna próbować tę rolę, z pewnością ją dopracuje. Ale wolumen rzeczywiście stanowi ograniczenie, podejrzewam, że ten niepożądany efekt w recytatywie wynikł z wysiłku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, histerii tu jakoś nie słyszę. Wręcz przeciwnie: jest to taka bardzo liryczna, elegijna i poetycka Bolena. Jakby bardziej Belliniego niż Donizettiego... Nie wiem jak by wypadła finałowa cabaletta - podejrzewam, że właśnie w niej dał by o sobie znać ograniczony wolumen i brak porywu. Robert.

      Usuń
  3. Wydaje mi się, ze nasza Ola Kurzak ma głos podobny do głosu Marielli Devii. Będzie znakomita, jeśli nie teraz to za rok dwa jak głos jej się jeszcze trochę rozwinie.Ma niewątpliwie talent aktorski i to zarówno komediowy jak i dramatyczny. Na razie przed nią Maria Stuarda w Paryżu w 2015.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W barwie podobieństwa nie dostrzegam, natomiast to pewnie będzie ten sam "rozmiar" głosu. Nie wiemy jeszcze, jak ułoży się głos Kurzak pod wpływem hormonalnych zmian i niestety nie sprawdzimy tego w Warszawie. Stuarda była podobno planowana na przyszły sezon w TWON (właśnie dla Kurzak) ale czy to dojdzie do skutku? Wątpię, chociaż bardzo bym się cieszyła. Po odwołaniu udziału w koncercie z Kwietniem boję się, że osobiste perturbacje odsuną p. Aleksandrę od Opery Narodowej. Można tylko żałować, była na tej scenie dobrą Violettą i świetną Lucią.

      Usuń
  4. Wczoraj miałem dużą przyjemność wysłuchać w berlińskiej Deutsche Oper koncertowego wykonania "Marii Stuardy" Donizettiego. Przyjemność dotyczyła niemal wyłącznie, jeśli idzie o obsadę wokalną, Joyce DiDonato. Promienna emisja bezbłędnie wydobytego i postawionego głosu, pełna panowanie nad dynamiką, ale przede wszystkim: interpretacja! Pełna swoboda w kształtowaniu ekspresji - nostalgia, tkliwość, duma, siła. Wszystko Amerykanka pokazała środkami wokalnymi.
    Reszta, mimo tzw. nazwisk, na sporo niższym poziomie. Rozczarowanie przede wszystkim dotyczyło Josepha Calleja śpiewającego siłowo, aż biedak poczerwieniał i pocił się niemiłosiernie.
    Włoszka Carmen Giannastassio właściwie była katastrofalna. Mały głos, ale sztucznie przyciemniony, zaciśnięty i jakby nie wyjęty z gardła. W związku z tym tekst właściwie był nieczytelny. Nie mam pojęcia jak ona będzie śpiewała tę rolę (Elisabetty) w ROH w lipcu :(
    Jednakże absolutny profesjonalizm Joyce zrekompensował wszystko. Nie ma ona w tej chwili, moim zdaniem, rywalki w tej roli nawet jeśli ogromnie cenię występ Marielli Devia w La Scali, w 2007 r. Robert.

    Ps. Kurzak...Hm, pożyjemy-zobaczymy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za relację. Ucieszyłam się, że z DiDonato jednak jest lepiej niż to Twoi znajomi ocenili w Met, bo ją lubię (może to kwestia formy albo też rozmiaru teatru). Ocena Giannastassio mnie nie zdziwiła. ale Calleja? Czyżby kiepski dzień?
    Kurzak - oczywiście, trzeba poczekać i stwierdzić własnousznie. Ponieważ jednak mieszkam w Warszawie i nie jestem tak mobilna jak Ty mogę w nadchodzącym sezonie nie mieć okazji. Zas TWON jak to zwykle nie raczył ogłosić planów na 2014/15.Zupełnie jak La Scala, ale oni sa usprawiedliwieni perturbacjami z Pereirą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Calleja, którego bardzo lubbię, a jego vibratello i estetyka "przedwojennej płyty" nigdy mi nie przeszkadzała, miał pewnie gorszy dzień, a może i nie podszedł odpowiednio do swego zadania. Oczywiście miał ładne momenty, katastrofy nie było, ale i nie było to występ, który można zaliczyć od udanych.
      Ja, mimo wszystko, wierzę, że "Maria Stuarda" z Kurzak będzie w warszawie (tylko pytanie czy już w następnym sezonie?) ponieważ spektakl, który będzie w lipcu w ROH, a za rok w paryskim TCE jest koprodukcją Londynu, Paryża i Warszawy.
      Kurzak miała tę rolę i występ w Paryżu już od dawna w planach, na długo przed romantycznymi relacjami z Alagną. A propos: para wystąpi w serii "Napojów miłosnych" Bastille w sezonie 2015/2016. Robert.

      Usuń