piątek, 9 maja 2014

"Wesele Figara" z Monachium



Od czasu do czasu zamieszczam tu wspominki z moich licznych wizyt w monachijskiej Bayerische Staatsoper. Dziś kolejna porcja, która może się przydać, gdyby Państwo rozważali możliwość znalezienia się na jej widowni w lipcu i obejrzenie „Wesela Figara”. Nadal grana jest tam ta sama, już 17 letnia (premiera w czerwcu 1997) produkcja Dietera Dorna, która niemal co rok powraca latem, w ramach festiwalu operowego.  Role drugoplanowe wykonują zazwyczaj miejscowi rezydenci, natomiast do głównych ściągane są gwiazdy (w tym sezonie będą to Genia Kuhmeier , Vito Priante i Stephane Degout). W „moim” spektaklu obsada była zupełnie inna, ale zacznijmy od tego, co się nie zmieniło. Scenografia nadzwyczaj skromna:  w I akcie ograniczony białymi  ścianami z materiału sześcian sceny wypełniony jest niewieloma sprzętami, w następnych dwóch są już tylko krzesła, w ostatnim pozostawiono całkowicie pustą przestrzeń z podłogą zasłaną  śnieżnymi płachtami, pełniącymi funkcję kryjówki dla pragnących pozostać niewidocznymi bohaterów. Niektórzy narzekali twierdząc iż ów ascetyzm to wynik ograniczonych środków finansowych, mnie się wydaje, że w tak oszczędnym entourage’u akcja, zarówno sceniczna jak muzyczna pięknie się uwypukla. Dorn przeprowadził ją prosto i logicznie, nie siląc się na epatowanie szokującymi pomysłami. Stworzył za to kilka obrazów urzekających urodą plastyczną, jak ten, w którym samotna Susanna obejmowana jest czule przez cień stojącego już za sceną Figara. Kostiumy są wariacją na temat strojów z epoki, niektóre stanowią też swoisty komentarz do charakterów – jak na przykład „kogucia” purpura noszona przez Hrabiego. Zaś bohaterowie? Przyznaję, że do dziś nie wiem, czy Hrabina jako niezbyt sympatyczna manipulatorka to wynik zabiegów reżyserskich, czy też osobowości śpiewaczki. Barbara Frittolli nie słynie z miłego usposobienia i trochę swego chłodu jej przekazała. Taką koncepcję roli można zaakceptować, niestety głos, przynajmniej w „Porgi Amor” też był nierozgrzany. Z czasem jednak brzmiał coraz lepiej i za „Dove sono” Frittolli odebrała zasłużoną owację. Z Susanną rzecz się miała dokładnie odwrotnie – Camilla Tilling od początku była urocza i czarowała  nas ciepłem i urokiem osobistym oraz ślicznym sopranem. Problem w tym, że nie wszyscy mieli okazję ten urok docenić, bo głosik maleńki.  Jej Figaro, Ildebrando d’Arcangelo to jeden z najlepszych współczesnych odtwórców tej roli – pewność intonacyjna, swoboda interpretacyjna, ładny głos, osobisty wdzięk. Mariusz Kwiecień bez szczególnego wysiłku ze swej strony zdominował jednak ich wszystkich, jak to bywa zwykle kiedy pojawia się na scenie jako Hrabia. Potrafi połączyć arystokratyczno-samczą władczość z urokiem, który czyni konkiety jego bohatera konkietami właśnie – nie zaś gwałtem. W „Hai gia vinto la causa” przydaje się też bardzo precyzyjna koloratura, bo Kwiecień nie musi skupiać się na technice, może poświęcić więcej uwagi interpretacji – z doskonałym skutkiem.  Obok niego największą atrakcją wieczoru okazała się (przynajmniej dla mnie) Anna Bonitatibus jako Cherubino – może mało chłopięca, ale jaki piękny, giętki mezzosopran, co za figlarność i błysk w oku, jaki temperament! Warto też odnotować nazwiska wykonawców ról drugoplanowych, jest poważna szansa, ze w tym roku się powtórzą, a wszyscy (może poza lekko poskrzypującą Heike Grotzinger – Marceliną) byli świetni: Alfred Kuhn – Alfonso , Kevin Conners – Don Curzio, Ulrich Res – Don Basilio, wreszcie Donato di Stefano – luksusowy doprawdy Don Bartolo. Barbarinę , niezwykle rezolutną i świadomą tego co  się dzieje stworzyła słodkogłosa i urocza Evgenija Sotnikova. Juraj Valcuha, młody słowacki dyrygent (w 2010 miał 34 lata) okazał się w Mozarcie właściwym wyborem. Udało mu się wydobyć świetlistość tej partytury, a miałam pewne obawy (jako, że niecały rok wcześniej byłam niechętnym świadkiem zniszczenia „Don Giovanniego” przez hałaśliwą orkiestrę BSO pod jej ówczesnym szefem, Kentem Nagano). Tak więc, jeżeli będziecie Państwo w lipcu w okolicach Monachium – Warto zafundować sobie podobną przyjemność, w moich wspomnieniach wieczór 17.07.2010 pozostanie jako jeden z bardziej udanych.
Dzisiejsze zdjęcia są mieszanką – część zrobiłam sama (to widać, niestety po kiepskiej jakości), zaś inne pochodzą ze spektakli w zmienionej obsadzie, ale dają odrobinkę pojęcia jak to wyglądało.









3 komentarze:

  1. Papageno,

    podziwiam Ciebie za Twoje uwielbienie oper Mozarta, bo dla mnie opery Mozarta zaczynają się i kończą uwerturami. Reszty nie jestem w stanie wysłuchać, mimo niezliczonych prób. Pozdrawiam Jola.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej! Serdecznie współczuję, mnóstwo tracisz. Ale może kiedyś .... Człowiek się zmienia, gusta i zapotrzebowaniea artystyczne też.Odpozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie wiem czy się zmienią moje gusta, bo do oper Mozarta próbuję przekonać się już od dłuższego czasu i jak na razie bezskutecznie. Ale to nie oznacza, że w ogóle nie lubię Mozarta. Oprócz oper skomponował przecież wspaniałe dzieła orkiestralne i instrumentalne: m. in. symfonie i koncerty fortepianowe oraz skrzypcowe, nie licząc "drobiazgów" w postaci m. in. serenad i divertiment. A serenadę "Eine kleine Nachtmusik " pamiętam z dzieciństwa jako pierwszy utwór muzyki poważnej, który mi się spodobał.
      Przyznam się jeszcze, że za operami Rossiniego też nie przepadam - może "La donna del lago" z MET w przyszłym sezonie przekona mnie do Rossiniego. Jola

      Usuń