poniedziałek, 5 maja 2014

Au monde



Sytuacja opery współczesnej nie jest łatwa – szeroka publiczność nie bardzo się nią interesuje woląc na ogół powracać do dzieł znanych, bezpiecznych, lubianych niż wkraczać na obce tereny. Tam czeka bowiem często walka z oporną materią muzyczną, hermetycznym językiem, skrajnie czasem nieprzyjaznym środowiskiem akustycznym – nie każdy ma chęć i odwagę, aby się z tym mierzyć. Bo opera, w wieku dziewiętnastym rozrywka jeśli nie masowa (we Włoszech owszem), to przynajmniej popularna w dwudziestym wdrapała się na tyleż zaszczytną, co niewygodną pozycję sztuki wysokiej. To na początek, potem było jeszcze gorzej, zaczęto ją postrzegać jako coś nudnego, snobistycznego, czym może być zainteresowana wąska grupa starszych ludzi. Próby przywrócenia opery szerokim masom przez koncerty Trzech Tenorów i inne tego typu działania powiodły się połowicznie. Trudno wyrokować, kto ponosi winę za rozbrat, jaki muzyka zwana współczesną (termin nieprecyzyjny, określa się nim dzieła powstałe przedwczoraj i te urodzone 100 lat temu) wzięła z publicznością. Poza  profesjonalistami i naprawdę wąską grupą wyrafinowanych melomanów propozycja udania się na koncert , na którym grane będą utwory powstałe niedawno raczej entuzjazmu nie budzi. Oczywiście są nazwiska, które znać wypada, zdarzają się niespodzianki w postaci nagłego sukcesu komercyjnego pojedynczego „kawałka”, ale ogólnie wesoło nie jest. Z operą współczesną jeszcze gorzej. Mam koleżankę, która bywa czasem razem ze mną w teatrze powierzając mi z pełnym zaufaniem wybór repertuaru.  Usłyszawszy, że oto udajemy się na rzecz w miarę współczesną, pyta ona z lekkim przestrachem „bardzo będą na mnie krzyczeć?”. Przyznam, że ją doskonale rozumiem. Mnie też często współczesna muzyka wokalna wydaje się agresywna, złożona z gwałtownych, często zgrzytliwych dźwięków, które powodują, że czuję się atakowana. Może niekiedy taki efekt jest zamierzony, zaś na pewno ja nie odebrałam edukacji przygotowującej mnie należycie do percepcji tej twórczości. Czasem jednak, w przypływie straceńczej odwagi podejmuję ryzyko. W tym roku już po raz drugi zostałam nagrodzona kontaktem z dziełem, które zauroczyło mnie na tyle, że chcę, żeby ze mną pozostało. Zdecydowałam się na próbę obejrzenia najnowszej prapremiery z La Monnaie – „Au monde”  Philippe Boesmansa. Nazwisko 77 letniego kompozytora jest dosyć dobrze znane, w końcu to jego szósta opera (czwartą była „Iwona, księżniczka Burgunda”), ale po raz pierwszy z całkowicie współczesnym librettem. Joël Pommerat zaadaptował po prostu własną sztukę, do której Boesmans napisał muzykę. Muzykę piękną, liryczną, pełną nieoczywistych melodii, bogato, acz nieprzytłaczająco zorkiestrowaną  - z ducha Debussy’ego. Przyznaję, że słuchając byłam coraz bardziej zdumiona i zachwycona, że tak jeszcze można pisać. Linie wokalne, w przytłaczającej większości parlando nie stanowią jednak zagrożenia dla słuchu, najintensywniejsze emocje nie muszą przecież być wyrażane za pomocą ostrych, ogłuszających dźwięków.  A od emocji na scenie aż kipi. Boesmans i Pommerat opowiadają nam historię siedmiorga członków jednej, majętnej rodziny. Ojciec, sędziwy i momentami tracący kontakt z rzeczywistością chce przekazać ster rodzinnych interesów (przemysł stalowy) w ręce młodszego syna, który świeżo porzucił karierę wojskową i wraca do domu. Akcja toczy się właśnie wokół niego, jedynego  bohatera obdarzonego imieniem - Ori (Orestes?), postaci niezmiernie enigmatycznej. Przez pierwsze 20 minut razem z rodziną czekamy na jego pojawienie się, napięcie narasta. Przybycie Oriego nie rozwiązuje go, mnoży tylko pytania. Kim on jest? Dostajemy tropy, nie otrzymujemy odpowiedzi. To, co wiemy na pewno samo w sobie jest bulwersujące – Ori pozostaje w zbyt bliskim związku z ze Starszą Córką, która sama stwierdza, że nie wie, kto jest ojcem dziecka, którego się spodziewa. Wątek kazirodztwa nie jest jednak najbardziej przerażający  - sugestie mrożące krew w żyłach padają z ust Drugiej Córki, która widuje brata powracającego z nocnych spacerów z okrwawioną twarzą, podczas gdy w okolicy giną kobiety. Właśnie – widuje, czy tylko śni? Druga Córka jest postacią najmocniej na scenie obecną, wiemy, czym się zajmuje zawodowo, ale to nie rozwiązuje zagadek. Właściwie każdy z bohaterów niesie za sobą cień tajemnicy i tragedii . Starszy Syn, odrzucony przez Ojca (dlaczego?), Mąż Starszej Córki usiłujący manipulować wszystkimi i w tym celu sprowadzający do domu Obcą Kobietę (graną przez aktorkę), która staje się katalizatorem wydarzeń. Wreszcie Najmłodsza Córka adoptowana z powodu podobieństwa do zmarłej (kiedy? jak?) o znaczącym imieniu Phedra. Najmłodsza obsesyjnie powtarza „nie jestem nią, jestem sobą” i szuka swego miejsca w tym skomplikowanym układzie.  Brzmi to wszystko jak opis hollywoodzkiego thrillera, ale – inaczej niż w takim filmie – nie dostaniemy w finale żadnych rozwiązań, odpowiedzi musimy poszukać sami – w sobie.   Wszystko to rozegrane jest w cudownej zgodzie z muzyką, pozbawione w zasadzie gwałtownych wybuchów, ale oderwać się trudno. Mam wrażenie, że to kolejna produkcja, którą lepiej ogląda się w domu niż z widowni (która i tak ma zawsze przewagę bezpośredniego słuchania muzyki). Rzecz dzieje się bowiem w ciemnym, ascetycznie prostym wnętrzu, rozświetlonym tylko przez szczelinę w zasłonach (wyjście do grodu), w którym tylko my, widzowie przed ekranem możemy obserwować drobne, jakże ważne gesty, zmiany wyrazu twarzy i oczu. Autorzy mieli sporo szczęścia, bo teatr La Monnaie de Munt zapewnił im nie tylko znakomią, własną orkiestrę pod wytrawną batutą Patricka Davina ale też grupe fantastycznych śpiewaków- aktorów. Patricia Petibon gra rolę Drugiej Córki w sposób nieco nadekspresyjny, irytujący momentami, podobnie też ją śpiewa. Początkowo pomyślałam sobie „no tak, jak zawsze”, ale dłuższa obserwacja przekonała mnie, że była to całkowicie świadoma  interpretacja – ta postać miała taka być. Znakomicie też wywiązały się ze swoich zadań Charlotte Hellekant (Starsza Córka) i Fflur Wyn (Najmłodsza) stanowiące kontrast nie tylko głosowy (mięsisty mezzosopran – srebrzysty sopran) ale także fizyczny. Najmłodsza Córka nieodparcie przypomina mi przy tym Melisandę – może tak wyglądała jej młodość przed Pelleasem i Golaudem? Role męskie są nieco skromniejsze wymiarowo, ale zostały także wykonane znakomicie przez  Frode Olsena (Ojciec),  Yanna Beurona (Zięć) i Wernera Van Mechelena (Starszy Syn). Największy ciężar spoczął na barkach Stéphane Degouta, który go udźwignął. Ori to osobliwa rola – jego obecność na scenie nie jest długa, ale to on, bez żadnych starań ze swej strony staje się siłą sprawczą działań i uczuć wszystkich innych. No i nosi w sobie tajemnicę, o której istocie sami mamy rozstrzygnąć. Degout jak zawsze zaprezentował zalety swego głosu, ale też fantastyczny talent aktorski (to magnetyzujące spojrzenie…).
Moi drodzy, wiem, że pewnie niewiele osób zdecyduje się na przeczytanie tego wpisu. Ale „Au monde” naprawdę warto poświęcić dwie godziny swego czasu. Do 13 maja można obejrzeć spektakl darmowo na stronie La Monnaie. Jeśli ktoś się zdecyduje, podejrzewam, że nie będzie żałować. W każdym razie- bardzo proszę tego, kto by spróbował o chociażby króciutkie podzielnie się opinią.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz