Sytuacja opery współczesnej nie jest łatwa – szeroka publiczność nie
bardzo się nią interesuje woląc na ogół powracać do dzieł znanych, bezpiecznych,
lubianych niż wkraczać na obce tereny. Tam czeka bowiem często walka z oporną
materią muzyczną, hermetycznym językiem, skrajnie czasem nieprzyjaznym
środowiskiem akustycznym – nie każdy ma chęć i odwagę, aby się z tym mierzyć.
Bo opera, w wieku dziewiętnastym rozrywka jeśli nie masowa (we Włoszech
owszem), to przynajmniej popularna w dwudziestym wdrapała się na tyleż
zaszczytną, co niewygodną pozycję sztuki wysokiej. To na początek, potem było
jeszcze gorzej, zaczęto ją postrzegać jako coś nudnego, snobistycznego, czym
może być zainteresowana wąska grupa starszych ludzi. Próby przywrócenia opery
szerokim masom przez koncerty Trzech Tenorów i inne tego typu działania
powiodły się połowicznie. Trudno wyrokować, kto ponosi winę za rozbrat, jaki muzyka
zwana współczesną (termin nieprecyzyjny, określa się nim dzieła powstałe
przedwczoraj i te urodzone 100 lat temu) wzięła z publicznością. Poza profesjonalistami i naprawdę wąską grupą
wyrafinowanych melomanów propozycja udania się na koncert , na którym grane
będą utwory powstałe niedawno raczej entuzjazmu nie budzi. Oczywiście są
nazwiska, które znać wypada, zdarzają się niespodzianki w postaci nagłego
sukcesu komercyjnego pojedynczego „kawałka”, ale ogólnie wesoło nie jest. Z
operą współczesną jeszcze gorzej. Mam koleżankę, która bywa czasem razem ze mną
w teatrze powierzając mi z pełnym zaufaniem wybór repertuaru. Usłyszawszy, że oto udajemy się na rzecz w
miarę współczesną, pyta ona z lekkim przestrachem „bardzo będą na mnie
krzyczeć?”. Przyznam, że ją doskonale rozumiem. Mnie też często współczesna
muzyka wokalna wydaje się agresywna, złożona z gwałtownych, często zgrzytliwych
dźwięków, które powodują, że czuję się atakowana. Może niekiedy taki efekt jest
zamierzony, zaś na pewno ja nie odebrałam edukacji przygotowującej mnie
należycie do percepcji tej twórczości. Czasem jednak, w przypływie straceńczej
odwagi podejmuję ryzyko. W tym roku już po raz drugi zostałam nagrodzona
kontaktem z dziełem, które zauroczyło mnie na tyle, że chcę, żeby ze mną pozostało.
Zdecydowałam się na próbę obejrzenia najnowszej prapremiery z La Monnaie – „Au
monde” Philippe Boesmansa. Nazwisko 77 letniego kompozytora jest dosyć dobrze
znane, w końcu to jego szósta opera (czwartą była „Iwona, księżniczka
Burgunda”), ale po raz pierwszy z całkowicie współczesnym librettem. Joël
Pommerat zaadaptował po prostu własną sztukę, do której Boesmans napisał
muzykę. Muzykę piękną, liryczną, pełną nieoczywistych melodii, bogato, acz
nieprzytłaczająco zorkiestrowaną - z
ducha Debussy’ego. Przyznaję, że słuchając byłam coraz bardziej zdumiona i
zachwycona, że tak jeszcze można pisać. Linie wokalne, w przytłaczającej
większości parlando nie stanowią jednak zagrożenia dla słuchu,
najintensywniejsze emocje nie muszą przecież być wyrażane za pomocą ostrych,
ogłuszających dźwięków. A od emocji na
scenie aż kipi. Boesmans i Pommerat opowiadają nam historię siedmiorga członków
jednej, majętnej rodziny. Ojciec, sędziwy i momentami tracący kontakt z rzeczywistością
chce przekazać ster rodzinnych interesów (przemysł stalowy) w ręce młodszego
syna, który świeżo porzucił karierę wojskową i wraca do domu. Akcja toczy się
właśnie wokół niego, jedynego bohatera
obdarzonego imieniem - Ori (Orestes?), postaci niezmiernie enigmatycznej. Przez
pierwsze 20 minut razem z rodziną czekamy na jego pojawienie się, napięcie
narasta. Przybycie Oriego nie rozwiązuje go, mnoży tylko pytania. Kim on jest?
Dostajemy tropy, nie otrzymujemy odpowiedzi. To, co wiemy na pewno samo w sobie
jest bulwersujące – Ori pozostaje w zbyt bliskim związku z ze Starszą Córką,
która sama stwierdza, że nie wie, kto jest ojcem dziecka, którego się
spodziewa. Wątek kazirodztwa nie jest jednak najbardziej przerażający - sugestie mrożące krew w żyłach padają z ust
Drugiej Córki, która widuje brata powracającego z nocnych spacerów z okrwawioną
twarzą, podczas gdy w okolicy giną kobiety. Właśnie – widuje, czy tylko śni?
Druga Córka jest postacią najmocniej na scenie obecną, wiemy, czym się zajmuje
zawodowo, ale to nie rozwiązuje zagadek. Właściwie każdy z bohaterów niesie za
sobą cień tajemnicy i tragedii . Starszy Syn, odrzucony przez Ojca (dlaczego?),
Mąż Starszej Córki usiłujący manipulować wszystkimi i w tym celu sprowadzający
do domu Obcą Kobietę (graną przez aktorkę), która staje się katalizatorem
wydarzeń. Wreszcie Najmłodsza Córka adoptowana z powodu podobieństwa do zmarłej
(kiedy? jak?) o znaczącym imieniu Phedra. Najmłodsza obsesyjnie powtarza „nie
jestem nią, jestem sobą” i szuka swego miejsca w tym skomplikowanym układzie. Brzmi to wszystko jak opis hollywoodzkiego
thrillera, ale – inaczej niż w takim filmie – nie dostaniemy w finale żadnych
rozwiązań, odpowiedzi musimy poszukać sami – w sobie. Wszystko to rozegrane jest w cudownej
zgodzie z muzyką, pozbawione w zasadzie gwałtownych wybuchów, ale oderwać się
trudno. Mam wrażenie, że to kolejna produkcja, którą lepiej ogląda się w domu
niż z widowni (która i tak ma zawsze przewagę bezpośredniego słuchania muzyki).
Rzecz dzieje się bowiem w ciemnym, ascetycznie prostym wnętrzu, rozświetlonym
tylko przez szczelinę w zasłonach (wyjście do grodu), w którym tylko my,
widzowie przed ekranem możemy obserwować drobne, jakże ważne gesty, zmiany
wyrazu twarzy i oczu. Autorzy mieli sporo szczęścia, bo teatr La Monnaie de
Munt zapewnił im nie tylko znakomią, własną orkiestrę pod wytrawną batutą
Patricka Davina ale też grupe fantastycznych śpiewaków- aktorów. Patricia
Petibon gra rolę Drugiej Córki w sposób nieco nadekspresyjny, irytujący
momentami, podobnie też ją śpiewa. Początkowo pomyślałam sobie „no tak, jak
zawsze”, ale dłuższa obserwacja przekonała mnie, że była to całkowicie
świadoma interpretacja – ta postać miała
taka być. Znakomicie też wywiązały się ze swoich zadań Charlotte Hellekant
(Starsza Córka) i Fflur Wyn (Najmłodsza) stanowiące kontrast nie tylko głosowy
(mięsisty mezzosopran – srebrzysty sopran) ale także fizyczny. Najmłodsza Córka
nieodparcie przypomina mi przy tym Melisandę – może tak wyglądała jej młodość
przed Pelleasem i Golaudem? Role męskie są nieco skromniejsze wymiarowo, ale
zostały także wykonane znakomicie przez Frode
Olsena (Ojciec), Yanna Beurona (Zięć) i Wernera
Van Mechelena (Starszy Syn). Największy ciężar spoczął na barkach Stéphane
Degouta, który go udźwignął. Ori to osobliwa rola – jego obecność na scenie nie
jest długa, ale to on, bez żadnych starań ze swej strony staje się siłą
sprawczą działań i uczuć wszystkich innych. No i nosi w sobie tajemnicę, o
której istocie sami mamy rozstrzygnąć. Degout jak zawsze zaprezentował zalety
swego głosu, ale też fantastyczny talent aktorski (to magnetyzujące
spojrzenie…).
Moi drodzy, wiem, że pewnie
niewiele osób zdecyduje się na przeczytanie tego wpisu. Ale „Au monde” naprawdę
warto poświęcić dwie godziny swego czasu. Do 13 maja można obejrzeć spektakl
darmowo na stronie La Monnaie. Jeśli ktoś się zdecyduje, podejrzewam, że nie
będzie żałować. W każdym razie- bardzo proszę tego, kto by spróbował o chociażby
króciutkie podzielnie się opinią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz