Zaiste,
dziwna to opera, pod pewnymi względami niepodobna do niczego, co w tym gatunku
dotąd widziałam. W tym, że Rachmaninow zdecydował się napisać muzykę do tekstu
Puszkina nie ma jeszcze nic szczególnego – romantyczny poeta okazał się na
przestrzeni dwóch wieków librecistą równie efektywnym oraz inspirującym jak
Shakespeare. Tutaj nawet dosłownie librecistą, bo kompozytor nie zawracał sobie
głowy jakimkolwiek przykrawaniem utworu dla swoich potrzeb, potraktował go
wprost. Takie przypadki już się wcześniej zdarzały. Ale fakt, że Rachmaninow zdecydował się
właśnie na „Skąpego rycerza”, z jego całkowicie wydawałoby się nieoperową
fabułą jest już zdumiewający. Poniósł koszty podjęcia takiego ryzyka – jego
dzieło nigdy nie stało się popularne, nawet w Rosji wystawiane bywa niezmiernie
rzadko, a co dopiero gdzie indziej. Szkoda, bo rzecz to smakowita i przez swoja
osobność niezmiernie interesująca. Dodać należy, iż ta odrębność nie kryje się
w warstwie muzycznej – tam wpływy wagnerowskie są aż nadto oczywiste, można się
nawet dosłuchać bezpośrednich cytatów z „Pierścienia Nibelunga”. Osobliwość
kryje się w fabule i konsekwencjach scenicznych, jakie ona powoduje. Całość
(trwająca niewiele ponad godzinę) składa się z trzech obrazów : w pierwszym
młody rycerz Albert narzeka na skąpstwo ojca, za sprawą którego nie może
honorowo wypełniać obowiązków wobec swego suwerena – wszak wyposażenie (koń,
zbroja, giermek) drogo kosztuje. Wymknąwszy się dzielnie pokusie otrucia
rodzica, dziedzic rusza na skargę do hrabiego zaś tatuś oddaje się największej
rozkoszy swego życia – liczeniu zgromadzonych dóbr. Wszystko kończy się jak
powinno – wrednego skapca trafia apopleksja przed obliczem władcy, droga do
skarbca staje przed spadkobiercą otworem. Jak łatwo z tego opisu wywnioskować
brak tu najmniejszej rólki kobiecej zaś jedyną miłością jest żądza pieniądza. W
dodatku w dzisiejszych czasach rzecz mocno trąci polityczną niepoprawnością,
jedną z pięciu postaci okazuje się bowiem podły żydowski lichwiarz – to on
sugeruje narzekającemu synowi własnoręczne skrócenie Baronowi życia. Na domiar
trudności, które trzeba pokonać przy wystawianiu „Skąpego rycerza” partia
tytułowa nie należy do łatwych – jej zasadniczą część stanowi kolosalny (jakieś
25 minut!) monolog, który mógłby wystraszyć wytrawnego wagnerowskiego basa. Była
pisana dla Fiodora Szalapina, on jednak pokłocił się z Rachmaninowem przed
premierą na której wykonał ją ktoś inny. Z niezbyt bogatej praktyki wykonawczej
wynika, że chętnie po rolę Barona sięgają co odważniejsi wśród barytonów, jak w
inscenizacji którą obejrzałam. Miała ona miejsce w 2004 roku na festiwalu w
Glyndebourne. Reżyserka Annabel Arden
zrezygnowała ze średniowiecznych realiów chcąc nam chyba przypomnieć o tym, jak
odwieczna i ponadczasowa jest obsesja gromadzenia dóbr. Aby zaś uświadomić
widowni jej nieczystą naturę zatrudniła akrobatkę ucharakteryzowaną na istotę
wyrażnie diablej proweniencji. Postać ta milcząco towarzyszy bohaterom a to
wyginając się pod sufitem, a to niemiłosiernie krzywiąc twarz w odrażającym
grymasie komentującym ludzkie działania. Niepotrzebnie. Tym bardziej, że
grzebanie przy czasie akcji powoduje nieuchronna konsekwencję w postaci
niezgodności obrazu ze śpiewanym tekstem. Bo oto widzimy współczesnie odzianego
mężczyznę, który lamentuje nad swym dziurawym hełmem i wasalnymi obowiązkami
wobec przystojniaczka w garniturze i z kucykiem. Arden założyła prawdopodobnie,
że to żaden koszt i najważniejsze jest przesłanie. Trochę mnie jednak irytuje
założenie, że bez tego nie pojmę w czym rzecz. Taka łopatologia powoduje u mnie
zawsze dyskomfort. Ale – może powinnam się cieszyć, że reżyserka nie posunęła
się znacznie dalej, a mogła, biorąc pod uwagę dzisiejszą praktykę sceniczną. W
każdym razie Sergei Leiferkus, wykonawca kluczowej roli Barona podołał trudnemu
zadaniu. Może chciałoby się troszkę głębszego brzmienia, ale baryton Leiferkusa
bez problemu osiągał za to górę skali, no i co za mróżąca krew w żyłach
interpretacja! Richard Berkeley-Steele
nie dysponuje niestety głosem o właściwej mocy i jako Albert nieco się
męczył. Problem jednak w tym, że Rachmaninow napisał tę partię dla porządnego
heldentenora, zaś takich brakuje nawet do spektakli wagnerowskich. Berkeley-Steele śpiewał jednak nie tylko z wysiłkiem, ale też
koszmarnym, trudno rozpoznawalnym rosyjskim. Scenicznie zaś jego Albert
nieoparcie przypominał mi Siegfrieda. Albert Schagidullin w krótkiej acz ważnej
roli Księcia zaprezentował się bardzo kompetentnie. Jak zazwyczaj, gdy słyszy
się operę po raz pierwszy najtrudniej ocenić pracę dyrygenta – na moje ucho Vladimir
Jurowski znakomicie poradził sobie z gęstą orkiestracją partytury.
„Skąpy
rycerz” nie jest z całą pewnością propozycją dla zaczynających dopiero swa
przygodę z operą, ale poławiaczom pereł zmęczonym podążaniem tylko znanymi
ściezkami polecam serdecznie. W nadchodzącym sezonie La Monnaie zamierza wystawić
pod tytułem „Trojka” wszystkie jednoaktówki Rachmaninowa: „Aleko”, „Skapego
rycerza” i „Francescę da Rimini” w dobrej, wschodnioeuropejskiej obsadzie.
Radość z tego wydarzenia psuje mi tylko jedno – reżyserię powierzono pani Kirsten
Dehlholm (związanej z grupą Hotel Pro Forma), która ostatnio zafundowała
Poznaniowi koszmarnego „Parsifala”…
https://www.youtube.com/watch?v=iWqWqiISe00
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz