wtorek, 20 maja 2014

O kobiecie z brodą, przebierankach i końcu sezonu w Met



Teraz, kiedy medialny szum wokół “baby z brodą” już się nad naszymi głowami przewalił możemy sobie spokojnie powiedzieć – my nie takie rzeczy widujemy w operze, zaś genderowe przebieranki to nasz chleb powszedni. W zakresie podstawowym rzecz jest prosta: panie nagminnie grywają panów zaś sytuacja odwrotna nieco rzadziej, ale też się zdarza. Zapominalskim można przedstawić przykłady z lat ostatnich : Ewę Podleś z doprawdy imponującym zarostem w „Ciro in Babilonia” czy też Maxa  Emanuela Cencica i Valera Barnę Sabadusa w wdzięcznie poruszających się w sukniach w „Artaserse”. Bywaja też większe komplikacje, jak mezzosopranistki w partiach mężczyzn którzy udają kobiety ( Mozart, Strauss). Nasz ulubiony gatunek  po prostu tak ma od swych narodzin do dziś i nikogo to nie dziwi, o zgorszeniu nie mówiąc. Nawet w naszym nadwiślańskim zaścianku zdarzył się w przeszłości tylko jeden znany wyjątek  - pan „będący z zawodu dyrektorem” teatrów operowych (nawet dwóch w tym samym czasie) publicznie otrząsał się z odrazy i oburzenia na babę co chłopów grywa i zadeklarował, że z tej przyczyny p. Podleś zatrudniał nie będzie. Nieoceniony ten fachowiec nie szefuje już na szczęście żadnej poważnej instytucji. Zaś zabawy w udawanie kogoś innego nadal mają się znakomicie jako zasadniczy wątek tysięcy komedii literackich, teatralnych, filmowych i wszelkich innych. Poza zamianą płci pewnie najczęstszym wątkiem takich fabuł jest zamiana ról pomiędzy wyżej a niżej postawionymi na drabinie społecznej. Z czasów, w których polskie kino przedwojenne często gościło w telewizji pamiętam nawet „Manewry miłosne”, w których państwo i służba posługiwali się tym chwytem w celu sprawdzenia szczerości uczuć kandydata/tki na małżonkę/ka. Ten sam chwyt stanowi główne źródło komizmu w „Kopciuszku” Rossiniego – Książe nie dowierzając, że okoliczne panny interesują się nim samym, nie zaś jego stanowiskiem obsadza we własnej roli swego lokaja zaś sam zakłada liberię. W związku z wykorzystaniem tak popularnego schematu fabularnego niewspartego przez prawdziwe charaktery – mamy tu raczej typy -  utwór ten wymaga błyskotliwej, lekkiej lecz wytrawnej reżyserii, inaczej staje się ciężkostrawny. Niestety taki właśnie był ostatnio w Met.  Produkcja jest już stareńka, podpisał ją Cesare Levi zaś rewitalizować próbował Eric Einhorn. Bez większego powodzenia. Scenografia i kostiumy umieszczają akcję w początkach dwudziestego wieku, zaś choć jedno i drugie w zasadzie nie wykazuje sprzeczności z librettem to nie cieszy też oczu. W osobliwy sposób poinformowano także widzów o tym, które z postaci mają być tymi buffa, a które mamy potraktować serio.  Stąd charakteryzacja traktująca twarze tych pierwszych masą białego pudru na tle którego kwitną krwiste, okrągłe rumieńce (namalowane … polskimi kosmetykami, Met od liku lat ma kontrakt na wyłączność z pewną naszą marką). Być może cała ta dosłowność wzięła się z braku zaufania realizatorów do komicznej siły samego utworu i przyznam, że go trochę podzielam. Ta wersja „Kopciuszka” nie wydaje mi się ani szczególnie zabawna, ani też czarowna. Zapewne  ukryta gdzieś głęboko we mnie mała dziewczynka domaga się wróżki, karocy i mierzenia pantofelka. Tak czy inaczej siadając do oglądania miałam nadzieję, że dyrygent wraz ze swoją orkiestrą i śpiewakami sprawią mi frajdę, mimo zastrzeżeń do samego dzieła, na którym zazwyczaj się trochę nudzę. Uczucie braku zaangażowania towarzyszyło mi jednak od początku do końca, Fabio Luisi dyrygował letnio zaś obsada znacznie lepiej wyglądała na papierze niż na scenie. Nie zawiodłam się na Joyce DiDonato i jej lekkim, uroczym mezzosopranie, ucieszył mnie również powrót mimiki na jej twarz – podkreśla to wszak naturalny wdzięk jakim natura niewątpliwie ją obdarzyła. Z panów najlepiej wypadł debiutujący w Met Pietro Spagnoli – aktorsko standardowy jak reszta, ale wokalnie bardzo dobry. Juan Diego Florez  najwyraźniej nie wyleczył jeszcze choroby, która wykluczyła go z wcześniejszych spektakli, bo jego głos brzmiał nieco matowo i były niezwyczajne u tego śpiewaka trudności z osiągnięciem właściwej, otwartej góry. Głos Aleksandro Corbellego też wydawał mi się nieco przytłumiony, a że nigdy do atrakcyjnych w barwie nie należał pozostało tylko podziwiać techniczną biegłość. Luca Pisaroni stanowi zaskakujący wybór do roli Alidora, książęcego preceptora – za młody, za seksowny! Co gorsza też nie był w optymalnej formie - prześlizgiwanie się po koloraturowych ozdobnikach świadczy o tym najlepiej. Wszystkie te kreacje wydały mi się przyzwoite, ale nie tego oczekuję od teatru mającego ambicję być najlepszą operową sceną świata. I tak skończył się ten sezon transmisji z Nowego Jorku – finałem adekwatnym do zawartości.  Z 10 spektakli tylko jeden, „Nos” był dla mnie naprawdę fascynujący, dużo przyjemności miałam też z „Eugeniusza Oniegina” (mimo wszystko) i „Werthera”.  Reszta, poza kiepską „Toscą” wydała mi się taka jak „Kopciuszek” – w zasadzie OK., ale letnia. A Państwu?









7 komentarzy:

  1. Mnie jakoś nigdy szczególnie nie ekscytują przedstawienia z Metropolitan. To zawsze dla mnie taki trochę świetnie działający kombinat w którym się wypuszcza na ogół poprawne "produkty" z tym, że o ich jakości ma decydować zestaw zatrudnionych do spektaklu gwiazd lub śpiewaków szczególnie promowanych przez dyrekcję. A to nie zawsze daje gwarancję sztuki przez "S". Nie wystarczy, że na scenie razem pojawią się np. Damrau i Domingo i już sprawa załatwiona.
    Mam tez problem z ich "eleganckimi" inscenizacjami, które bywają tak łatwostrawne i ładne, że dość nudne. Dlatego też zawsze nowojorska scena była dla mnie pierwszoplanową operą amerykańską, ale dość wątpliwe są opinie, że jest "najlepsza na świecie". Oczywiście zależy co dla kogo jest wyznacznikiem "najlepszości".
    Do spektakli wymienionych przez Papagenę dorzuciłbym jeszcze "Marie Stuarde", ale, nie pamiętam, czy to spektakl z tego czy z poprzedniego sezonu...
    Ludzie, którzy byli na widowni twierdzą, że DiDonato była bardzo słaba wokalnie, prawie niesłyszalna, ale w transmisji i na DVD dla mnie była bardzo dobra. Jestem ciekaw jak wypadnie w Berlinie w wersji koncertowej na którą się wybieram.
    Oniegin też mi się podobał nawet jeśli tradycyjnie męczy mnie dykcja Netrebko, która jest bardziej zamazana niż gdy śpiewa po włosku...
    Generalnie jednak zawsze jakoś chętniej i z większym zaufaniem sięgam po nagrania przedstawień z Londynu, Barcelony/Madrytu czy nawet jakieś "prowincjonalne" nagrania włoskie (pewnie oczekuję wtedy powiewu świeżości) niż z trochę "rutynowo-przemysłowej" MET... Robert.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Met to teatr akademicki.I szczerze mówiąc nie wiem, czy lepiej się trochę nudzić czy denerwować tym, co wyczyniają niektórzy adepci regietheatru w Europie.Najgorsze, że po kilku spektaklach np. pana Gutha znasz już wszystkie jego chwyty i też fascynująco nie jest. Ale przecież muzyka jest najważniejsza - więc jeśli od tej strony świetnie, to wiele można wytrzymać. "Stuarda" to ubiegły sezon (styczeń 2013). Oczywiście wszyscy wiemy, że mikrofony i mikroporty zmieniają zupełnie proporcje dźwiekowe - nie wiedziałam jenak, że z DiDonato było tak dramatycznie. Ale ciągle się cieszę, że transmisje z różnych miejsc istnieją. Nie byłoby mnie stać, ani czasowo ani finansowo na odwiedzanie tylu teatrów nawet u nas, w Europie - a co dopiero na świecie. Aha, jeszcze jedno w kwestii Met. Mimo słynnych standardów Gelba tacy śpiewacy jak Blythe, Meade i inni ponadwymiarowi znajdują tam swoje miejsce jeśli tylko są wokalnie świetni.

      Usuń
  2. Moim ulubionym Kopciuszkiem jest ten z Liceu, wydany na DVD, z Joyce DiDonato i JDF.
    Co do MET - mam podobne zdanie jak Robert - na podstawie kilku transmisji i wizyt na miejscu. W mojej pamięci na zawsze pozostanie stara już, ale piękna produkcja Ariadny na Naksos, ze zjawiskową Niną Stemme!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam tego "Kopciuszka" w wielkich perukach i zabawnych ciuchach. A Met ma swoje wady i zalety zazwyczaj jednak sprawdzam ich nowe produkcje jeśli są dostępne. Nowy sezon zapowiada się jednak na tyle słabo, że wybieram się do kina tylko na "Makbeta", "Jolantę"Sinobrodego" wiziałam w TWON, wystarczy.Moje ulubione miejsce na operowej mapie Europy jest już Wam doskonale znane. A Nina Stemme od dawna była wspaniała, ale rozłożyła mnie na łopatki dopiero teraz, przy okazji sztokholmskiej "Salome".

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń