Teraz,
kiedy medialny szum wokół “baby z brodą” już się nad naszymi głowami przewalił
możemy sobie spokojnie powiedzieć – my nie takie rzeczy widujemy w operze, zaś
genderowe przebieranki to nasz chleb powszedni. W zakresie podstawowym rzecz
jest prosta: panie nagminnie grywają panów zaś sytuacja odwrotna nieco
rzadziej, ale też się zdarza. Zapominalskim można przedstawić przykłady z lat
ostatnich : Ewę Podleś z doprawdy imponującym zarostem w „Ciro in Babilonia”
czy też Maxa Emanuela Cencica i Valera
Barnę Sabadusa w wdzięcznie poruszających się w sukniach w „Artaserse”. Bywaja
też większe komplikacje, jak mezzosopranistki w partiach mężczyzn którzy udają
kobiety ( Mozart, Strauss). Nasz ulubiony gatunek po prostu
tak ma od swych narodzin do dziś i nikogo to nie dziwi, o zgorszeniu nie
mówiąc. Nawet w naszym nadwiślańskim zaścianku zdarzył się w przeszłości tylko
jeden znany wyjątek - pan „będący z
zawodu dyrektorem” teatrów operowych (nawet dwóch w tym samym czasie)
publicznie otrząsał się z odrazy i oburzenia na babę co chłopów grywa i
zadeklarował, że z tej przyczyny p. Podleś zatrudniał nie będzie. Nieoceniony
ten fachowiec nie szefuje już na szczęście żadnej poważnej instytucji. Zaś
zabawy w udawanie kogoś innego nadal mają się znakomicie jako zasadniczy wątek
tysięcy komedii literackich, teatralnych, filmowych i wszelkich innych. Poza
zamianą płci pewnie najczęstszym wątkiem takich fabuł jest zamiana ról pomiędzy
wyżej a niżej postawionymi na drabinie społecznej. Z czasów, w których polskie
kino przedwojenne często gościło w telewizji pamiętam nawet „Manewry miłosne”,
w których państwo i służba posługiwali się tym chwytem w celu sprawdzenia
szczerości uczuć kandydata/tki na małżonkę/ka. Ten sam chwyt stanowi główne
źródło komizmu w „Kopciuszku” Rossiniego – Książe nie dowierzając, że okoliczne
panny interesują się nim samym, nie zaś jego stanowiskiem obsadza we własnej
roli swego lokaja zaś sam zakłada liberię. W związku z wykorzystaniem tak
popularnego schematu fabularnego niewspartego przez prawdziwe charaktery – mamy
tu raczej typy - utwór ten wymaga
błyskotliwej, lekkiej lecz wytrawnej reżyserii, inaczej staje się
ciężkostrawny. Niestety taki właśnie był ostatnio w Met. Produkcja jest już stareńka, podpisał ją
Cesare Levi zaś rewitalizować próbował Eric Einhorn. Bez większego powodzenia.
Scenografia i kostiumy umieszczają akcję w początkach dwudziestego wieku, zaś
choć jedno i drugie w zasadzie nie wykazuje sprzeczności z librettem to nie
cieszy też oczu. W osobliwy sposób poinformowano także widzów o tym, które z
postaci mają być tymi buffa, a które mamy potraktować serio. Stąd charakteryzacja traktująca twarze tych
pierwszych masą białego pudru na tle którego kwitną krwiste, okrągłe rumieńce
(namalowane … polskimi kosmetykami, Met od liku lat ma kontrakt na wyłączność z
pewną naszą marką). Być może cała ta dosłowność wzięła się z braku zaufania
realizatorów do komicznej siły samego utworu i przyznam, że go trochę
podzielam. Ta wersja „Kopciuszka” nie wydaje mi się ani szczególnie zabawna,
ani też czarowna. Zapewne ukryta gdzieś
głęboko we mnie mała dziewczynka domaga się wróżki, karocy i mierzenia
pantofelka. Tak czy inaczej siadając do oglądania miałam nadzieję, że dyrygent
wraz ze swoją orkiestrą i śpiewakami sprawią mi frajdę, mimo zastrzeżeń do
samego dzieła, na którym zazwyczaj się trochę nudzę. Uczucie braku
zaangażowania towarzyszyło mi jednak od początku do końca, Fabio Luisi
dyrygował letnio zaś obsada znacznie lepiej wyglądała na papierze niż na
scenie. Nie zawiodłam się na Joyce DiDonato i jej lekkim, uroczym
mezzosopranie, ucieszył mnie również powrót mimiki na jej twarz – podkreśla to
wszak naturalny wdzięk jakim natura niewątpliwie ją obdarzyła. Z panów
najlepiej wypadł debiutujący w Met Pietro Spagnoli – aktorsko standardowy jak
reszta, ale wokalnie bardzo dobry. Juan Diego Florez najwyraźniej nie wyleczył jeszcze choroby,
która wykluczyła go z wcześniejszych spektakli, bo jego głos brzmiał nieco
matowo i były niezwyczajne u tego śpiewaka trudności z osiągnięciem właściwej,
otwartej góry. Głos Aleksandro Corbellego też wydawał mi się nieco
przytłumiony, a że nigdy do atrakcyjnych w barwie nie należał pozostało tylko
podziwiać techniczną biegłość. Luca Pisaroni stanowi zaskakujący wybór do roli
Alidora, książęcego preceptora – za młody, za seksowny! Co gorsza też nie był w
optymalnej formie - prześlizgiwanie się po koloraturowych ozdobnikach świadczy
o tym najlepiej. Wszystkie te kreacje wydały mi się przyzwoite, ale nie tego oczekuję od teatru mającego ambicję być najlepszą operową sceną świata. I tak
skończył się ten sezon transmisji z Nowego Jorku – finałem adekwatnym do
zawartości. Z 10 spektakli tylko jeden,
„Nos” był dla mnie naprawdę fascynujący, dużo przyjemności miałam też z
„Eugeniusza Oniegina” (mimo wszystko) i „Werthera”. Reszta, poza kiepską „Toscą” wydała mi się
taka jak „Kopciuszek” – w zasadzie OK., ale letnia. A Państwu?
Mnie jakoś nigdy szczególnie nie ekscytują przedstawienia z Metropolitan. To zawsze dla mnie taki trochę świetnie działający kombinat w którym się wypuszcza na ogół poprawne "produkty" z tym, że o ich jakości ma decydować zestaw zatrudnionych do spektaklu gwiazd lub śpiewaków szczególnie promowanych przez dyrekcję. A to nie zawsze daje gwarancję sztuki przez "S". Nie wystarczy, że na scenie razem pojawią się np. Damrau i Domingo i już sprawa załatwiona.
OdpowiedzUsuńMam tez problem z ich "eleganckimi" inscenizacjami, które bywają tak łatwostrawne i ładne, że dość nudne. Dlatego też zawsze nowojorska scena była dla mnie pierwszoplanową operą amerykańską, ale dość wątpliwe są opinie, że jest "najlepsza na świecie". Oczywiście zależy co dla kogo jest wyznacznikiem "najlepszości".
Do spektakli wymienionych przez Papagenę dorzuciłbym jeszcze "Marie Stuarde", ale, nie pamiętam, czy to spektakl z tego czy z poprzedniego sezonu...
Ludzie, którzy byli na widowni twierdzą, że DiDonato była bardzo słaba wokalnie, prawie niesłyszalna, ale w transmisji i na DVD dla mnie była bardzo dobra. Jestem ciekaw jak wypadnie w Berlinie w wersji koncertowej na którą się wybieram.
Oniegin też mi się podobał nawet jeśli tradycyjnie męczy mnie dykcja Netrebko, która jest bardziej zamazana niż gdy śpiewa po włosku...
Generalnie jednak zawsze jakoś chętniej i z większym zaufaniem sięgam po nagrania przedstawień z Londynu, Barcelony/Madrytu czy nawet jakieś "prowincjonalne" nagrania włoskie (pewnie oczekuję wtedy powiewu świeżości) niż z trochę "rutynowo-przemysłowej" MET... Robert.
Tak, Met to teatr akademicki.I szczerze mówiąc nie wiem, czy lepiej się trochę nudzić czy denerwować tym, co wyczyniają niektórzy adepci regietheatru w Europie.Najgorsze, że po kilku spektaklach np. pana Gutha znasz już wszystkie jego chwyty i też fascynująco nie jest. Ale przecież muzyka jest najważniejsza - więc jeśli od tej strony świetnie, to wiele można wytrzymać. "Stuarda" to ubiegły sezon (styczeń 2013). Oczywiście wszyscy wiemy, że mikrofony i mikroporty zmieniają zupełnie proporcje dźwiekowe - nie wiedziałam jenak, że z DiDonato było tak dramatycznie. Ale ciągle się cieszę, że transmisje z różnych miejsc istnieją. Nie byłoby mnie stać, ani czasowo ani finansowo na odwiedzanie tylu teatrów nawet u nas, w Europie - a co dopiero na świecie. Aha, jeszcze jedno w kwestii Met. Mimo słynnych standardów Gelba tacy śpiewacy jak Blythe, Meade i inni ponadwymiarowi znajdują tam swoje miejsce jeśli tylko są wokalnie świetni.
UsuńMoim ulubionym Kopciuszkiem jest ten z Liceu, wydany na DVD, z Joyce DiDonato i JDF.
OdpowiedzUsuńCo do MET - mam podobne zdanie jak Robert - na podstawie kilku transmisji i wizyt na miejscu. W mojej pamięci na zawsze pozostanie stara już, ale piękna produkcja Ariadny na Naksos, ze zjawiskową Niną Stemme!
Pamiętam tego "Kopciuszka" w wielkich perukach i zabawnych ciuchach. A Met ma swoje wady i zalety zazwyczaj jednak sprawdzam ich nowe produkcje jeśli są dostępne. Nowy sezon zapowiada się jednak na tyle słabo, że wybieram się do kina tylko na "Makbeta", "Jolantę"Sinobrodego" wiziałam w TWON, wystarczy.Moje ulubione miejsce na operowej mapie Europy jest już Wam doskonale znane. A Nina Stemme od dawna była wspaniała, ale rozłożyła mnie na łopatki dopiero teraz, przy okazji sztokholmskiej "Salome".
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń