Rossini
nie należy do tych kompozytorów, z których twórczością jestem szczególnie zaprzyjaźniona
– ot, jeśli coś wpadnie w ręce, korzystam, ale sama nie poszukuję. Z francuską wielką
operą historyczną jeszcze gorzej – staram się raczej unikać, bo zwyczajnie mnie
nudzi. Ostatnie teatralne dzieło maestra z Pesaro to oczywisty przykład tego
gatunku a jak dotąd nie miałam okazji zobaczyć i usłyszeć „Wilhelma Tella” w całości. Znam oczywiście kilka popularnych
fragmentów – arię Matyldy, arię Arnolda (była na pierwszej płycie Luciano
Pavarottiego, która trafiła do moich rąk), uwerturę. Transmisja z Bayerische
Staatsoper wydała mi się dobrą okazją do poznania czegoś, co właściwie dało
początek trendowi, który w operze zadomowił się na długo. Ponieważ jednak zanim
zasiądę do oglądania rzeczy wcześniej nieoswojonej mam zwyczaj przygotowywania się do tej czynności (czytam
libretto lub przynajmniej streszczenie, sprawdzam warunki powstania, odniesienia
historyczne) po rozpoczęciu spektaklu już wiedziałam, że muzyka została
bezlitośnie pocięta, co akurat w wypadku tego utworu mieści się doskonale w
tradycji wykonawczej – pierwszego cięcia dokonał słynny Adolphe Nourrit na … trzecim przedstawieniu wyrzucając arię
tenorową. Nie wiem właściwie dlaczego – nie podobała mu się, była za trudna? Ta
ostatnia możliwość nie ma wielu cech
prawdopodobieństwa, wszak to Nourrit (tyle, że w bardzo tu wysokiej górze skali
posługiwał się on jeszcze prawdopodobnie falsetem, podczas, gdy jego następca,,
Gilbert Duprez stosował już do dziś używaną technikę piersiową). Jakby nie było
to zdarzenie dało początek skracania długiej partytury o z jakichś przyczyn
niewygodne fragmenty. Pełne wykonanie zajęłoby około czterech godzin, ale znamy
wszak równie długie, lub jeszcze dłuższe dzieła, których nikt skracać by się
nie ośmielił. W monachijskim spektaklu problem leży nie tylko w wycięciu
niektórych scen ale też w wymieszaniu kolejności. W ten sposób widzowie
pozbawieni zostali nie tylko sporych fragmentów baletowych (czego akurat ja nie
żałuję), ale też dużej części finałowego, czwartego aktu, zaś uwertura ze
słynnym galopem zabrzmiała przed drugą częścią
spektaklu. Materiał podzielono nienazbyt rozsądnie – część pierwsza kończy się dramatycznym wyciemnieniem w
momencie strzału Wilhelma do jabłka umieszczonego na głowie syna, zaś po
przerwie dostajemy ową uwerturę z dopisaną dość dziwaczną scenką z udziałem
dziecięcia po czym znów następuje
wyciemnienie i … powrót do obrazu z łukiem. W związku z tym mamy do czynienia
nie tylko z nierównością czasową (126 i 50 minut), ale też z zatratą logicznej
spójności ciągu wydarzeń. No, ale skoro zgodne to było z najwyższą, reżyserską
wolą nie powinnam pewnie narzekać. Produkcja nadto jest nieszczególnej urody za sprawą bardzo
brzydkich kostiumów umieszczających akcję
- no właśnie – w jakim czasie? Ohydne (naprawdę) męskie garniturki,
dzianinowe kamizelki i sweterki oraz damskie garsonki i upiorne koki
wskazywałyby na lata siedemdziesiąte, zaś czarne mundury najeźdźców i fryzury
Matyldy na okres wojny. Nazistowskie szaleństwo zastępuje pozbawionym wyobraźni
reżyserom wszelkie reżimy – bo to takie łatwe. Przecież nikt nie będzie się
zastanawiał nad tym, skąd w takim razie
znajdujący się na podorędziu łuk , gdy żołnierze najeźdźczej armii wymachują
podejrzanie nowocześnie wyglądajaca bronią palną. Naprawdę nikt? Nie wiem, czy
tylko mnie irytują tego typu dziury logiczne, zwłaszcza, gdy libretto
poukładane zostało przez autorów może nie pasjonująco, ale z sensem. Nie udało
mi się też odczytać znaczenia scenografii składającej się z wielkich, ruchomych
tub układających się w różne kompozycje przestrzenne, a nawet wykonujących coś
w rodzaju tańca. Jako element kompletnie abstrakcyjny a przy tym wizualnie
efektowny mogę to jednak zaakceptować. Od strony muzycznej wrażenia mam lepsze,
chociaż Dan Ettinger prowadził orkiestrę
zaledwie poprawnie, nie wyczułam w niej rossiniowskiego blasku i energii. Gdyby
ktoś mnie zapytał o wokalnego bohatera wieczoru bez namysłu wskazałabym chór –
tyleż ze względu na urodę i zróżnicowanie partii, którą kompozytor mu napisał,
co wykonawcze zalety zespołu BSO. Z odtwórców ról głównych najlepiej spisali
się Marina Rebeka jako Matylda i Bryan Hymel – Arnold. Łotewska sopranistka
dała się szerokiej publiczności poznać jako Donna Anna w transmitowanym do kin
spektaklu Met. Wtedy nie do końca mnie przekonała – zauważyłam w niej chłód nie
pasujący do postaci. Widać jednak, że artystka zrobiła postępy w kwestii
interpretacji zaś zalety samego głosu pozostały na miejscu – to dźwięczny,
okrągły sopran o miłej dla ucha barwie. Rebeka rozumie też dobrze cechy stylu,
ozdobniki są może nie olśniewające ale precyzyjne, legato miodopłynne. Bryan
Hymel nie jest niestety śpiewakiem charyzmatycznym (niestety, bo gdyby tę
charyzmę miał byłby dziś supergwiazdą, zasługuje na to), ani pięknogłosym ale
zalety wokalne zastepują gwiazdorski blask. Doskonała technika pozwala mu być
dość swobodnym w górze skali, przy tym należy on do tych nielicznych tenorów,
których brzmienie w tym rejestrze się nie zaostrza. Tę niesłychanie cenną a
rzadką zaletę dzieli on z samym Luciano Pavarottim. Żeby być całkiem uczciwym,
trzeba dodać, że sama końcówka arii czwartego aktu, nie wypadła olśniewająco,
acz zupełnie dobrze. Bohater tytułowy, Wilhelm Tell nie dostał od autora szansy
na popis, jego rola jest ważna, ale nieefektowna (poza dramatyczną scenę z
łukiem). Michael Volle grał z dużym zaangażowaniem, ale jego głos jest do Rossiniego
nieco za ciężki i mało giętki. Podobała mi się Evgeniya Sotnikova, którą znam
doskonale z wielu epizodów na monachijskiej scenie. Tym razem doczekała się wreszcie partii nieco
większej (choć padła ofiarą skrótów) i jako Jemmy, syn państwa Tellów
zaprezentowała nieduży ale sprawny i ładny głos oraz wyjątkowo tej roli
sprzyjające warunki fizyczne. Z licznych postaci drugoplanowych wyróżniłabym Günthera Groissböcka jako demonicznego blond dyktatora - ten śpiewak, nawet gdy nominalnie jego
postać jest szlachetna (jak np. Wodnik) i tak zazwyczaj laduje jako łajdak, a
co dopiero kiedy kanalią być powinien. Sprzyja temu nietypowo, lekko chropawy
ale wyrazisty bas.
PS. Reżyserem spektaklu był operowy debiutant,
specjalista od Schillera na scenie dramatycznej Antú Romero Nunes i po tym doświadczeniu nie
mam większej ochoty poznawać go lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz