Są
takie opery, które bezpowrotnie utonęłyby w otchłani niepamięci gdyby nie
pojedynczy fragment, zwykle aria, wciąż nagrywana na płytach i śpiewana na
koncertach. Do tej niewdzięcznej kategorii należy „La Wally ” Catalaniego, wszyscy
znają „Ebben, me ne andro lontana” (wykonywały ją z upodobaniem Maria Callas,
Renata Tebaldi czy Renata Scotto), ale niewielu z nas miało okazję zapoznać się
z całością i sprawdzić przynajmniej nausznie czy rzecz rzeczywiście niewarta
jest uwagi. Nie ma co się oszukiwać, zazwyczaj wyrok czasu bywa słuszny i
rzadko z mroków zapomnienia udaje się wydobyć prawdziwy diament. Nie powiodło
się i tym razem, co stwierdziłam oglądając spektakl transmitowany z Grand Théâtre de Genève, tyleż z powodu
samego dzieła jak sposobu jego scenicznej realizacji. Zacząć wypadałoby jednak
od utworu. Alfredo Catalani miał tego pecha, że był niemal rówieśnikiem
Pucciniego i jego własny talent na porównaniu tym nie korzystał. Na dodatek, to
wielkiemu mistrzowi dostawały się najlepsze libretta Luigiego Illicy, który dla
Catalniego wysmażył twór mocno niedoskonały. Historia opowiedziana w „La Wally ” opiera się na
romansie i sztuce teatralnej Wilhelmine von Hillern. Oryginał kończył się
jednak happy endem, czego nie zniósł by żaden szanujący się werysta, Illica
dopisał więc zakończenie tyleż melodramatyczne, co absurdalne. W związku z tym
nieszczęsny tenor zmuszony został do dwukrotnego spadania do tej samej górskiej
rozpadliny, w finale już nieuratowany przez bohaterską dziewczynę, która (z
niewielką pomocą lawiny) podąża za ukochanym. Najgorsze jednak nie wydały mi
się meandry fabuły a niezdecydowanie zarówno kompozytora jak librecisty co
właściwie chcą stworzyć – rodzajową operę o życiu szwajcarskich górali czy też
porządny melodramat, w którym namiętności wybujałe są niczym okoliczne szczyty.
Najbardziej cierpi na tym postać amanta, który niewiedzę o własnych chęciach i
skłonnościach dzieli z autorami. Sama muzyka też nie wydała mi się frapująca, a
wręcz nudnawa zaś próby udramatycznienia jej na siłę niczego dobrego nie
przynoszą. Po dwugodzinnym słuchaniu pozostało mi wspomnienie czegoś w zasadzie
miłego, ale w sumie trochę mdłego i nijakiego. Wrażenie pogłębione zostało
przez Cesare Levi, który nie bardzo miał pomysł co z tym fantem zrobić. W
związku a tym w części pierwszej mamy ostentacyjnie podkreślaną tradycyjność
tej produkcji – zgodne z czasem i miejscem akcji śliczne kostiumy oraz scenografię
jak z lat pięćdziesiątych wraz oleodrukowymi górami w tle. W drugiej atmosfera się zagęszcza i reżyser wraz
ze scenografem Ezio Toffluttim nie
mielił najwyraźniej odwagi, żeby kontynuować przyjęty kierunek, w związku z tym
na tle tych samych szczytów z lanszaftu mamy białą kładkę symbolizującą grań i … złowróżbny obraz czaszki. Najlepszy jest
jednak obraz przepaści, do której spada biedny tenor – to dziura w deskach
sceny. W akcie ostatnim, zakończonym już upadkiem bezpowrotnym bohater ginie w
„czeluści” z której dziesięć minut wcześniej ktoś inny wychodził po schodkach i
takoż do niej powracał. Wszystko to razem nie sprzyja przejęciu się dramatem
Wally, która, jak to sopran nie chce barytona (błąd, ma on do zaśpiewania
najciekawszą muzykę), za to z tenorem, jak to zwykle z nimi bywa ciągłe
kłopoty. Przy tym ona też nie bardzo wie, czy bardziej chciałaby go uśmiercić czy
wylądować z nim w sypialni. Jak na takie warunki Ainhoa Arteta zrobiła co
mogła, abyśmy zaczęli kibicować nieszczęsnej Wally, ale niestety – na taką
bohaterkę potrzeba śpiewaczki wyrafinowanej jak wyżej wymienione mistrzynie.
Arteta zaś nie dość, że emocjonalnie obojętna jest kolejnym sopranem, który po
latach kariery utracił dół skali, góra zaś mocno się odbarwiła i tylko średnica
pozostaje przyjemna dla ucha. Yonghoon Lee był mi jak dotąd znany wyłącznie z
nazwiska z którym spotykałam się w recenzjach z Met i innych renomowanych
teatrów (dobre opinie zbiera zwłaszcza
za swojego Carlosa). Po „La
Wally ” nie nabrałam ochoty na pogłębienie znajomości. Nie mam
pojęcia, gdzie Lee się kształcił (w rodzinnej Korei?), ale w moich uszach brzmi
jak dziwna mieszanka szkół rosyjskiej i amerykańskiej. Z rosyjskiej ma pewną
gwałtowność, z amerykańskiej przeświadczenie, że należy śpiewać zawsze tak,
jakby się stało na największej scenie świata (na nieco mniejszej daje to
niezachęcający efekt krzyku). Do tego dochodzą jeszcze górne dźwięki wydobywane
ze ściśniętego gardła. Szkoda – to atrakcyjny w barwie tenor i dobrze się
prezentujący mężczyzna. W tej sytuacji laury wokalne należą do dwojga artystów,
sądząc po nazwiskach pochodzących ze wschodu Europy (trudno znaleźć o obojgu
jakieś konkretne wiadomości) – Vitaliya Bilvyy i Ivanny Lesyk-Sadivskiej . Sadivska
zachwyciła mnie nie tylko pięknym głosem, ale też czystko technicznymi
umiejętnościami oraz wrodzonym wdziękiem, z jakim zaprezentowała się na scenie
jako Walter, przyjaciel z dzieciństwa Wally. Pieśń o szarotce, która powraca w
czasie akcji kilkakrotnie wcale nie jest tak prosta do wykonania jakby się
mogło wydawać. Bilvyy, poza ciepłym, giętkim barytonem ma jeszcze spore
możliwości wyrazowe – inaczej brzmi, kiedy błaga Wally o miłość, inaczej gdy próbuje
ją na niej wymusić a jeszcze inaczej na sekundy przed próbą zamordowania
Hagenbacha na jej życzenie. Evelino Pidò nie pozostawił mi właściwie żadnego
wrażenia – Orkiestra Szwajcarii Romańskiej brzmiała poprawnie, tempa były
rozsądne, dynamika też, koordynacja między sceną a orkiestronem właściwa. I
tyle.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńKomunikat specjalny: od teraz wszelkie wypowiedzi niemerytoryczne będą usuwane.
OdpowiedzUsuńWlasnie slucham arii z tej opery w wykonaniu Callas.
OdpowiedzUsuńDzieluje za informacje nt.nieznanej mi zupelnie opery.
:)
OdpowiedzUsuńUwielbiam opery i myślę, że nie jestem jedyny.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń