„Latający
Holender” (czy też w wersji ładniejszej „Holender tułacz”) to opera, od której
powinno się swoją przygodę z Wagnerem zaczynać. Nie dlatego, że to dzieło
stanowiące istotny jakościowy przełom w twórczości autora, ale z przyczyny
bardziej praktycznej. W ten sposób można nierzadko niechętnego i wystraszonego
delikwenta przekonać, iż twierdzenie o rzekomej niemelodyjności tej muzyki jest
całkowicie bezpodstawne (nie trzeba mieć słuchu absolutnego, aby po pierwszym
kontakcie np. z chórem marynarzy z trzeciego aktu zanucić go samemu) a nadto
nie każdej wagnerowskiej operze trzeba poświęcić pół dnia. A jak człowiek pokocha już „Holendra”, to
zazwyczaj przepadło, naturalna ciekawość zaprowadzi go do „Lohengrina”, „Tannhausera”,
wreszcie tetralogii i jeszcze dalej. Byle spokojnie i bez zarzucania początkującego tyradami o
genialności kompozytora. Mniej więcej tak rozwijała się moja wagnerowska ścieżka
i myślę, że była dobra. „Holendra” zaś do dziś nie cenię wcale mniej niż
bardziej monumentalne dzieła mistrza. Dlatego jestem ciekawa każdej następnej
inscenizacji i nie pomijam żadnej mi dostępnej. Tym razem żądająca zazwyczaj
słonej opłaty za swoje transmisje internetowe Wiener Staatsoper w ramach zanęty
pozwoliła nam obejrzeć swój spektakl za darmo, skorzystałam więc chętnie.
Produkcja oczywiście ma już swoje lata, zaś prezentowane przedstawienie było
już pięćdziesiątą drugą jej odsłoną. Christine Mielitz nie siliła się na
nowatorskie pomysły realizując dokładnie to, co zostało zapisane w tekście
muzycznym i literackim uwypuklając może troszeczkę elementy nieco współczesne
kobiety irytujące. Nie tylko feministki zastanawiają się nad tym, dlaczego
odkupienie grzechów mężczyzny ( nie znamy konkretów, ale musiały być bardzo
ciężkie) wymaga poświęcenia kolejnej, kobiecej ofiary. Trudno, ten motyw
występuje u Wagnera regularnie zaś kto wie coś o nim samym i jego życiu wie
też, że damy pełniły w nim role raczej służebne. Poza tym mistrz nie wymyślił
przecież tej historii, ona „tylko” zapłodniła jego niepospolitą wyobraźnię.
Fabuła zawiera mnóstwo elementów uważanych powszechnie za romantyczne,
począwszy od samego tła – morze, wiatr, ciemności, w których czai się nieznane
– a na bohaterach skończywszy – mroczny, niebezpieczny Holender i jasna,
rozmarzona Senta. A co mamy na wiedeńskiej scenie? W zasadzie to, co
powinniśmy. Począwszy od drugiego aktu znajdujemy się chyba na pokładzie
statku-magazynu, który pełni różne role, zaś w tle mamy jedyny element
współczesny – panoramę rozświetlonego kolorowo wielkiego miasta z wieżowcami
typowymi dla naszych czasów. Cóż, mit tułacza jest przecież wieczny. Akcja
toczy się zgodnie z librettem i tylko w dwóch momentach miałam wątpliwości co
do sposobu jej poprowadzenia. Niekonieczna wydała mi się natychmiastowa i
zbiorowa realizacja seksualnych popędów marynarzy w trzecim akcie kończąca się
właściwie gwałtem. Zaś Senta dokonująca ostatecznego wyboru śmierci przez
samospalenie (niczym idąca żywcem na stos Siegfrieda Brunhilda) wydała mi się
niepotrzebnym wyolbrzymieniem. Ogólnie jednak to taka inscenizacja, która ani
nie angażuje nadmiernie, ani nie boli. Nadaje się doskonale do pokazania
początkującemu, bo zaczynać należy po bożemu. Ale gdzież jej tam do wizji
Harry’ego Kupfera z Bayreuth (1985) czy nawet do mojej ulubionej wersji (o
dziwo) Martina Kuseja .Od strony muzycznej też przedstawienie jakoś mnie nie
porwało. Graeme Jenkins dyrygował porządnie (choć dynamika brzmienia wymknęła
się trochę spod jego kontroli) ale nie czułam ani wiatru we włosach, ani grozy
w monologu Holendra. To niestety trzeba
przypisać Brynowi Terfelowi. Bardzo go lubię, ale wydaje mi się, że jego
kariera w ostatnich latach skręciła nadmiernie w stronę Wagnera . Do jego
Holendra mogłabym zgłosić te same zastrzeżenia, co do Wotana – brak odpowiednio
bogatej barwy głosu i odpowiedniego wolumenu. Może moim odczuciom winien jest
znów bajeczny w tej partii Simon Estes, nie wiem. Terfel tworzy dobrą rolę, ale
między nim a jego Sentą brak cienia chemii. Na szczęście Ricarda Merbeth
stanowi najmocniejszy punkt obsady, śpiewa znakomicie, głos ma mocny, piękny,
skoncentrowany, bez słyszalnego wysiłku przedzierający przez grzmiącą
orkiestrę. Przy tym równie atrakcyjnie brzmi w lirycznych i dramatycznych
fragmentach roli. Obaj tenorzy zaprezentowali się godziwie, a Sternik – Thomas Ebenstein nawet doskonale.
To mała rólka, ale napisana na głos liryczny , który w swojej pieśni musi stanąć
do swoistego pojedynku o bycie słyszanym. Udało się, a warto było słyszeć!
Norbert Ernst miał pewne niedostatki w mocy, ale i tak jego Erik mnie wzruszył,
śpiewak pozwolił się odbiorcy
zidentyfikować ze zwyczajnych facetem, któremu los zgotował dramat. Peter Rose jako Daland mnie nie zachwycił,
głos ładny, ale jakoś zmatowiały. I tym razem usłużna pamięć podsunęła mi tę
partię w wykonaniu Mattiego Salminena. Co nigdy nie jest dobrym znakiem, bo nie
wspominasz innych w czasie czyjegoś występu, jeśli pochłonie cię on bez reszty.
poniedziałek, 29 września 2014
wtorek, 23 września 2014
Jonas Kaufmann w operetce
Na
początek muszę powtórzyć to, co już deklarowałam przy okazji płyty Piotra
Beczały – to nie jest moja bajka. Dosłownie, bo operetka zawsze była krainą uśmiechu,
gdzie wszystko, po solidnej porcji melodyjnych perypetii kończy się dobrze,
bajkowo właśnie, gdzie ludzie są piękni zaś kostiumy zawsze projektuje się na
bogato i barwnie. To w żadnym razie nie
zarzut, tylko ja nie czuję się w tym dobrze. Nie mogę stwierdzić, że płyta
Jonasa Kaufmanna z takim repertuarem stanowi dla mnie całkowite zaskoczenie, artysta
dość często wybierał arie operetkowe na bis podczas swoich koncertów. Tym
niemniej trochę się dziwiłam, że współczesny tenore assoluto zdecydował się je
utrwalić dla potomności, nie wydawało mi się, że to materiał, któremu jego
gęsty, ciemny głos dobrze będzie służył. Włożyłam
więc krążek do odtwarzacza z dużą dozą
podejrzliwości. Moja obawa niestety się sprawdziła, ale nie zawinił repertuar,
całość odpowiedzialności za ten stan rzeczy ponosi tu wykonawca. Oczywiście,
śpiewak tej klasy nigdy nie wyprodukowałby czegoś całkiem okropnego, oczywiście
są na tym krążku pewne smaczki zaś kilka numerów zachwyca, ale ogólne wrażenie
pozostaje nienajlepsze. Bo uśmiechu tu mało, i jakkolwiek nie można Kaufmannowi
zarzucić, że się nie stara niemal wszystko brzmi tu za ciężko, za mocno. Brak
lekkości, wdzięku, stylu. Próba zabawy z jazzowaniem też nie kończy
się sukcesem. Od strony czysto wokalnej mam jeden, podstawowy zarzut, a
dotyczy on czegoś, co w miarę słuchania irytowało mnie coraz bardziej – nadużywania
falsetu, który momentami brzmi bardzo brzydko, a efekt ten pogłębia się przez
kontrast z naturalną barwą głosu. Stali odbiorcy tego bloga nie mają
wątpliwości, że z dwóch tenorów – Piotra Beczały i Jonasa Kaufmanna
zdecydowanie, nie będąc oddaną admiratorką żadnego z nich wyżej cenię tego drugiego. Lecz w tym wypadku … Porównanie z zeszłoroczną płytą naszego tenora
narzuca się samo, w dużej mierze oba CD
zawierają ten sam materiał. I to
porównanie wypada moim zdaniem bez wątpliwości na korzyść Beczały, w którego
głosie jest blask , jest staromodna ale jakże dziś cenna elegancja. Z rzeczy
śpiewanych przez obu panów jedynie pochwała życia zawarta w arii z „Giuditty”
piękniej, bo bardziej płomiennie i namiętnie zabrzmiała w wykonaniu Kaufmanna. Żeby
jednak nie kończyć w nastroju minorowym - są na tej płycie, na samym jej końcu dwa
fragmenty zaśpiewane zachwycająco. Oba
jednak wydają się pochodzić z innego muzycznego świata. I chociaż „Pieśń o życiu
Schrenka" wyjęta została z nominalnej operetki Eduarda Kunneke „Die große Sünderin” brzmi jak pełnokrwisty dramat i
sądząc po tekście, nie bez powodu. A w wykonaniu Kaufmanna jest pasja, siła, tragizm nawet. I cóż za
znakomicie wzięte wysokie C w finale! W duecie z „Umarłego miasta” Korngolda,
do której to opery mam słabość rola wiodąca przypada sopranowi. Julia Kleiner
realizuje ją doskonale, Kaufmann zaś towarzyszy jej dyskretnie i melancholijnie co idealnie trafia w nastrój utworu, bo, mimo,
że mówi się w nim o szczęściu przesiąknięty jest tym samym smutkiem, co reszta
dzieła.
P.S.
Gdyby Państwo zastanawiali się nad wyborem wersji tej płyty, zasadniczo na
polskim rynku są dwie. „Du bist die Welt für
mich“ zawiera 16 utworów śpiewanych wyłącznie po niemiecku. Na „You Are My
Heart’s Delight” znajdują się te same numery, z tym że 6 z nich wykonanych jest
po angielsku i mamy dodatek w postaci „Je t’ai donné mon cœur”. Nie stanowi on
jednak szczególnej atrakcji – to tylko kolejna wersja językowa „Dein ist mein
Ganzes Herz”. Zapewne tylko ultraortodoksyjni wielbiciela Jonasa Kaufmanna
kupią obie wersje. Miałam okazję przesłuchać tę i tę, i choć niektóre arie
brzmią po angielsku trochę inaczej (w tytułowej zaskoczyło mnie brzmienie głosu
Kaufmanna niezwykle podobne do brzmienia śpiewającego to samo Placida Domingo)
oryginał jest trochę ciekawszy.
https://www.youtube.com/watch?v=HR6EUdyxG30
środa, 17 września 2014
"Agrippina" w Warszawie
Wydarzenie to było nieczęste i warte odnotowania - w naszym kraju, w którym chyba tylko
Warszawska Opera Kameralna zapewnia swym widzom rzadki, ale w miarę regularny
kontakt ze scenicznymi wersjami oper barokowych
(Kraków ma cykl Opera Rara, ale to są koncerty) premiera “Agrippiny”,
wczesnego dzieła Haendla jest rarytasem.
Miało miejsce w wysoce atrakcyjnym, choć
niekoniecznie wygodnym otoczeniu –Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, co już
samo w sobie stanowi ewenement i atrakcję. W każdym razie na ostanim z cyklu
pięciu przedstawień widownia wypełniła się w ponad 100 procentach, i nawet
miejsca na twardych schodach zostały zajęte. Tak działo się też na spektaklach
wcześniejszych, więc w sumie pewnie nawet nie tysiąc osób doznało szczęścia
obcowania z tą produkcją. Niechaj jednak żywi nie tracą nadziei – podobno WOK,
która użyczała swych pomieszczeń na próby chce mieć ją w stałym repertuarze na
dłużej. Nie stanie sie to jednak w tym roku. Za to Narodowy Instytut Sztuki
Audiowizualnej zarejestrował rzecz całą
i niebawem już pojawi się ona na ich stronie internetowej. Wtedy sięgnę tam i
ja, nie tylko po to, by sobie tę przyjemność powtórzyć, ale także aby zobaczyć
wykonawców, którzy częściowo byli inni niż na “moim” spektaklu. Okazja, by
poznać całą grupę zdolnej młodzieży bądź jeszcze studiującej, bądź z
niedużym doświadczeniem zawodowym jest radosna, bo wszyscy utalentowani co się
zowie. Podejrzewam, że wystąpienie u boku swych mistrzów mogło stanowić dla
nich zarówno dodatkowy element stresujący jak też stymulujący. Nie wdając się
jednak w dalsze dywagacje – ad rem. “Agryppina” jest jedną z nielicznych oper
barokowych wyposażonych w tak
precyzyjnie skonstruowane libretto w którym intryga polityczna pełni rolę
zasadniczą. A , że walka o władzę odbywa się od wieków nie tylko w gabinetach,
ale także w antyszambrach, alkowach i przy biesiadnym stole (oj, słyszeliśmy
coś o tym) mamy również gierki natury erotycznej. Bohaterów głównych całej
opowieści znamy doskonale, zarówno z historii, jak z literatury, filmu, telewizji
a wreszcie opery. Agrippina, Claudio, Ottone, Poppea i Nerone pojawiają się
przecież jako protagoniści wielu dzieł, zwłaszcza “Koronacji Poppei”
Monteverdiego. A jednak, siadając do oglądania “Agrippiny” należy przynajmniej spróbować zapomnieć o wszystkim,
czego się o nich (ze szczególnym uwzględnieniem ich dalszych losów i smutnego
końca) z różnych źródeł dowiedzieliśmy, skupiając się na tym co Haendel i jego
znakomity librecista Vincenzo Grimani maja nam na ich temat do powiedzenia.
Inaczej można się zapędzić jak recenzent Gazety Wyborczej, który miał do
reżyserki pretensję, że Poppea jakaś taka “bez charakteru” najwyraźniej myląc dziewczę zaczynające
dopiero naukę sztuki intrygi i manipulacji z dorosłą kobietą, która doszła w
niej do perfekcji (Monteverdi). A, że
uczyła się u Agrippiny, czyli u najlepszej i przejawiała wrodzony talent
mistrzynię swoją przerosła. Natalia Kozłowska na szczęście zrobiła dokładnie
to, co należało i usceniczniła operę Haendla nie popisując się przed nami
wiedzą o tym, co działo się dalej. Łatwo nie było, bo scena Teatru
Stanisławowskiego ma swoje ograniczenia a budżet, jak można się domyślić nie pozwalał
na szaleństwa. Kozłowska, za co należy jej się głęboka wdzięczność nie
przeniosła akcji we współczesność, ani nie pozostawiła jej w pierwszym stuleciu
naszej ery tworząc rzeczywistość
nieprzynależną żadnej epoce. Kostiumy Martyny Kander stanowią mieszankę stylów tworzącą w efekcie
styl własny. Cezary Koczwarski nie napracował się nad scenografią – mieliśmy
właściwie tylko sześć ekranów z projekcjami wideo (nie przeszkadzały, ale
mogłoby ich nie być), prosty stół, fotel , ławkę oraz ważny element “naturalny”
– wielkie okno, za którym łazienkowska zieleń prezentowała się w całej krasie
podświetlona po zmroku. Cała ta skromność w niczym spektaklowi nie zaszkodziła,
a wręcz przeciwnie - pomogła. Bo
mieliśmy szansę śledzić historię o ludziach, ich charakterach i środkach,
jakimi dążą do różnych celów zamiast wydumanych popisów reżyserskich. Jakie to
odświeżające! Muzycznie także
przedsięwzięcie udało się bardzo, z drobnymi zastrzeżeniami do Royal Baroque
Ensemble pod ręką Liliany Stawarz. Trzeba jednak zauważyć, że warunki mieli
bardzo trudne, bo orkiestron ciasny straszliwie. Poza tym jest to zespół in
statu nascendi i wydaje się, że będą robić postępy. Pewne nieprecyzyjności
zaistniały, ale w ich wykonaniu muzyka emanowała prawdziwą, młodzieńczą
energią. Śpiewacy sprawili się na ogół dobrze lub doskonale, z jednym przykrym
wyjątkiem. Artur Stefanowicz albo był w kiepskiej formie, albo niestety krótki
termin przydatności do użycia falsetu
już go dopadł. Głos poszarzały, bez blasku zaś artysta nieco zbyt często (generalnie
takie przypadki się zdarzają) nie był w stanie utrzymać się we właściwym
rejestrze. Żal, bo Ottone to jedyna z gruntu szlachetna postać w całej operze,
co zaś najważniejsze wyposażona w najpiękniejszą jej arię. Ze stworzeniem
wiarygodnej kreacji scenicznej się powiodło, lament Ottona został zmarnowany.
Co za kontrast z niewątpliwą gwiazdą przedstawienia, Anną Radziejewską! Wspaniała mezzosopranistka należy do tych,
którzy powodują u mnie dylemat: martwić się, że ten klejnot nie został
doceniony należycie w szerokim świecie czy też cieszyć, że mogę go regularnie
podziwiać w Warszawie? Na razie ulegam obu tym uczuciom. Radziejewska ma
wszelkie dane by być supergwiazdą – piękny w barwie głos, umiejętności wokalne
najwyższej klasy, talent aktorski a wszystko okraszone, jakby tego było mało
urokiem osobistym. Jak dotąd widziałam na DVD tylko 2 “Agrippiny” –
Radziejewska była ciekawsza zarówno od Veronique Gens jak Alex Pendy. Pod
każdym względem. A nie są to byle jakie śpiewaczki.Barbara Zamek znalazła się w
niewdzięcznej sytuacji zastępując zapowiadaną w roli Poppei Olgę Pasiecznik i
myślę, że podbiła serca oraz uszy całej widowni. Miękki, dźwięczny, śliczny
sopran , nieskazitelna emisja, intonacja i styl – a przy tym co za wdzięk! Z panów Paweł Kołodziej nie zachwycił mnie
wokalną interpretacją roli Claudia, aczkolwiek
była to porządna robota. Jakub Józef Orliński – Narciso byl troszkę
blady głosowo, ale też poziom trzymał. Hubert Zapiór jako Lesbo prawie nic nie
miał do śpiewania (to, co miał brzmiało dobrze), ale cóż za talent komiczny
(studiuje na dwóch fakultetach – w Akademii Muzycznej i na wydziale aktorskim
PWST). Bardzo podobał mi się Artur Janda- Pallante i jego sensownie używany, ciepły, okrągły
bas-baryton. Na koniec zostawiłam sobie enfant terrible czyli Nerona. W tej
operze to na razie rozkapryszony smarkacz maminsynek, (w razie czego skłonny
schować się pod maminą spódnicą, ale też karany przez rodzicielkę przełożeniem
przez kolano i wymierzeniem głośnych klapsów) który jednak już wie, co dla niego w życiu jest
najważniejsze. Świadczy o tym dobitnie słodka tęsknota do … władzy zawarta już
w pierwszej jego arii. Rolę tę, wcale niełatwą Kacper Szelążek wsparty przez reżyserkę uczynił jedną z
czołowych atrakcji wieczoru. Udało się nawet skłonić do współpracy widownię, bo
w pierwsze rzędy zmuszone były – bez przykrości – wystąpić jako lud rzymski
obdarowywany przez kandydata na cesarza monetami. Dodać muszę koniecznie, że
nie tylko od strony aktorskiej Szelążek okazał się świetny – śpiewał też
znakomicie , zwłaszcza jego ostatnia aria w trzecim akcie była popisem wokalnej
pirotechniki. Zajrzyjcie, Państwo na stronę Instytutu w listopadzie, kiedy już
nagranie “Agryppiny” będzie dostępne. To niewątpliwa przyjemność.
https://www.youtube.com/watch?v=lpvshAQy0QU#t=121
Zdjęcia , które zamieszczam nie zawsze prezentują
bohaterów spektaklu, na którym byłam.
sobota, 6 września 2014
Joyce DiDonato i "Stella di Napoli"
Dla
dziatwy uczącej się i niektórych rodziców zmuszonych wydać miesięczny dochód na wyposażenie potomstwa do szkoły wrzesień
nie jest wesołym miesiącem. Dla nas, operomaniaków – wręcz przeciwnie. Sezon
się zaczyna, teatry otwierają podwoje po przerwie, wytwórnie płytowe zasypują
nas nowościami. Właśnie jako pierwszy z
całej serii recitalowej zapowiedzianej na jesień ukazał się krążek Joyce DiDonato
zatytułowany „Stella di Napoli”, co w tym wypadku ma potrójne znaczenie.
Po pierwsze, oczywiście stella to gwiazda, jak Joyce, po drugie Stella jest
najstarszą dzielnicą Neapolu, po trzecie zaś bohaterką zapomnianej opery
Paciniego. To właśnie od jej arii zaczyna się ten recital, który pozwala
uwierzyć, że nie wszystko stracone – belcanto przetrwa, skoro są takie
śpiewaczki jak DiDonato. Dysponuje ona szczególnym rodzajem głosu – w zasadzie
kwalilfiuje się ją jako mezzosopran, ale w jej skali leżą również niektóre
partie sopranowe. Przy tym to instrument o pięknej, połyskliwej barwie, dużej
giętkości i dźwięczności, z dobrą górą i miłą dla ucha średnicą. Nie imponuje
może szczególną głębią w dole skali, ale nie każdy może być Ewą Podleś. Repertuar na płycie został dobrany według starej zasady
„dla każdego coś miłego” – coś dostali zwolennicy melacholijnego, rozmarzonego
Belliniego, melodyjnego dramatu a la Donizetti, wreszcie rossiniowskiej
pirotechniki wokalnej. Ci, którzy ciągle poszukują rarytasów maja do dyspozycji
dwie arie Paciniego, po jednej Mercadantego i Carafy a wreszcie wyjątek z opery kompozytora, o którym nawet w czasach
Google’a niełatwo znaleźć informacje – Carlo Valentiniego. Tytuł jego dzieła brzmi nieco znajomo – „Il
sonnambulo”, ale historia, którą opowiada znacznie różni się od jego żeńskiej
odpowiedniczki. Za to „Le nozze di
Lammermoor” Carafy opiera się na tej samej powieści Waltera Scotta , co
wszystkim znany przebój. Takie porównania, nawet w formie szczątkowej (tylko jeden krótki fragment) bywają bardzo
interesujące, bo są dowodem na to, jak różne osobowości artystyczne traktują tę
samą treść. Mamy tu również delikatne pułapki stylistyczne – konia z rzędem
temu, kto nie znając utworu przypisałby arię Amelii z „Elisabetty na zamku
Kenilworth” Donizettiemu, tak jest smutno-słodka, mgławicowa i delikatna niczym
Bellini. Natomiast tytułowa Stella daje wykonawczyni szansę na zaprezentowanie
pełni talentów aktorskich – nie znając ani wcześniej ani muzyki, ani fabuły
odebrałam tę bohaterkę jak bliźniaczkę Rosiny – temperamentne dziewczę z
charakterem, które w razie potrzeby potrafi zarówno spuścić skromnie oczęta jak
tupnąć kształtną nóżką. Joyce DiDonato to interpretatorka niezrównana, nie
musimy jej widzieć, żeby odebrać emocje postaci. Tu nie ma kwestii „no dobrze,
ale o czym ta dama tak pięknie śpiewa”. A przy tym technika wokalna jest nieskazitelna, frazuje
pięknie, koloratura, nawet tak
wymagająca jak w „Zelmirze” nie sprawia jej żadnych problemów . Brawo, Joyce,
ze wszech miar udana płyta! Dodać należy, że zarówno orkiestra i chór Opéra National de Lyon (rozbudowane partie solowe klarnetu, harfy i … cymbałków wykonane zostały świetnie) , jak
wspomagający śpiewacy drugoplanowi, wszyscy ono pod pewną ręką Riccardo Minasiego
sprawili się znakomicie. Ten krążek
powoduje, że moja radość z tego, iż to właśnie DiDonato ma być , według słów
Mariusza Kwietnia jego partnerką w duetach z “Faworyty” i “Roberto
Devereux” podczas nagrywania nowego
recitalu naszego barytona jest jeszcze pełniejsza.A ponieważ nie samą operą
meloman żyje, wybieram się właśnie na kilka koncertów Wratislavia Cantans. Ze szczególną nadzieją
oczekuję występu Collegium 1704 pod
Vaclavem Luksem, którego nazwisko wyjątkowo współgra z hasłem
tegorocznej edycji festiwalu “Z ciemności w światło”.
Wszystkim Czytelnikom, gdziekolwiek się znajdujecie
życzę pięknego sezonu, wspaniałych wrażeń muzycznych w teatrach, salach
koncertowych i przed ekranem kinowym lub telewizyjnym!
wtorek, 2 września 2014
Artur Ruciński, Verdi i "Zbójcy"
Tak
jak chyba wszyscy polscy operomaniacy
miałam w drugiej połowie sierpnia dużo radości z sukcesu Artura
Rucińskiego na salzburskim festiwalu. Międzynarodowa kariera naszego barytona
nie zaczęła się wprawdzie ani dziś, ani wczoraj, ale w ostatnim czasie nabrała
gwałtownego przyspieszenia. Śledzę życzliwie drogi artystyczne wszystkich
polskich śpiewaków, którzy dopracowali się już solidnej pozycji na światowych
scenach i tych, którzy są u początku tej drogi. Nie ukrywam jednak, że dwóch
artystów zajmuje w moim melomańskim sercu miejsce szczególne a jednym z nich
jest Ruciński. Dlaczego akurat on? Poza oczywistym talentem, urodą głosu i
zaletami profesjonalnymi (bagatela) także dlatego, że jego rozwój artystyczny
miałam możliwość obserwować od początku, jako, że zarówno nauka jak kariera
związana jest od startu w moim miastem (w czasach, kiedy studiował bywałam nawet na egzaminach wokalnych w
warszawskiej Akademii Muzycznej). Widziałam i słyszałam najważniejsze role Rucińskiego
w Teatrze Wielkim i Operze Kameralnej -
od Guglielma, Papagena i Hrabiego Almavivy przez Janusza, Valentina i
Sharplessa do Enrica w „Lucii di Lammermoor” u boku Aleksandry Kurzak. Nie
trafił mi się tylko jego Oniegin, co zamierzam nadrobić w tym sezonie. Cała ta
wyliczanka stanowi najlepszy dowód na to, jak mądrym i cierpliwym człowiekiem
jest p. Artur. Potrafił pozwolić swojemu głosowi rozwijać się spokojnie i
naturalnie, co u barytona trochę trwa. Oparł się propozycjom, które temu nie
sprzyjały, chociaż mogły zapewnić
doraźny sukces, który jednakże byłby pewnie krótkotrwały. Dziś, kiedy ma 38
lat głos pociemniał, rozrósł się i jest
już gotów do śpiewania Verdiego. I to jest wspaniała wiadomość dla
widzów/słuchaczy na całym świecie, dla nas, krajowców zaprawiona lekką nutką
goryczy – im większa sława i pozycja, tym rzadziej widywać pewnie będziemy
Rucińskiego w domu. Chyba, że weźmie przykład z niewiele (trochę ponad 3 lata)
starszego kolegi, Mariusza Kwietnia, który dla Krakowa znajduje czas w każdym
sezonie i nie są to tylko koncerty. W każdym razie to właśnie Ruciński ma
szansę dołączyć do Ludovica Teziera i
zaspokoić chociaż w części głód obecności prawdziwego baritone verdiano na
scenach całego globu. Nie lekceważę wcale dokonań Andrzeja Dobbera, Željko Lučića, George
Peteana czy Dmitri Hvorostovsky’ego , ale raczej trudno mi któregokolwiek z
nich uznać za następcę Piero Cappuccillego czy nawet Sherrilla Milesa, o
dawniejszych mistrzach nie mówiąc. Artur Ruciński jest dopiero na początku
verdiowskiej drogi (wykonuje na razie zaledwie 4 role, koncertowego występu
jako Ezio w „Attyli” nie licząc), ale to początek niezwykle wręcz obiecujący. W
kraju nie mieliśmy dotąd szczęścia, oprócz właśnie Ezia podziwiać go w
tym repertuarze, pozostają nam więc tylko strzępy na YT, ale nawet one
doskonale świadczą o perspektywach naszego barytona. Jeśli ktoś chciałby
pełniejszego dowodu pozostaje tylko rejestracja „Zbójców” (I Masnadieri) z
neapolitańskiego Teatro San Carlo z marca 2012, ale to potwierdzenie całkowicie
wystarczające. „Zbójcy” to, proszę o wybaczenie wszystkich ortodoksyjnych
wielbicieli klasyki nie jest ani dobra
sztuka, mimo, że napisał ją Schiller, ani dobra opera. Dzieło Verdiego, mimo
wszystko daje się dziś słuchać (zastanawiająco przypomina mi „Giovannę d’Arco”
, zwłaszcza te cabaletty w rytmie wesołej galopady, taką ma nawet do
zaśpiewania chór), zawiera też przynajmniej jedną perełkę – wielką scenę
Francesca z początku czwartego aktu. Verdi lubił niskie głosy męskie i często
pisał dla nich partie ciekawsze od tenorowych (nawet, jeśli to tenor był
bohaterem tytułowym i kłaniał się jako ostatni). W tym wypadku tak właśnie się
stało, a Ruciński wykorzystał szansę, jaką dali mu kompozytor do spółki z
reżyserem. Gabriele Lavia, były aktor zaczynający swą karierę w filmach najwyraźniej
miał pomysł tylko na czarny charakter,
reszta wykonawców musiała sobie radzić sama, co wobec ich wątłych
talentów scenicznych nie dało ciekawych rezultatów. Wokalnie było znacznie
lepiej. Zaskoczył mnie pozytywnie Aquilles Machado śpiewający bardzo dobrze
głosem rozmiarze „lekkopółśrednim”, ale dźwięcznym, nośnym, z niezłą górą i
pewnością intonacyjną. Nie przepadam za barwą sopranu Lucrezii Garcii, trzeba
jednak przyznać, że to śpiewaczka fachowa,
szczególnie w dramatycznych fragmentach roli (lamentacyjne, wymagające
nienagannego legato nie leżą jej już tak dobrze). Tyle, że oboje stanowili dla
Artura Rucińskiego tylko blade tło, bo on nie tylko świetnie śpiewał, ale też
stworzył wspaniałą postać. Jego Francesco jest kaleki nie tylko duchowo, ale i
fizycznie: garbaty, kulejący, przykurczony – warto popatrzeć jak niezwykle
trudne od strony technicznej zadanie nie przeszkadza Rucińskiemu w skupieniu
się na pracy czysto wokalnej. Nienaganna emisja, fantastyczna technika
oddechowa i wyrównanie we wszystkich rejestrach czyni ten wcale nie potężny
głos instrumentem idealnie posłusznym woli swego właściciela. I co za
interpretacja, momentami aż ciarki przechodzą po grzbiecie! Gwoli
sprawiedliwości musze dodać, że wszyscy śpiewacy otrzymali właściwe wsparcie ze
strony dyrygenta Nicoli Luisottiego i orkiestry Teatro San Carlo. Żałuję tylko,
że nie znam nazwiska muzyka pięknie realizującego długie solo w uwerturze (właściwie stanowiącej
concertino na wiolonczelę). Wracając zaś do głównego bohatera tego posta wygląda
na to, że czeka go bardzo ciekawa przyszłość. Poza planami już znanymi będzie
on przecież cieszyć się rezultatami błyskotliwego debiutu salzburskiego, który
może przynieść konsekwencje znacznie dalej idące niż nagłe zastępstwo w ROH.
Tamten występ w egzystującej już od wielu lat, ciągle tej samej produkcji u
boku dobrych, ale niemających jeszcze pozycji gwiazd kolegów to jednak zupełnie
co innego niż towarzyszenie na scenie superdivie w prestiżowym spektaklu na
wielkim festiwalu. Jeśli istnieją jeszcze jacyś szefowie od obsad, którzy o
Rucińskim nie słyszeli, teraz to się zmieni, bo baritone verdiano to skarb. Już
w tym miesiącu Rucińskiego czeka przygoda bardzo interesująca – nie tylko
debiut w La Scali,
ale też kolejna rola verdiowska. Uczciwie
mówiąc, drugoplanowa, ale taka, w której można zaprezentować zarówno
walory głosowe, jak aktorskie. W dodatku u boku Placida Domingo, którego z
takim powodzeniem zastąpił nasz śpiewak w „Trubadurze”. Moim zdaniem, to nie
Ruciński powinien się tej nieuchronnej konfrontacji obawiać … Mnie jednak
jeszcze bardziej od początku sezonu interesuje w jego wypadku końcówka, kiedy
to pojawi się na scenie Opera Bastille jako Don Giovanni. Będzie to debiut
Rucińskiego w tej ikonicznej roli i chyba już na to najwyższy czas, bo za
chwilę zapewne Verdi zawładnie wykonywanym przez niego repertuarem na dobre. https://www.youtube.com/watch?v=v10th2NRRSs
https://www.youtube.com/watch?v=weaXxKav-ak
https://www.youtube.com/watch?v=CrGITLPy4Uw
https://www.youtube.com/watch?v=F6sRdStzjTs
Subskrybuj:
Posty (Atom)