środa, 17 września 2014

"Agrippina" w Warszawie

Wydarzenie to było nieczęste i warte odnotowania  - w naszym kraju, w którym chyba tylko Warszawska Opera Kameralna zapewnia swym widzom rzadki, ale w miarę regularny kontakt ze scenicznymi wersjami oper barokowych  (Kraków ma cykl Opera Rara, ale to są koncerty) premiera “Agrippiny”, wczesnego dzieła Haendla jest  rarytasem. Miało miejsce  w wysoce atrakcyjnym, choć niekoniecznie wygodnym otoczeniu –Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, co już samo w sobie stanowi ewenement i atrakcję. W każdym razie na ostanim z cyklu pięciu przedstawień widownia wypełniła się w ponad 100 procentach, i nawet miejsca na twardych schodach zostały zajęte. Tak działo się też na spektaklach wcześniejszych, więc w sumie pewnie nawet nie tysiąc osób doznało szczęścia obcowania z tą produkcją. Niechaj jednak żywi nie tracą nadziei – podobno WOK, która użyczała swych pomieszczeń na próby chce mieć ją w stałym repertuarze na dłużej. Nie stanie sie to jednak w tym roku. Za to Narodowy Instytut Sztuki Audiowizualnej zarejestrował  rzecz całą i niebawem już pojawi się ona na ich stronie internetowej. Wtedy sięgnę tam i ja, nie tylko po to, by sobie tę przyjemność powtórzyć, ale także aby zobaczyć wykonawców, którzy częściowo byli inni niż na “moim” spektaklu. Okazja, by poznać całą grupę zdolnej młodzieży bądź jeszcze studiującej, bądź z niedużym doświadczeniem zawodowym jest radosna, bo wszyscy utalentowani co się zowie. Podejrzewam, że wystąpienie u boku swych mistrzów mogło stanowić dla nich zarówno dodatkowy element stresujący jak też stymulujący. Nie wdając się jednak w dalsze dywagacje – ad rem. “Agryppina” jest jedną z nielicznych oper barokowych wyposażonych w tak  precyzyjnie skonstruowane libretto w którym intryga polityczna pełni rolę zasadniczą. A , że walka o władzę odbywa się od wieków nie tylko w gabinetach, ale także w antyszambrach, alkowach i przy biesiadnym stole (oj, słyszeliśmy coś o tym) mamy również gierki natury erotycznej. Bohaterów głównych całej opowieści znamy doskonale, zarówno z historii, jak z literatury, filmu, telewizji a wreszcie opery. Agrippina, Claudio, Ottone, Poppea i Nerone pojawiają się przecież jako protagoniści wielu dzieł, zwłaszcza “Koronacji Poppei” Monteverdiego. A jednak, siadając do oglądania “Agrippiny”  należy przynajmniej spróbować zapomnieć o wszystkim, czego się o nich (ze szczególnym uwzględnieniem ich dalszych losów i smutnego końca) z różnych źródeł dowiedzieliśmy, skupiając się na tym co Haendel i jego znakomity librecista Vincenzo Grimani maja nam na ich temat do powiedzenia. Inaczej można się zapędzić jak recenzent Gazety Wyborczej, który miał do reżyserki pretensję, że Poppea jakaś taka “bez charakteru”  najwyraźniej myląc dziewczę zaczynające dopiero naukę sztuki intrygi i manipulacji z dorosłą kobietą, która doszła w niej do perfekcji  (Monteverdi). A, że uczyła się u Agrippiny, czyli u najlepszej i przejawiała wrodzony talent mistrzynię swoją przerosła. Natalia Kozłowska na szczęście zrobiła dokładnie to, co należało i usceniczniła operę Haendla nie popisując się przed nami wiedzą o tym, co działo się dalej. Łatwo nie było, bo scena Teatru Stanisławowskiego ma swoje ograniczenia a budżet, jak można się domyślić nie pozwalał na szaleństwa. Kozłowska, za co należy jej się głęboka wdzięczność nie przeniosła akcji we współczesność, ani nie pozostawiła jej w pierwszym stuleciu naszej ery tworząc  rzeczywistość nieprzynależną żadnej epoce. Kostiumy Martyny Kander  stanowią mieszankę stylów tworzącą w efekcie styl własny. Cezary Koczwarski nie napracował się nad scenografią – mieliśmy właściwie tylko sześć ekranów z projekcjami wideo (nie przeszkadzały, ale mogłoby ich nie być), prosty stół, fotel , ławkę oraz ważny element “naturalny” – wielkie okno, za którym łazienkowska zieleń prezentowała się w całej krasie podświetlona po zmroku. Cała ta skromność w niczym spektaklowi nie zaszkodziła, a wręcz przeciwnie  - pomogła. Bo mieliśmy szansę śledzić historię o ludziach, ich charakterach i środkach, jakimi dążą do różnych celów zamiast wydumanych popisów reżyserskich. Jakie to odświeżające!  Muzycznie także przedsięwzięcie udało się bardzo, z drobnymi zastrzeżeniami do Royal Baroque Ensemble pod ręką Liliany Stawarz. Trzeba jednak zauważyć, że warunki mieli bardzo trudne, bo orkiestron ciasny straszliwie. Poza tym jest to zespół in statu nascendi i wydaje się, że będą robić postępy. Pewne nieprecyzyjności zaistniały, ale w ich wykonaniu muzyka emanowała prawdziwą, młodzieńczą energią. Śpiewacy sprawili się na ogół dobrze lub doskonale, z jednym przykrym wyjątkiem. Artur Stefanowicz albo był w kiepskiej formie, albo niestety krótki termin przydatności do  użycia falsetu już go dopadł. Głos poszarzały, bez blasku zaś artysta nieco zbyt często (generalnie takie przypadki się zdarzają) nie był w stanie utrzymać się we właściwym rejestrze. Żal, bo Ottone to jedyna z gruntu szlachetna postać w całej operze, co zaś najważniejsze wyposażona w najpiękniejszą jej arię. Ze stworzeniem wiarygodnej kreacji scenicznej się powiodło, lament Ottona został zmarnowany. Co za kontrast z niewątpliwą gwiazdą przedstawienia, Anną Radziejewską!  Wspaniała mezzosopranistka należy do tych, którzy powodują u mnie dylemat: martwić się, że ten klejnot nie został doceniony należycie w szerokim świecie czy też cieszyć, że mogę go regularnie podziwiać w Warszawie? Na razie ulegam obu tym uczuciom. Radziejewska ma wszelkie dane by być supergwiazdą – piękny w barwie głos, umiejętności wokalne najwyższej klasy, talent aktorski a wszystko okraszone, jakby tego było mało urokiem osobistym. Jak dotąd widziałam na DVD tylko 2 “Agrippiny” – Radziejewska była ciekawsza zarówno od Veronique Gens jak Alex Pendy. Pod każdym względem. A nie są to byle jakie śpiewaczki.Barbara Zamek znalazła się w niewdzięcznej sytuacji zastępując zapowiadaną w roli Poppei Olgę Pasiecznik i myślę, że podbiła serca oraz uszy całej widowni. Miękki, dźwięczny, śliczny sopran , nieskazitelna emisja, intonacja i styl – a przy tym co za wdzięk!  Z panów Paweł Kołodziej nie zachwycił mnie wokalną interpretacją roli Claudia, aczkolwiek  była to porządna robota. Jakub Józef Orliński – Narciso byl troszkę blady głosowo, ale też poziom trzymał. Hubert Zapiór jako Lesbo prawie nic nie miał do śpiewania (to, co miał brzmiało dobrze), ale cóż za talent komiczny (studiuje na dwóch fakultetach – w Akademii Muzycznej i na wydziale aktorskim PWST). Bardzo podobał mi się Artur Janda- Pallante  i jego sensownie używany, ciepły, okrągły bas-baryton. Na koniec zostawiłam sobie enfant terrible czyli Nerona. W tej operze to na razie rozkapryszony smarkacz maminsynek, (w razie czego skłonny schować się pod maminą spódnicą, ale też karany przez rodzicielkę przełożeniem przez kolano i wymierzeniem głośnych klapsów)  który jednak już wie, co dla niego w życiu jest najważniejsze. Świadczy o tym dobitnie słodka tęsknota do … władzy zawarta już w pierwszej jego arii. Rolę tę, wcale niełatwą Kacper Szelążek  wsparty przez reżyserkę uczynił jedną z czołowych atrakcji wieczoru. Udało się nawet skłonić do współpracy widownię, bo w pierwsze rzędy zmuszone były – bez przykrości – wystąpić jako lud rzymski obdarowywany przez kandydata na cesarza monetami. Dodać muszę koniecznie, że nie tylko od strony aktorskiej Szelążek okazał się świetny – śpiewał też znakomicie , zwłaszcza jego ostatnia aria w trzecim akcie była popisem wokalnej pirotechniki. Zajrzyjcie, Państwo na stronę Instytutu w listopadzie, kiedy już nagranie “Agryppiny” będzie dostępne. To niewątpliwa przyjemność.
https://www.youtube.com/watch?v=lpvshAQy0QU#t=121
Zdjęcia , które zamieszczam nie zawsze prezentują bohaterów spektaklu, na którym byłam.









2 komentarze:

  1. Dziękuję. Świetnie napisana, profesjonalna, sprawiedliwa recenzja, napisana ze znajomością rzeczy. Byłam, widziałam, słyszałam i zgadzam się z powyższym.
    Joanna

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że się zgadzamy. A byłaś (jeśli nazbyt się spoufalam proszę o wybaczenie i korektę) na spektaklu z tą samą obsadą? Bo ciekawa jestem drugiego Nerona. Niedługo zamierzam zamieścić też wpis na temat "Ottone in villa" Vivaldiego wystawionego w Kopenhadze. Podobne zalety co nasza "Agrippina" miał tn spektakl.

    OdpowiedzUsuń