Pierwsze zetknięcie z kompletnie
nieznaną wcześniej operą może zostawić trwałe ślady na naszym stosunku do
samego dzieła. Jeśli trafimy na kiepską wersję grozi nam lekkie zniechęcenie.
Za to doskonały początek powoduje ciągłe
porównywanie późniejszych odsłon do tej znakomitej a co za tym idzie wieczne
rozczarowanie. Poznałam „Ognistego anioła” w inscenizacji najlepszej z
możliwych, świetnej zarówno pod względem teatralnym jak muzycznym i rzecz
zrobiła na mnie olbrzymie, niezatarte wrażenie. Niektórzy z Państwa o tym
wiedzą, sądząc po popularności, jaką cieszył się entuzjastyczny post, jaki
popełniłam sześć lat temu na ten temat (http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/10/ognisty-anio.html)
. Zawarłam w nim garść informacji o życiowych i literackich inspiracjach, które
skłoniły Prokofiewa do napisania tej niesamowitej opery dziś więc przechodzę od
razu do meritum. Niechęć do przedstawień premierowych pozbawiła mnie okazji do
obcowania z wybitną sztuką dyrygencką Kazushi’ego Ono, ale obsada późniejszych
spektakli pozostała ta sama. Z przyjemnością mogę Państwu donieść, że nie
musiałam żałować nieobecności na premierze, bo Bassem Akiki i Orkiestra Teatru
Wielkiego okazali się największymi gwiazdami wieczoru. Przede wszystkim
doskonale oddali specyficzne, obsesyjne pulsowanie najważniejsze w partyturze,
paroksyzmy skłębionej, złej energii
niesłychanie sugestywnie napisane przez Prokofiewa także pozostały pod
pełną kontrolą dyrygenta. Dobra forma muzyków i ich szefa to jedna z niewielu
radości, jakich zaznałam ostatnio w TWON, tym bardziej warta podkreślenia.
Wokalnie nie było już tak dobrze, chociaż tym razem nie spotkałam się z żadną
męczącą ucho katastrofą. Zawiodła mnie trochę Ausrine Stundyte, która wprawdzie
podołała morderczej partii Renaty, ale jej głos był dziwnie monochromatyczny,
suchy. Może intonacyjną poprawność w tym wypadku należy uznać za sukces, ale
chciałoby się więcej koloru, pasji. Scott Hendricks (nie on jeden zresztą) stał
się ofiarą reżysera, który od wielu lat konsekwentnie ignoruje specyfikę
kierowanej przez siebie przestrzeni, za każdym razem z fatalnym efektem. Mamy w Warszawie największą scenę w Europie i
jedną z największych na świecie, ale żaden to pozytyw – jest ona pełna
akustycznych czarnych dziur, które po prostu pochłaniają dźwięk i nic się z tym
zrobić nie da. Najprostsza logika nakazywałaby nie ustawiać w tych obszarach
śpiewaków, ale Mariusz Treliński efektem muzycznym nie zwykł się przejmować.
Skutkiem tego Hendricks był słabo słyszalny, bo nie zna tej sceny i nie mógł
unikać miejsc- zagłuszaczy. Kiedy było go słychać prezentował niezbyt
charakterystyczny, ale wcale nie maleńki głos. Za to odtwórcy postaci drugoplanowych
spisali się nad podziw dobrze. Kolejną ciekawą kreację dała Bernadetta Grabias
jako Oberżystka – zastanawiam się, kiedy dostanie szansę na jakąś rolę główną, bo klasą śpiewaczą sobie
na nią zasłużyła. Andriej Popov, Agnieszka Rehlis, Krzysztof Bączyk (cieszę
się, że mogę obserwować jego rozwój wokalno-aktorski) i Łukasz Goliński także
zasłużyli na solidne brawa. Tym bardziej żal, iż inscenizacja Mariusza
Trelińskiego okazała się banalna i wyprana z wszelkiej inwencji – to właściwie
był katalog stałych chwytów tego reżysera, z których ani jeden (dosłownie i bez
przesady) nie dodawał opowiadanej historii żadnych nowych sensów a wręcz przeciwnie – spłycał ją. Zgodnie z
bieżącą modą dostaliśmy scenę podzieloną na kubiki, co wymaga żelaznej konsekwencji
i dyscypliny w prowadzeniu akcji. Tym razem ów warunek spełniony być nie
musiał, bo po co, jeśli i tak jak zazwyczaj zamiast właściwej fabuły pokazuje
się tylko obrazki ucieleśniające własne lęki i obsesje. Czyli – było to, co
zawsze : neony, ściana podświetlona jaskrawą zielenią, zwielokrotnienie części
postaci, stadka kokot i transwestytytów, molestowane dziewczynki i tak można
wymieniać w nieskończoność. Gdyby to wszystko jeszcze coś znaczyło – ale nie.
Zastąpienie ekstatycznych wizji Renaty prymitywnymi odlotami zaćpanej baby ma
służyć za element duchowy? O matko! A nawiasem mówiąc zastanawia mnie
upodobanie dużych chłopców do upubliczniania pewnej wielokrotnie wykonywanej,
codziennej czynności fizjologicznej. Jakiś element kompensacyjny? Proszę się
nie dziwić mojej niechęci – człowiek niewystawiony na rezultaty twórczej
zapaści, w jakiej od długiego czasu tkwi „reżyser roku” pewnie nie zdaje obie
sprawy z tego, jakie są męczące. Zamknięcie oczu i słuchanie nie jest dobrym
wyjściem, bo opera to rzecz z założenia integrująca fonię i wizję. Kto nie był
w TWON pewnie będzie miał okazję sprawdzić trafność (bądź nie) moich
spostrzeżeń, bo przedstawienie jedzie na festiwal do Aix-en-Provence w
oryginalnej, warszawskiej obsadzie z Kazushim Ono za pulpitem dyrygenckim –
stamtąd spektakle najczęściej bywają transmitowane.
niedziela, 27 maja 2018
niedziela, 20 maja 2018
"Lucia di Lammermoor" w Monachium
Trzy lata temu, kiedy produkcja „Lucii
di Lammermoor” Barbary Wysockiej była transmitowana przez Bayerische Staatsoper
w Internecie ogllądałam ją z mieszanymi uczuciami. Pomyślałam, że chciałabym to
obejrzeć raz jeszcze, ale z subtelniejszą śpiewaczką w roli głównej. Okazja
nadarzyła się w bieżącym sezonie, a że Enrico Ashton to jedna z zaledwie dwóch
partii wykonywanych regularnie przez Mariusza Kwietnia w której nie słyszałam
go na żywo (druga to Zurga) postanowiłam ów brak nadrobić i w piękny, majowy
wieczór znalazłam się na widowni. Koncepcja reżyserska spektaklu dziś wydaje
się być szczególnie na czasie ale powstała przed akcją # MeToo. Przesunięcie
czasowe Wysocka tłumaczyła przy okazji premiery tym co zawsze - chęcią przybliżenia
fabuły współczesnemu widzowi. Uważała wówczas że przełom lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych dwudziestego wieku to ostatni okres w którym w tak zwanym
cywilizowanym świecie można było kobietę całkowicie uprzedmiotowić i zmusić do
małżeństwa. Takie założenie doprowadziło do powstania spektaklu wprawdzie
koherentnego i nawet atrakcyjnego ale zawierającego momenty cokolwiek nazbyt
wyraziste. Problem nie w samym natężeniu uczuć, które już w libretcie i muzyce
jest potężne, ale w zupełnie różnym od oryginalnego rodzaju ekspresji. Lucia
wymachująca bronią palną w ataku nie tyle romantycznego szaleństwa co wybuchu
histerii podkreślanej jeszcze przez „nadmiarowy” typ aktorstwa Diany Damrau
jakoś nie składała się w całość z zaświatowym dźwiękiem szklanej harmonijki.
Dużo lepiej wypadła postać Edgarda jako quasi Jamesa Deana jeżdżącego kremowym
kabrioletem marki Cadillac. Uzasadniało to jakoś niezbyt w oryginale
interesujący charakter wiecznie utyskującego bohatera (tenorzy w operach
romantycznych już tak mają). Nowa odsłona inscenizacji Wysockiej okazała się
lepsza od pierwszej – postulat dotyczący odtwórczyni roli Lucii został, ku mej radości spełniony. Venera
Gimadieva, nawet w twarzowych zresztą kostiumach z zupełnie innej niż należało
epoki i z pistoletem w dłoni okazała się bohaterką wzruszająco kruchą i
bezbronną. Wokalnie poradziła sobie znakomicie a jej dialog z Sashą Reckertem
grającym na szklanej harmonijce należał do najlepszych, jakie słyszałam. Muzyk
doczekał się specjalnych podziękowań od śpiewaczki przy ukłonach. Stylistycznie
Gimadieva była bez zarzutu, prawdziwie belcantowa. O jej amancie można
powiedzieć to samo, ale pod jego względem mam kilka niebłahych zarzutów. Juan
Diego Florez po raz drugi (po Barcelonie) był Edgardem i poza fragmentami
czysto lirycznymi wolumen jego głosu nie dorastał do wymagań partii. W scenach
zespołowych, w tym w sławnym sekstecie był słabo słyszalny a w duecie z
barytonem Mariusz Kwiecień musiał bardzo uważać by nie zagłuszyć partnera. Na
szczęście po wielkiej dramatycznej arii, która nie zabrzmiała tak mocno jak
powinna następuje „Tu che a Dio spiegasti l’ali”, a tam Florez znajduje się na
swoim terenie. Mógł zaprezentować umiejętności nabyte przez lata śpiewania
lżejszego repertuaru i zrobił to pięknie mistrzowsko kształtując frazę a co za tym idzie prowadząc kantylenę . Z premierowej odsłony tej „Lucii”
kompletnie nie zapamiętałam Enrica, z czego wniosek, że musiał być nieco
wyblakły i anonimowy. Czego jak czego, ale tych cech nie da się zarzucić
Mariuszowi Kwietniowi, który ma potężną osobowość sceniczną. Brylował za jej
przyczyną i tym razem, chociaż wokalnie miał troszkę kłopotów z intonacją. Nie
było to nic alarmującego, miałam wrażenie, iż choroba która wykluczyła go ze
wszystkich spektakli „Don Giovanniego” w Dallas nie została doleczona do końca.
Te niewielkie problemy wystąpiły głównie na początku, w arii, która nie jest
zbyt ciekawa, w efektownych duetach Kwiecień spisał się już brawurowo. Mika
Kares, z którym zetknęłam się przy okazji poprzedniej wizyty w Monachium był
bardzo atrakcyjnym Raymondem – pod każdym względem. Przyznaję, iż często tylko
przeczekuję fragmenty partytury wykonywane przez tę postać. Tym razem
słuchałam. I to uważnie. Antonino
Fogliani poprowadził orkiestrę porządnie, nieco z szybko, bez ewidentnych
niedostatków i bez dających się przytoczyć szczególnych zalet. Na koniec drobna
uwaga. Jeśli może widzieli Państwo barcelońską „Lucię” z Juanem Diego
Florezem w kinie lub w sieci – nie
myślcie proszę, że zgłaszam zastrzeżenia do jego Edgarda, bo nie lubię solisty.
Przeciwnie, lubię i i szanuję. Ale – głos wzmocniony przez czułe mikrofony przy
okazji medialnej transmisji a słuchany bezpośrednio ze sceny to dwa różne
światy.
sobota, 12 maja 2018
„..Der Tod ist ein Meister aus Deutschland” - "Lohengrin" w La Monnaie/De Munt
Przed każdym spektaklem „Lohengrina” w La Monnaie / DeMunt Olivier Py wygłaszał mowę do publiczności. Ta
metoda porozumienia z widownią wydaje mi się bardzo niepokojąca i to z kilku
przyczyn. Wprawdzie z regularnym, przymusowym wprowadzeniem do tego, co zobaczymy
nie miałam jeszcze do czynienia, ale od czasu rozprzestrzenienia się
regietheatru na całą Europę i dalej mamy w użyciu metody pokrewne. Najczęściej stosuje się napisy wyjaśniające
nową, wysmażoną zazwyczaj przez reżysera do spółki z dramaturgiem fabułę,
oczywiście bez żadnych punktów stycznych z oryginalnym librettem, a co tu mówić
o śpiewanym tekście. Ostatnio uraczono nimi nas w wstawianej przez OnP
„Cyganerii”. Kto nie widział, niech się cieszy bo była to horrendalna,
żeby nie powiedzieć kosmiczna bzdura, którą przetrzymałam wyłącznie z powodu
Artura Rucińskiego. Zaiste, dla ulubionego artysty trzeba być gotowym na
poświęcenia… Sposób pokrewny stosuje najczęściej Dmitri Tcherniakov (ale ma
naśladowców) rozpisując i wyświetlając nowiutkie dramatis personae, które
zmieniając role i relacje między postaciami zasadniczo wpływa na autorski
przekaz dzieła (a raczej płynie sobie beztrosko obok niego). Oba typy tej
karygodnej działalności mają ten sam cel – mianowicie wyjaśniają nam co mamy
przed oczami. Świadczy to nie tylko o braku zaufania do naszej inteligencji,
ale też o krańcowej bezczelności
mniemanych demiurgów sceny operowej. Publiczności należy koniecznie wskazać
jedynie słuszną wykładnię tego, co przyszło jej oglądać. I tak pozbawia się nas
prawa do osobistego odbioru oraz interpretacji, szczodrze szafując nim wobec siebie i przekraczając w tym względzie wszelkie granice. Walka z owym procederem
stawia bezradnego bywalca teatrów operowych w pozycji Don Kichota, ale kto,
jeśli nie my… W konkretnym przypadku brukselskiego „Lohengrina” procedura
oświecania publiki była na domiar złego kompletnie zbędna i z tego powodu, że
Olivier Py nie poprowadził nas żadną boczną, tajemną dróżką a podążał szerokim, doskonale utwardzonym
traktem interpretacyjnym. Czy dla kogoś jako tako tylko oswojonym z Wagnerem na
scenie szukanie źródeł nazizmu w niemieckim romantyzmie może być nowością? Podobnie,
lub jeszcze bardziej nie jest nią tropienie związków rodziny Wagnerów z
hitleryzmem czy tropienie antysemityzmu u samego protoplasty rodu. Produkcja Py
nie jest obrazoburcza ani rewolucyjna (na szczęście), nie dostrzegłam w niej
też żadnych elementów szczególnie inspirujących. Ot, monumentalna scenografia
efektownie podniszczona (wylądowaliśmy w Niemczech tuż powojennych), ciągle
obecny na scenie mały Gottfried (duszony przez Ortrud poduszką z której sypie
się łabędzi puch), bohater nadprogramowy w postaci półnagiego młodzieńca - czyż
już tego nie widzieliśmy? A ponadto
dostajemy całą masę wskazówek tekstowych, żebyśmy na pewno nie przegapili
przesłania reżysera (bo nie o autora tu chodzi). Mamy wypisane na murze
ostatnie słowa poematu Paula Celana „Todesfuge” : „..Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”,
mamy też nazwiska niemieckich romantyków. W sumie
to taka inscenizacja, która ma ładne momenty, ale w końcowym efekcie ani ziębi,
ani grzeje a na pewno już nie wywołuje intelektualnego fermentu o jaki zdaje
się chodziło reżyserowi. Przeszkadza mi w niej głównie łopatologia, do której
Py ma skłonność, sądząc po innych jego dokonaniach. Jej strona muzyczna jest jednak warta
poświęcenia ponad trzech godzin z życia. Przede wszystkim zaistniała doskonała
okazja do sprawdzenia, czy rzeczywiście orkiestra La Monnaie /DeMunt zrobiła
tak duże postępy o jakich sporo się ostatnio pisze i
mówi. Zrobiła. Alain Altinoglu poprowadził ją uważnie i nie
eksperymentując – może to nie był „Lohengrin” stanowiący kamień milowy, ale
dobre wykonanie o starannie wyważonych proporcjach brzmieniowych na pewno. Wokalnie
najciekawsza była tego wieczoru Yelena Pankratova i jej kreacja, także
sceniczna pozostanie zapewne w mojej pamięci najdłużej. Jak dotąd niemal
wszystkie Ortrud jakie słyszałam posługiwały się tym samym schematem roli – wściekłej
jędzy czy wręcz czarownicy co wiązało się z nieprzyjemnie ostrym brzmieniem
głosu. Kilka lat temu Anna Lubańska przekonała mnie, że Ortrud krzyczeć nie
musi, aby osiągnąć pożądany efekt. Pankratova była spokojna, nieodgadniona,
chwilami wręcz empatyczna wobec miotających się bezradnie Friedricha czy Elsy.
Oczywiście ten ostatni efekt był i być miał złudny bo w tej wersji bohaterka
przede wszystkim myślała z rzadka poddając się emocjom i wybuchom złości. Bogaty
w odcienie głos Pankratovej, wyrównany pięknie we wszystkich rejestrach brzmiał
momentami wręcz aksamitnie i belcantowo. Drugim bohaterem spektaklu okazał się
Eric Cutler, którego kariera rozwija się w kierunku wcześniej trudno
przewidywalnym. Zaczynał od Mozarta, Donizettiego i Belliniego (pamiętny Arturo u boku
Anny Netrebko w nowojorskich „Purytanach”), pamiętamy go też jako Pasterza w
paryskim „Królu Rogerze”.A teraz, po Lohengrinie ma w planach Bachusa w
„Ariadnie na Naxos”. Zazwyczaj belcantowe początki dobrze wróżą późniejszym,
cięższym rolom i w wypadku Cutlera ta teza się potwierdza. Śpiewał pięknie, miękko, wręcz złociście
(było dużo światła i powietrza) i nie pozwolił, żeby reżyser zepsuł mu „In
fernem land”, chociaż próbował. Pisałam ostatnio o niechęci współczesnych
realizatorów do arii jako chwil zatrzymania akcji i przekazania nam emocji
postaci. Tu mamy kolejny dowód. Ingela Brimberg, którą lubię dotarła chyba do
granic swych możliwości jako Elsa. Nie przepadam za samą postacią, wydaje mi
się, że to bohaterka irytująca i niedojrzała (innymi słowy typowa piękność w
opałach) a kreacja Brimberg właśnie te cechy eksponowała. Oczywiście nie tego
dotyczą moje zastrzeżenia. Śpiewaczka dysponuje źródlanej urody sopranem, ale
wysiłek wyraźnie ją przerósł. Mimo momentów niepośledniej klasy błędów
intonacyjnych było za dużo, żeby je zignorować. Podobnie Andrew Foster-Williams
Porwał się na partię przewyższająca jego aktualne możliwości – nie było źle,
ale pochwalić też trudno. Gábor Bretz jako król Heinrich i Werner van Mechelen
jako jego Herold uzupełnili skład solistów porządnie. W sumie – „Lohengrin”
wart obejrzenia ze względu głównie na Pankratovą i Cutlera.
P.S.
Kto może ominął tę wiadomość – we wtorek we Operze Wrocławskiej recital daje
Rene Pape. Zostały tylko najdroższe bilety, ale warto wydać naprawdę sporo by
(zwłaszcza pierwszy raz) usłyszeć na żywo ten niezwykły głos. Nie przegapcie.
Ja oczywiście będę na widowni, ale recenzji nie przewiduję. Stali czytelnicy
wiedzą, że wielbię i artystę i jego bas. Post musiałby ociekać lukrem, a jeden
taki już na cześć Pape popełniłam. Tym razem odpuszczę. Jeśli ktoś z Państwa
się wybiera – napiszcie mi, proszę o swoich odczuciach.
środa, 2 maja 2018
Znakomita "Faworyta" bez gwiazd we Florencji
Majówka – grzeje, świeci, czasem
groźnie zamruczy burza i raczej nie spędzamy czasu w wirtualnej czy realnej
operze. Chyba, że ktoś jest maniakiem, co mnie jak najbardziej dotyczy –
dlatego też zdecydowałam się obejrzeć spektakl wystawiany na Maggio Musicale
Fiorentino. Fabuła
„Faworyty” nie do końca jest typowa (pisałam już o tym dziele kilkakrotnie,
teraz więc krótko), szczególnie pomysł obsadzenia królewskiej metresy w partii
głównej i przydzielenie jej roli skrzywdzonej niewinności był i pozostał ryzykowny.
Zwłaszcza, że anioł ów z premedytacją uwodzi młodego mnicha … Jeszcze ciekawiej
prezentuje się nominalny czarny charakter, wyposażony nie tylko typowe atrybuty
swego stanu, ale też w wyraźną sugestię, że może się za nimi kryć szczere
uczucie. Najważniejsze, że wszystko to zainspirowało Donizettiego do stworzenia
jednej z jego najpiękniejszych partytur. Wyznam Państwu, że jeden z jej
fragmentów, zresztą dosyć muzycznie banalny to dla mnie straszliwy earworm –
wystarczy, że raz go usłyszę a tydzień snucia się melodii po głowie gwarantowany. Tak w moim wypadku działa
dziarska cabaletta Alphonse’a. Możecie się domyślić, że ponieważ oglądałam
florenckie przedstawienie niedawno nadal mój mózg nie odpuszcza i nieubłaganie
wraca do „Léonor! Mon amour brave …”.
Przechodząc do konkretów wierzcie mi
lub nie, ale była to pierwsza w moim życiu „Faworyta” pokazana tradycyjnie i
zgodnie z librettem. Produkcja powstała w 2002 roku i była przeznaczona dla
Barcelony, ale 16 lat później we Florencji sprawdziła się bardzo dobrze. Ariel García Valdés (do wznowienia
przygotował spektakl Derek Gimpel) rozegrał akcję dokładnie tak, jak została
napisana, nie dodając żadnych kontekstów. I to wystarczy, w co niestety
większość współczesnych reżyserów nie wierzy. W tym wypadku konserwatywne
spojrzenie na romantyczną operę polegało także na pozwoleniu śpiewakom na popis
– tam, gdzie się dało solistę śpiewającego arię pozostawiano samego na scenie,
co pozwalało publiczności skupić się wyłącznie na tej postaci i jej uczuciach.
Paskudnie mieszczańskie? Taka jest natura i cel arii, o czym dziś często
zapominamy. Reżyser miał znakomitych sojuszników w projektancie kostiumów i
scenografii – Jean-Pierre Vergier i
świateł – Dominique Borrini. Wnętrza były stylowe ale nie przeładowane, właściwie
wręcz bardzo proste, nieco bardziej Vergier poszalał sobie przy kostiumach.
Biorąc to wszystko pod uwagę i mając głowę niezaprzątniętną rozkminianiem
reżyserskich obsesji (żadnego „co innego widzisz, co innego słyszysz” ) można
się było spokojnie skupić na muzycznej stronie przedstawienia, a było na czym!
Przede wszystkim Fabio Luisi poprowadził orkiestrę po mistrzowsku, zachowując
idealne proporcje między grupami instrumentów, dopieszczając detale i wydatnie
wspierając solistów dzięki doskonałemu panowaniu nad dynamiką dźwięku.
Naprawdę, dawno już nie słyszałam tak świetnie granego Donizettiego. Najwyższe
komplementy należą się również Veronice Simeoni, której Leonor wydała mi się
lepsza od gwiazdorskiej kreacji Eliny Garančy. Przede wszystkim dzięki brakowi dystansu, tej
niewidzialnej szyby, która dzieli łotewską śpiewaczkę od jej bohaterki (i
publiczności). Simeoni nie musiała się rozgrzewać, była Leonor od pierwszych
taktów i chwil na scenie. Dotyczy to także czysto wokalnej strony występu –
emocje, którymi wibrował jej głos
bardzo postać uwiarygodnił, a
przy tym śpiewała stylowo i z absolutną pewnością intonacyjną. Celso Albelo jest jednym z najlepszych
współczesnych tenorów lirycznych, a jakoś w czasach rzekomego kryzysu wokalnego
światowe sceny nimi obrodziły. Albelo, to jak mówią górnolotnie „motyl o
żelaznych skrzydłach” – brzmi słodko, rozlewnie, ma perfekcyjne legato i
podobnie jak koleżanka nienaganny styl. Jest jednak absolutnie pewny każdego
dźwięku. Nie tworzy idealnej postaci ze względu na brak odpowiednio
romantycznego wizerunku, ale też nie straszy, oczu zamykać nie trzeba.
Najmłodszy w tym gronie baryton (rocznik 1984) Mattia Oliveri sprawiał
wrażenie, jakby czuł się w roli Alphonsa niezbyt pewnie. W duecie z Leonor
zamiast patrzeć na obiekt uczuć wlepiał nieco przerażone spojrzenie w dyrygenta
(a oczy ma duże i wyraziste), co w końcu zauważył realizator transmisji i
zaczął pokazywać parę z dystansu. Nie
wiem, miał za mało czasu na przygotowanie partii. Na razie należy do kategorii
obiecujących, ale mimo ciekawego głosu trochę nauki jeszcze przed nim. Dobrze
byłoby zapanować nad nieco zbyt rozhulanym vibrato i popracować nad
zarządzaniem barwą. Aktorstwo Oliveriego jest dosyć staromodne i cokolwiek
mimicznie nadekspresyjne, ale biorąc pod uwagę wiek , jak na barytona
niezaawansowany wszystko to jest do nadrobiena. W każdym razie bez wątpliwości to talent, kóry będę z przyjemnością obserwować.Ugo Guagliardo okazał się
przyzwoitym Balthasarem, aczkolwiek nie ma imponującego dołu skali który u
basów robi duże wrażenie. Skład śpiewaczy pięknie uzupełnili Francesca Longari
– świetna Ines i Manuel Amati – dobry Don Gaspar. Jak Państwo widzą –
przestawienie bez gwiazd może się okazać ciekawsze od niejednego gwiezdnego
wehikułu. Co możecie sprawdzić na Opera Vision lub YT.
P.S. Kto z Was
wybiera się w najbliższych dniach do Teatru Wielkiego w Warszawie powinien
uważnie sprawdzać wiadomości – pracownicy techniczni domagają się podwyżek płac
(całkiem słusznie) i możecie zastać zamknięte drzwi jeśli dojdzie do
zapowiadanego strajku. Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie, zwłaszcza ze
względu na „Ognistego anioła”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)