„Don Carlo”, Bayerische Staatsoper, 19.01.2012

Los operomaniaka do najłatwiejszych nie należy. Dowiadujesz
się, że twój ulubiony artysta za 3 lata będzie śpiewał nową partię całkiem
niedaleko… twojego kraju. Po dłuuuugim
czekaniu siadasz do laptopa o23.58 żeby zdążyć kiedy za chwilę ruszy booking .
Rusza. Łącza nie wytrzymują , spróbuj za chwilę, za jaką chwilę, biletów już
nie będzie. Wreszcie następuje cud i bilet jest. A kiedy już prawie jesteś w
teatrze i na wszelki wypadek sprawdzasz jego stronę w sieci – oooops – twój ulubieniec
odwołał występ. Wydałeś masę kasy na bilet, samolot, hotel i nic z tego,
artysta chory. Coś takiego spotyka właśnie teraz legiony wielbicieli Jonasa
Kaufmanna, który po kolei rezygnuje z ważnych
spektakli. Odwołał nawet własną galę w
Zurichu, ”Walkirię” w MET, koncerty z Netrebko i co , najgorsze „Trojan” w ROH,
gdzie pod koniec czerwca miał śpiewać Eneasza. Wirus , który go powalił musi
być paskudny i uparty. Mnie podobna sytuacja spotkała w styczniu, kiedy miałam
w Bayerische Staatsoper podziwiać Mariusza Kwietnia debiutującego jako markiz Posa. Mimo wszystko poleciałam do Monachium,
bo obok niego mieli wystąpić Anja Harteros, Jonas Kaufmann i Rene Pape. Przeżyłam jeden z może 3 najpiękniejszych
wieczorów operowych w swoim życiu i zawdzięczam to poniekąd Kwietniowi, chociaż
go tam nie było. A „Don Carlos” to nie jest opera łatwa do wystawienia.
Ogromna, monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie . Niezbędna obsada przyprawia
szefów castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran –
to tylko role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym
lepszy, duża orkiestra . no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku
generowaną przez ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze
kwestia wyboru jednej z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna,
francuskojęzyczna, oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze
sporymi skrótami i czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa,
dość gruntownie przerobiona).Na miejscu stwierdziłam, że pokuszono się o kolejną: wersję modeńską,
ostatnią uzupełniono, bardzo zresztą szczęśliwie, o fragment finałowy IV aktu,
który Verdi wcześniej skreślił.Zaś co do
wrażeń.Obawiałam się tej inscenizacji, znając niektóre spektakle Bayerische
Staatsoper, ale niesłusznie. Jurgen Rose stworzył (już 12 lat temu – w 2000
roku) spektakl spójny koncepcyjnie , sensowny i logiczny , i stworzył go
właściwie jednoosobowo – reżyserując, projektując scenografię, kostiumy i nawet
światło. Rzecz zaczyna się w niemal pustym, czarnym pudle sceny, wyposażonym w
drzwi w kilku miejscach otwierające się na przestrzeń poza pałacem. Gdy są
zamknięte, jesteśmy w Escorialu , który stanowi więzienie dla wszystkich jego
mieszkańców – nawet dla tego, który nim włada. O boczną ścianę oparty jest
krucyfiks tak wielki, że nie mieści się i musi stać skosem. Nadnaturalnej
wielkości figura Chrystusa dominuje w tej
przestrzeni będąc stałym determinantem losów bohaterów. On patrzy, sądzi, może
współczuje? Orkiestra pod izraelskim
dyrygentem Fisherem grała solidnie, ładnie
i tyle musiało wystarczyć. Żadnych szaleństw temp ani dynamiki, niezła
współpraca ze śpiewakami , ale bez polotu. Chór Bayerische Staatsoper zrobił na
mnie bardzo dobre wrażenie: nie jest może bardzo liczny ale niezmiernie
sprawny, zarówno wokalnie jak aktorsko. Role drugoplanowe zostały tym razem
obsadzone perfekcyjnie: szczególnie imponująco zabrzmieli posłowie z Flandrii ,
bardzo podobała mi się Laura Tatulescu jako Tebaldo (to było zaskoczenie, bo
pamiętam ją jako nieszczególną Zerlinę) oraz Steven Humes jako Mnich. Eric
Halfvarson był jak zawsze ( a widziałam go już tyle razy w tej roli) efektywnie
groźnym Wielkim Inkwizytorem. Anna Smirnova dysponuje dużym, ale niezbyt
ruchliwym mezzosopranem i używa go nieco zbyt hojnie, co momentami daje efekt
hałasu. Na szczęście miała też momenty dobre, choć to raczej nie będzie nigdy
znakomita śpiewaczka. Jej Eboli była też
zbyt matronowata a skarga na „don fatale’ nie zabrzmiała w jej ustach
zbyt wiarygodnie. Inny problem z Boazem Danielem , niezmiernie sympatycznym
mężczyzną nie tworzącym jednak w roli Posy kreacji. Był troszkę bezbarwny, taki
misio-pysio. Temperatura uczuć pomiędzy Carlosem a Posą jest w tej operze równie silna jak miedzy
Carlosem a Elżbietą, a tu tego zabrakło. Wokalnie podobnie – ładny głos, ale
nierobiący większego wrażenia , zdecydowanie nie ta sama liga co Kwiecień,
którego zastąpił. I tak dotarłam do trójki głównych protagonistów i posypią się
superlatywy. Rene Pape zachwycił mnie pod każdym względem a miałam pewne obawy
mając w świeżej pamięci jego bez przekonania zagranego Mefista w grudniowej
transmisji z MET. Jako Filip II zaprezentował pełną, skomplikowaną od strony
psychologicznej postać. Było w nim wszystko: królewski majestat i ludzka
słabość, szlachetne odruchy i zwyczajna podłość, chęć kochania i bycia kochanym
oraz zabijająca to żądza władzy i
autorytetu. A jak wspaniale to zostało zaśpiewane! Przy „Ella giammai m’amo”
miałam ciarki, co tam, ciary potężne. Anja Harteros , znana mi wcześniej z
„Idomeneo” i „Lohengina” ( w Mozarcie
mnie nie zachwyciła, w Wagnerze już tak)
śpiewała cudownie: miękko, płynnie, świetliście, w pierwszym akcie ze
słyszalną radością, dalej z cieniem melancholii. Jako Elżbieta miała też w
sobie zarówno majestat, jak kobiecą kruchość,
smutek osoby, której odebrano jedyną miłość ale w jej scenach z Carlosem
była też prawdziwa namiętność. No i
Harteros jest też bardzo atrakcyjna, co
nie stanowi warunku udanej kreacji – ale
– powiedzmy to sobie szczerze - pomaga.
Carlosa zagrał Jonas Kaufmann, więc to ostatnie zdanie dwójnasób odnosi się do
niego – tenor , który tak wygląda, to już naprawdę rzadkość wyjątkowa. Jest
to typ urody, który wyjątkowo sprawdza
się w roli nieszczęsnego infanta – romantyczny (te brązowe loki, w które
wszystkie jego partnerki we wszystkich operach z upodobaniem zanurzają dłonie)
i melancholijny. Kaufmann został bardzo hojnie obdarowany przez niebo : w
pakiecie, poza fizyczną atrakcyjnością dostał
jeszcze talent aktorski, pasję ( to widać) no i to co w tym zawodzie
najważniejsze : voce, voce e voce (jak mówią Włosi). Gra i śpiewa całym sobą, w
spektaklu daje z siebie 200% możliwości. Wysokie tony są triumfalnie
bezwysiłkowe , czuje się w tym powietrze i miejsce na jeszcze więcej, dół skali barytonowy , ciemny
, wręcz mroczny. Miałabym tylko drobne zastrzeżenie do stylu. Momentami
Kaufmann brzmi histerycznie, ale to może być wynik tego całościowego
zaangażowania w rolę. Fakt, że w Wagnerze czy repertuarze francuskim mu się to
nie zdarza, tam zawsze jest nieskazitelny. No, ale ten drobiazg mogłam
wybaczyć, zwłaszcza, że siedząc za blisko sceny
(drugi rząd) miałam szansę zajrzeć w oczy artysty i zobaczyć w nich
cierpienie młodego, niestabilnego emocjonalnie chłopaka. Tak dalece identyfikował
się on ze swoją postacią. No i ostatnia rzecz: Głosy tej trójki fenomenalnie do
siebie pasują, stapiają się ze sobą znakomicie.
http://www.youtube.com/watch?v=-rvd4PRLYNs
http://www.youtube.com/watch?v=csKwhUIbrvs
http://www.youtube.com/watch?v=iOq4wD0HoA4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz