wtorek, 22 maja 2012

„Orphee et Euridice”, Teatro Comunale di Bologna 2008


W czasie oglądania tego spektaklu dręczyło mnie uparte wrażenie deja vu. I nie chodzi mi wcale o to, że miałam przed oczami Orfeusza uwspółcześnionego, bo to już właściwie standard. Ale sposób poprowadzenia akcji, a nade wszystko swobodny stosunek do tekstu muzycznego przypominał mi nieodparcie produkcję Mariusza Trelińskiego .David Alagna również pociął operę niemiłosiernie, wykreślając niektóre fragmenty , inne zaś powtarzając. Oczywiście pozbawił dzieło tak źle obecnie widzianego lieto fine , zaś  Amor  zmieniła się (bo to powinna być dziewczyna obdarzona wdzięcznym, lekkim sopranem) w Przewodnika – barytona. W Warszawie jednak Treliński opowiedział spójną, aczkolwiek własną i tylko czasem zazębiającą się z oryginalną historię. Natomiast produkcja bolońska troszkę się rozłazi , razi też gigantomanią. Przy dźwiękach uwertury odbywa się wesele Orfeusza i Eurydyki, na którym pojawia się, widoczny tylko dla Panny Młodej Przewodnik.  Po chwili akcja przenosi się na szosę, gdzie przed może minutami doszło do wypadku. Obserwujemy  policję wyciągającą z samochodu ciało Eurydyki, potem pogotowie reanimujące Orfeusza, do którego dociera, że został sam.  Pierwsze słowa padają z jego ust już na cmentarzu, w czasie pogrzebu, a gdy inni żałobnicy odchodzą Przewodnik przekazuje mu wyrok bogów. Nie ma większego sensu opisywania spektaklu scena po scenie , w każdym razie opera ta, z natury swej kameralna uzyskała tu trochę zbyt bogatą oprawę. Ciągle zmieniająca się scenografia ( mamy nawet coś w rodzaju administracyjnej części Hadesu, a także Hades właściwy z zawieszonymi wysoko ciałami) przeszkadza w skupieniu i próbuje odwrócić uwagę od tego, co powinno być ważne. Finał wydał mi się nieco absurdalny: wracamy do sceny pogrzebu i martwa Eurydyka  wraz z żywym Orfeuszem zostają pochowani. Od strony muzycznej wypadło to wszystko zupełnie przyzwoicie, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę,  że dyrygent Marco Guidarini specjalizuje się raczej w Mahlerze. Pod jego ręką Gluck zabrzmiał dynamicznie, ale bez prób ogłuszania słuchacza niestosowna tu potęgą współczesnej orkiestry. Roberto Alagna nie potrafił niestety przystosować się do kameralnego charakteru tej muzyki: śpiewał zwyczajnie za głośno. Jego dźwięczny , piękny tenor i żarliwa interpretacja sprawiły jednak , że słuchałam go z przyjemnością. Podziwiałam też psychiczną odporność śpiewaka -  taka rola musiała obudzić w nim tragiczne wspomnienia (pierwsza żona i mama jedynej córki zmarła na raka). A może właśnie ta tragedia sprawiła, że jego Orfeusz był tak przejmujący. Serena Gamberoni to śliczna, aczkolwiek pod względem wokalnym dość przeciętna Eurydyka.Ciekawą rolę stworzył, zarówno wizualnie jak dźwiękowo Marc Barrard jako Przewodnik , ale trudno przyzwyczaić się do barytona w partii, która powinna być śpiewana przez sopran. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz