W
czasie oglądania tego spektaklu dręczyło mnie uparte wrażenie deja vu. I nie
chodzi mi wcale o to, że miałam przed oczami Orfeusza uwspółcześnionego, bo to
już właściwie standard. Ale sposób poprowadzenia akcji, a nade wszystko
swobodny stosunek do tekstu muzycznego przypominał mi nieodparcie produkcję
Mariusza Trelińskiego .David Alagna również pociął operę niemiłosiernie,
wykreślając niektóre fragmenty , inne zaś powtarzając. Oczywiście pozbawił
dzieło tak źle obecnie widzianego lieto fine , zaś Amor
zmieniła się (bo to powinna być dziewczyna obdarzona wdzięcznym, lekkim
sopranem) w Przewodnika – barytona. W Warszawie jednak Treliński opowiedział
spójną, aczkolwiek własną i tylko czasem zazębiającą się z oryginalną historię.
Natomiast produkcja bolońska troszkę się rozłazi , razi też gigantomanią. Przy
dźwiękach uwertury odbywa się wesele Orfeusza i Eurydyki, na którym pojawia
się, widoczny tylko dla Panny Młodej Przewodnik. Po chwili akcja przenosi się na szosę, gdzie
przed może minutami doszło do wypadku. Obserwujemy policję wyciągającą z samochodu ciało
Eurydyki, potem pogotowie reanimujące Orfeusza, do którego dociera, że został
sam. Pierwsze słowa padają z jego ust
już na cmentarzu, w czasie pogrzebu, a gdy inni żałobnicy odchodzą Przewodnik
przekazuje mu wyrok bogów. Nie ma większego sensu opisywania spektaklu scena po
scenie , w każdym razie opera ta, z natury swej kameralna uzyskała tu trochę
zbyt bogatą oprawę. Ciągle zmieniająca się scenografia ( mamy nawet coś w
rodzaju administracyjnej części Hadesu, a także Hades właściwy z zawieszonymi
wysoko ciałami) przeszkadza w skupieniu i próbuje odwrócić uwagę od tego, co
powinno być ważne. Finał wydał mi się nieco absurdalny: wracamy do sceny
pogrzebu i martwa Eurydyka wraz z żywym
Orfeuszem zostają pochowani. Od strony muzycznej wypadło to wszystko zupełnie
przyzwoicie, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że dyrygent Marco Guidarini specjalizuje się
raczej w Mahlerze. Pod jego ręką Gluck zabrzmiał dynamicznie, ale bez prób
ogłuszania słuchacza niestosowna tu potęgą współczesnej orkiestry. Roberto
Alagna nie potrafił niestety przystosować się do kameralnego charakteru tej
muzyki: śpiewał zwyczajnie za głośno. Jego dźwięczny , piękny tenor i żarliwa
interpretacja sprawiły jednak , że słuchałam go z przyjemnością. Podziwiałam
też psychiczną odporność śpiewaka - taka
rola musiała obudzić w nim tragiczne wspomnienia (pierwsza żona i mama jedynej
córki zmarła na raka). A może właśnie ta tragedia sprawiła, że jego Orfeusz był
tak przejmujący. Serena Gamberoni to śliczna, aczkolwiek pod względem wokalnym
dość przeciętna Eurydyka.Ciekawą rolę stworzył, zarówno wizualnie jak dźwiękowo
Marc Barrard jako Przewodnik , ale trudno przyzwyczaić się do barytona w
partii, która powinna być śpiewana przez sopran.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz