Kiedy straciłam już nadzieję na jako tako komplementarną
wizualnie i dźwiękowo wersję „Mocy przeznaczenia” pojawiła się ta płyta
zawierająca spektakl z 1978 roku z La
Scali. Od początku spodobał mi się pomysł
scenograficzny: realistyczna część dekoracji , stylowa, ale nieatakująca
nadmiernym bogactwem oraz ilością detali łączyła się znakomicie ze
stylizowanymi obrazami typu trompe l’oeil
współtworząc różne miejsca akcji, których w tej operze jest sporo. Także
niestety od początku niemile uderzyło mnie jakieś takie blaszane i płaskie brzmienie orkiestry – nie wiem, czy to
kwestia niedoskonałego zapisu dźwięku, czy kiepskiej formy dyrygenta Giuseppe
Patane. W każdym razie najsłynniejsza verdiowska uwertura ucierpiała
zdecydowanie, chociaż tempa zarówno w niej jak i później były rozsądne. W roli
Leonory wystąpiła Montserrat Caballe – wiadomo, że jako niewinne dziewczę
rozdarte między uczuciem do ojca i młodego mężczyzny nie mogła być wiarygodna,
chociaż jej rzemiosła aktorskiego trudno się czepiać – zrobiła co się dało.
Śpiewała cudownie, powtarzanie kwestii o jej niebiańskich pianach jest nudne,
ale cóż – takie one były! Jose Carreras z kolei , wówczas 32-letni (ślicznyż
chłopiec, czegóż chcieć) zewnętrznie spełniał wszelkie warunki nieszczęśliwego,
prześladowanego przez tytułowe przeznaczenie amanta. Cechowało go słynne
Melancholijne Spojrzenie i zdecydowana rezerwa
w kontaktach fizycznych z partnerką (żadnego namiętnego miętoszenia, nie mówiąc
o całowaniu – najwyżej rączka w rączkę lub dłoń na ramieniu ukochanej), co
akurat tutaj było na miejscu. Forma wokalna Carrerasa była pod koniec lat
70-tych bez zarzutu, jeszcze wtedy nie krzyczał, ale nie brakowało mu nerwu
dramatycznego (później ten sam efekt – bez powodzenia, oczywiście – usiłował
osiągać wrzaskiem), brzmiał ładnie,
miękko, okrągło. Piero Cappuccilli miał
za to pewne kłopoty z załamującym się chwilami ( tylko chwilami) głosem, chyba
po prostu cierpiał na jakieś lekkie przeziębienie. Na szczęście jego
umiejętności pozostały bez zmian a i piękna barwa straciła na tym minimalnie,
więc 4 duety na tenor i baryton wypadły tak jak powinny ( dla mnie to jest high
point w tej operze). Preziosillę kreowała nieznana mi wcześnie ( nie zrobiła
kariery, słusznie) Alicia Nave, urodziwa pani o fantastycznej figurze , ale
niemiłosiernie nadużywająca portamento i zdzierająca głos. W partiach
drugoplanowych basów obsadę La
Scala miała wręcz luksusową: wystąpili Nicolai Ghiaurov i
Sesto Bruscantini, obaj świetni. Mimo pewnych zastrzeżeń to najlepsza „Moc”
jaką widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz