Tę produkcję Willy’ego Deckera znam doskonale, bo jest to przeniesienie z Salzburga z roku 2006 . Po premierze nawet w Europie wzbudziła spore kontrowersje , chociaż nie bardzo rozumiem dlaczego. Widywałam znacznie gorsze i bardziej „rewolucyjne” . Ta akurat jest nawet wzruszająca w nieco naiwnej i dosłownej próbie wyłożenia kawy na ławę. Na pustej, półkolistej scenie element dominujący stanowi olbrzymi zegar przypominający Violetcie jak niewiele czasu jej zostało, a nam wszystkim jak kruche jest ludzkie życie. W kluczowych momentach pojawia się także „niewidoczny” dla innych uczestników dramatu elegancki, niemy starszy pan, który ma symbolizować nieubłagany los , Boga lub śmierć samą. Poza tym znaczenie symboliczne mają także kostiumy noszone przez bohaterów: czerwona sukienka Violetty (jej grzech , ale także ofiara) czy kwieciste do bólu zębów szlafroki kochanków (ich szczęście). Trzy białe kanapy stanowią jedyny element wystroju miłosnego zacisza Violetty i Alfreda. Są wraz z zegarem (czas rozpaczy unieważniony przez uczucie) przykryte tkaniną identyczną z owymi krzykliwymi szlafrokami . Te zasłony złamana bohaterka ściągnie po podjęciu decyzji o złożeniu ofiary – zegar znów odzyska swą władzę .Brzmi to wszystko nienajlepiej, ale ogląda się całkiem nieźle. Tyle, że realizacja salzburska miała w obsadzie trio Netrebko-Villazon-Hampson , w MET zaś mamy Dessay-Polenzani-Hvorostovsky. Przewaga leży zdecydowanie po stronie Salzburga. Netrebko jako Violetta była może emocjonalnie nie aż tak wiarygodna jak Dessay, ale: 1- dysponuje zdecydowanie właściwszym do tej roli głosem – ciemniejszym, bogatszym, bardziej nasyconym, mocniejszym . I dużo piękniejszym, po prostu. 2: aktorsko Netrebko stoi nieco niżej od Dessay, ale to nie znaczy, że kiepsko – jest zdecydowanie dobra. 3- Netrebko to prawdziwa piękność (była jeszcze szczupła), co w tej roli stanowi o wiarygodności, zaś Dessay….4- Rosjanka miała znakomitego wówczas partnera (Villazon przed kryzysem) i płomienna namiętność w ich wykonaniu była wręcz oczywista. Zaś Matthew Polenzani, mimo że głosowo OK raczej amantem nigdy nie był i nie będzie. Jest to nawet dość przystojny, acz zbyt zażywny pan po czterdziestce, który jako szczenięco zakochany Alfredo zupełnie się nie sprawdza. Sama Dessay nie po raz pierwszy porwała się na partię nie dla siebie. Skutkiem tego mamy całą serię nut wykrzyczanych raczej niż zaśpiewanych, mamy niemiłe dla ucha, ostre, skrzypliwe brzmienie. Najlepiej zabrzmiało „Addio del passato”, ale to stanowczo za mało. Wobec tego czujna publiczność MET prawdziwą owacją nagrodziła jedynego z bohaterów który pod każdym względem był taki jak trzeba. Dimitrij Hvorostovski także nie ustrzegł się krótkiego , acz niebezpiecznego wahnięcia głosu na granicy koguta, ale było to jednorazowe. Poza tym jego głos brzmiał wspaniale a Dima śpiewał świetnie. Także aktorsko sprawił się wyjątkowo dobrze jako jeden z najbardziej nieprzyjemnych Germontów , jakich widziałam. Tak jednak ,z godnie z założeniem reżyserskim być miało. W drugim akcie Germont w celnym i niesymbolicznym wcale ciosem przywołuje krnąbrnego syna do porządku i wyglądało (oraz brzmiało, bo cios słychać było głośno) nader prawdziwie, aż współczułam Polenzaniemu. Tyle, że mimo białych włosów Hvorostovski nijak na papę Polenzaniego nie wygląda. Orkiestra pod może nienatchnioną , ale porządną batutą Fabio Luisiego jak najczęściej w MET bywa grała dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz