piątek, 18 maja 2012

„Francesca da Rimini” Opera Bastille 2011


To moje drugie zetknięcie z tą operą . Z pierwszego, dość już dawnego utrwaliło mi się wspomnienie późnowerystycznej muzyki i zdecydowanego nadmiaru  postaci drugoplanowych   o dziwacznych imionach typu Samaritana, Smaragdi czy … Biancofiore. Tamte wrażenia potwierdziły mi się w 100 %, Chociaż prapremiera „Franceski” miała miejsce w 1914 roku słucha się tego jak Leoncavalla: stała, najwyższa temperatura uczuć powoduje , że bohaterowie wyglądają na pogrążonych w permanentnej histerii. Paryska produkcja jest dziwaczna sama w sobie, przede wszystkim obciążona okropną, przeładowaną scenografią. Na domiar złego Giancarlo Del Monaco (syn Mario) nie potrafił zdecydować w jakim czasie umieścić akcję. Z pewnością nie jest to wiek 13-sty, kiedy prawdziwe wydarzenia miały miejsce . W pierwszym akcie kostiumy zdecydowanie sugerują początek wieku XX  (charakterystyczne suknie w cukierkowych kolorach, duże kapelusze) potem mamy przełom średniowiecze-renesans, ale taki, jak go sobie wyobrażali prerafaelici. Scenografia stanowi konglomerat wstrząsający. Akt pierwszy przyprawiłby Zefirellego o palpitacje serca z zazdrości (a może krzywdzę Zefirellego, on przynajmniej nie zestawiłby ze sobą przedmiotów od Sasa do lasa), natomiast widza bolą oczy od nadmiaru, zaś zęby od koszmarnie zestawionych ze sobą , całkowicie nieprzystawalnych szczegółów typu „antyczne” kolumny i kanapy w stylu artdeco. Wszystko to zalewają jeszcze masy niezmiernie kolorowego kwiecia, które mogłoby się przyśnić jakiemuś szalonemu floryście. Brrrr!  Akt drugi jest mniej  rozpasany wizualnie, ale Giovanni Malatesta przybywający na pole bitwy przez otwierające się wrota … na dziobie okrętu to pomysł absurdalny. W trzecim akcie akcja przenosi się do sypialni bohaterki, w której na ścianie, wśród kwadratowych plafonów jeden straszy maską pośmiertną Gabriele d’Annunzio, autora literackiego pierwowzoru libretta . Poza tym zasłane kilkoma różnymi tkaninami łoże (musi być, na nim odbędzie się hmmm… ważna część akcji), liczne świeczniki , mnóstwo ozdóbek oraz stojak z rozłożoną, olbrzymich rozmiarów księgą (kochankowie czytają o sir Galahadzie).  Pierwszy obraz czwartego aktu jest najmniej przeraźliwy plastycznie - jadalnia w pałacu Malatestów , w drugim powracamy do sypialni. Akcję Del Monaco przeprowadził w sposób podkreślający elementy melodramatyczne, co momentami prowadzi do śmieszności, bo libretto samo w sobie do umiarkowanych nie należy. Ofiarą padł tu przede wszystkim William Joyner jako groteskowo paskudny i okrutny złoczyńca Malatestino. Szkoda, bo śpiewał znakomicie , a podczas ukłonów okazał się najprzystojniejszym mężczyzną w obsadzie.  Równie dobry wokalnie był George Ganidze jako Giovanni , jemu nawet udało się stworzyć w miarę zrównoważoną postać. Francesca podobała mi się zdecydowanie mniej. Svetla Vassileva jest piękną  kobietą i wspaniale wygląda w kostiumach, ale to nie czyni jej dobrą aktorką ani śpiewaczką. Dysponuje ładnym, ciepłym  głosem, ale nie ma wystarczającej siły co prowadzi do zastąpienia wyrazu dramatycznego przez krzyk. Przeszkadzała mi też nieco nadekspresyjna mimika i duże wibrato. W tej sytuacji gwiazdą wieczoru został Roberto Alagna , co zresztą niespodzianki nie stanowiło. Partię Paolo Zadonai napisał na nieco ciemniejszy i mocniejszy głos, ale Alagna z wiekiem zyskuje na barwie  a siły wystarczyło. W moich wdzięcznych wspomnieniach pozostaje jako Paolo idealny Placido Domingo, znacznie gorętszy głosowo i scenicznie lecz jego czas niestety już minął, a współcześnie trudno mi sobie wyobrazić kogoś lepszego (no, może nie tak trudno, ale Kaufmann jest jeden i wszystkiego śpiewać nie może) niż Alagna. Sprawia wrażenie kochanka raczej lirycznego i żarliwego niż namiętnego, ale to koncepcja do przyjęcia. Ma też w sobie ciepło, które uwiarygodnia jego bohatera jako obiekt miłosnej pasji Franceski (bo przydomek „il bello” w jego przypadku jest średnio adekwatny, zwłaszcza, że został skrzywdzony okropnymi kostiumami). Daniela Orena zupełnie słusznie wybuczała część publiczności: pod jego ciężką ręką orkiestra brzmiała tak właśnie – ciężko , nie czuło się przestrzeni ani oddechu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz