Kolejna
turpistyczna produkcja powtarzająca podstawową
wadę poprzednich realizacji tego typu : składa się z wielu reżyserskich
pomysłów, które nie dość, że są podłej jakości, to nie tworzą żadnej spójnej
całości. Po podniesieniu kurtyny okazuje się, że wylądowaliśmy w Związku
Radzieckim z lat siedemdziesiątych, co od razu narzuca scenografię urody
nienachalnej i paskudne kostiumy. W dodatku reżyser zachowuje się tak, jakby
pierwszy raz w życiu zetknął się ze zdumiewającym
wynalazkiem - sceną obrotową - i wykorzystuje go bez umiaru. Najbardziej jednak zirytowała
mnie w pierwszej części spektaklu postać niani (Emma Sarkissian mistrzowsko
zrealizowała reżyserskie zalecenia), która jest wszechobecna, i swoimi
spacerami po scenie po prostu przeszkadza. Niania padła też ofiarą jednego z
konceptów Andrei Bretha : kiedy Tatiana prosi ją, by wysłała swego wnuka z
listem do Oniegina chłopię natychmiast objawia się naszym oczom szalenie zajęte kopaniem … grobu dla babuni. W którym po oddaleniu się potomka z rzeczoną
korespondencją seniorka posłusznie się układa. Pomysłów podobnej klasy jest w
tej produkcji sporo, chociażby jej początek, kiedy to Łarina strzyże na zero miejscowych chłopów
(kołchoźników?) ustawionych w karną kolejkę tępą najwyraźniej maszynką . Na tym
tle absurdy pomniejsze , jak pisanie przez Tatianę listu na zdezelowanej
maszynie zaraz po wyrażeniu prośby o przyniesienie pióra i stolika rażą nieco
mniej , ale i tak nie sposób je zignorować. Na szczęście zawsze można zamknąć
oczy i napawać się muzyką. Oderwanie od ukochanego Wagnera dobrze zrobiło
Barenboimowi , który nieco pobawił się z
tempami zwalniając (głównie) i
przyspieszając jednak w granicach tolerancji. Peter Mattei, wytrawny aktor
bardzo silnie podkreślał mroczną stronę osobowości Oniegina. To zdecydowanie
kawał drania, który z nudów zdolny jest
do wszystkiego. Wokalnie niestety trochę zawiódł : gęsta wibracja w jego głosie
nasilała się by w scenie finałowej osiągnąć poziom dla mnie trudno
akceptowalny. Natomiast Tatiana Anny Samuil podobała mi się bardzo: ładny,
miękki, ciepły sopran, atrakcyjna powierzchowność i aktorstwo bez szarżowania,
brawo! Leński został przez Czajkowskiego wyposażony w najbardziej chwytliwe
(obok poloneza oczywiście) fragmenty opery, co Joseph Kaiser w pełni
wykorzystał . Postać miał do zagrania niewdzięczną , ale nawet jako histeryczny
zazdrośnik czarował pięknym legato. Olga do rola nieduża, ale Jekaterina
Gubanova nie tylko dobrze zaśpiewała , ale też podarowała swej bohaterce urok i
ciepło (nie podejrzewałam jej o to pamiętając nudną Giuliettę z „Opowieści
Hoffmanna”w MET). Z kupletami monsieur Triqueta pięknie poradził sobie Ryland
Davies. Feruccio Furlanetto – Gremin był jak zawsze znakomity, choć nie dało
się długo rozkoszować tym wspaniałym głosem basowym, bo rola składa się
właściwie z jednej arii. Z językiem rosyjskim panowie radzili sobie lepiej lub
gorzej, z jednym wyjątkiem : nerwowy sekundant
Leńskiego wydawał z siebie dźwięki, które nie przypominały żadnego
języka . Na szczęście był na scenie krótko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz