środa, 23 maja 2012

„Eugeniusz Oniegin”, Salzburg 2007


Kolejna turpistyczna produkcja powtarzająca podstawową  wadę poprzednich realizacji tego typu : składa się z wielu reżyserskich pomysłów, które nie dość, że są podłej jakości, to nie tworzą żadnej spójnej całości. Po podniesieniu kurtyny okazuje się, że wylądowaliśmy w Związku Radzieckim z lat siedemdziesiątych, co od razu narzuca scenografię urody nienachalnej i paskudne kostiumy. W dodatku reżyser zachowuje się tak, jakby pierwszy raz w życiu zetknął się ze  zdumiewającym wynalazkiem -  sceną obrotową -  i wykorzystuje  go bez umiaru. Najbardziej jednak zirytowała mnie w pierwszej części spektaklu postać niani (Emma Sarkissian mistrzowsko zrealizowała reżyserskie zalecenia), która jest wszechobecna, i swoimi spacerami po scenie po prostu przeszkadza. Niania padła też ofiarą jednego z konceptów Andrei Bretha : kiedy Tatiana prosi ją, by wysłała swego wnuka z listem do Oniegina chłopię natychmiast objawia się naszym oczom  szalenie zajęte kopaniem … grobu dla babuni.  W którym po oddaleniu się potomka z rzeczoną korespondencją seniorka posłusznie się układa. Pomysłów podobnej klasy jest w tej produkcji sporo, chociażby jej początek, kiedy to  Łarina strzyże na zero miejscowych chłopów (kołchoźników?) ustawionych w karną kolejkę tępą najwyraźniej maszynką . Na tym tle absurdy pomniejsze , jak pisanie przez Tatianę listu na zdezelowanej maszynie zaraz po wyrażeniu prośby o przyniesienie pióra i stolika rażą nieco mniej , ale i tak nie sposób je zignorować. Na szczęście zawsze można zamknąć oczy i napawać się muzyką. Oderwanie od ukochanego Wagnera dobrze zrobiło Barenboimowi  , który nieco pobawił się z tempami zwalniając (głównie)  i przyspieszając jednak w granicach tolerancji. Peter Mattei, wytrawny aktor bardzo silnie podkreślał mroczną stronę osobowości Oniegina. To zdecydowanie kawał drania, który z nudów zdolny  jest do wszystkiego. Wokalnie niestety trochę zawiódł : gęsta wibracja w jego głosie nasilała się by w scenie finałowej osiągnąć poziom dla mnie trudno akceptowalny. Natomiast Tatiana Anny Samuil podobała mi się bardzo: ładny, miękki, ciepły sopran, atrakcyjna powierzchowność i aktorstwo bez szarżowania, brawo! Leński został przez Czajkowskiego wyposażony w najbardziej chwytliwe (obok poloneza oczywiście) fragmenty opery, co Joseph Kaiser w pełni wykorzystał . Postać miał do zagrania niewdzięczną , ale nawet jako histeryczny zazdrośnik czarował pięknym legato. Olga do rola nieduża, ale Jekaterina Gubanova nie tylko dobrze zaśpiewała , ale też podarowała swej bohaterce urok i ciepło (nie podejrzewałam jej o to pamiętając nudną Giuliettę z „Opowieści Hoffmanna”w MET). Z kupletami monsieur Triqueta pięknie poradził sobie Ryland Davies. Feruccio Furlanetto – Gremin był jak zawsze znakomity, choć nie dało się długo rozkoszować tym wspaniałym głosem basowym, bo rola składa się właściwie z jednej arii. Z językiem rosyjskim panowie radzili sobie lepiej lub gorzej, z jednym wyjątkiem : nerwowy sekundant  Leńskiego wydawał z siebie dźwięki, które nie przypominały żadnego języka . Na szczęście był na scenie krótko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz