Po
raz kolejny przyszło mi się zdziwić, że libretto „Trubadura” uchodzi za
najbardziej absurdalne ze wszystkich.
Rzeczywiście nie jest szczytem sensu i logiki, ale w porównaniu z
„Giovanną D’Arco” to arcydzieło. W fabule „Giovanny” znajdziemy bowiem wszystko:
wątek miłosny między Dziewicą Orleańską a królem, domniemane opętanie (o które
podejrzewa się nawet sama bohaterka)
oraz tatusia , który stanowi chyba najdoskonalszy przykład
niebezpiecznego idioty w dziejach gatunku. Przeraźliwy ten wytwór „talentu”
Temistocle Solery młody Verdi okrasił muzyką dziwnie zróżnicowaną pod względem
wartości: od fragmentów rzeczywiście
pięknych (np. finały drugiego i trzeciego aktu) do wstrząsająco banalnych,
mogących stanowić ilustrację pojęcia „włoska kataryna”. Cała ta opera , pomimo
wszystko potrafi słuchaczowi sprawić sporo nieco wstydliwej , porównywalnej do
oglądania filmów Eda Wooda radości. Pod warunkiem, że jest świetnie wykonana,
oczywiście. Nagranie , które przez wiele lat było jedynym dostępnym spełniało
ten warunek – śpiewali Montserrat Caballe, Placido Domingo i Sherril Milnes,
dyrygował James Levine. Bardzo je lubiłam i obawiam się, że moja pamięć
utrwaliła je jako wzorzec bezwzględny.
Zeszłoroczna polska produkcja (Wioletta Chodowicz, Giovanni Andrea i Artur Ruciński pod Łukaszem Borowiczem) była
zaledwie przyzwoita, co wzbudziło we mnie zasadniczą wątpliwość - po co? Teraz wpadła mi w ręce płyta DVD z
utrwalonym spektaklem Teatro Communale di Bologna z 1989 roku i z pewnością
zostanie ze mną na dłużej. Jest to produkcja firmowana nazwiskiem Wernera
Herzoga, który w kinie wykazuje się umiarem i szlachetnym gustem, zaś w operze
czasem daje upust dziecięcemu upodobaniu do kiczu. Z takim przypadkiem mamy tu
do czyniena . Wystarczy popatrzeć na scenografię i kostiumy stylizowane niby na
średniowiecze, ale tak żeby było ślicznie. Więc jeśli cudna wydaje się barokowa
z wyglądu fontanna, to ją umieszczamy na środku sceny nie przejmując się
realiami. Jeśli typowi urody głównej śpiewaczki służą powłóczyste szaty to tak
ją ubieramy, nie opinając zbroją i nie
niszcząc efektu długich włosów hełmem. Nadto Herzog ma dziwna predylekcję do
mężczyzn w powłóczystych , sutannopodobnych szatach - tutaj takie noszą wszyscy. Wszyscy też
dzierżą w rękach długie kije, spełniające różne role: a to włóczni, a to berła,
a to laski. Sama reżyseria jest nienamolna – to jeszcze nie były czasy wielkich
aktorskich wymagań wobec śpiewaków. Toteż zmieniają oni miejsca na scenie
według przykazań Herzoga wykonując czasem ogólnikowe gesty mające podkreślać
uczucia i skupiają się raczej na śpiewaniu. A jakże rozczulająco naiwnie
pokazuje nam Herzog śmierć Giovanny i
jej odejście do Boga : z tyłu sceny , za pomocą efektów specjalnych (to też
reżyser lubi) otwiera się
świetlisty tunel i dusza zmarłej właśnie
świętej może spokojnie powędrować do raju.
Wykonawcy na szczęście spisali się znakomicie . Riccardo Chailly obrał
idealne tempa, o co w tej operze nie jest łatwo, bo już sam Verdi narzucił
niektórym cabalettom rytm iście piorunujacy. Chailly miał do dyspozycji
orkiestrę może nie mistrzowską, ale fachową, jak to niegdyś we włoskich
teatrach bywało. Niewdzięczną rolę Giacomo wykonał Renato Bruson , jeden z
ówczesnych „trzech barytonów” i przyznaję , że doceniając pozostałych dwóch
specjalistów od Verdiego – Piero Cappuccillego i Sherrilla Milnesa jego właśnie
zawsze lubiłam najbardziej. Bruson dysponował bardzo charakterystycznym, nie
przez wszystkich lubianym, ale rozpoznawalnym natychmiast głosem i
umiejętnościami klasy mistrzowskiej. Dziś ma już ponad siedemdziesiątkę i
zajmuje się nauczaniem. Taką drogę
życiową obrała też Susan Dunn , z tym, że ona porzuciła aktywną karierę
śpiewaczą zdecydowanie przedwcześnie, mając 40 lat. Nie wiem, czy przyczyną był
jakiś kryzys wokalny, w momencie rejestracji „Giovanny” miała lat 35 i jej głos
brzmiał przepięknie. Kryształowo czysty, liryczny sopran, któremu, gdy trzeba
nie brakowało mocy bez najmniejszych trudności pokonywał wszelkie pułapki
partytury. Dunn nigdy nie została supergwiazdą, dopracowała się tylko pozycji
„znanej śpiewaczki” i stanowi dla mnie zagadkę dlaczego. Chyba nie chodziło o
opływowe kształty, to jeszcze nie ten okres. Vincenzo LaScola w 1989 był na
początku kariery, która właśnie zaczynała się rozwijać w szybkim tempie.
Śpiewał jasnym, ale ciepłym tenorem znakomicie sprawdzającym się we wczesnym
Verdim, nie krzyczał, nie wypychał dźwięku siłowo. Niestety, rok temu LaScola
zmarł na atak serca w wieku 53 lat.
Właśnie się przekonałam o istnieniu drugiego polskiego nagrania "Giovanny"! Zdumiewająca popularność. Płyta, wydana przez Dux zawiera rejestrację zeszłorocznego spektaklu Opery Wrocławskiej i nie warto by jej było wspominać (okropna Ewa Michnik, taka sobie Anna Lichorowicz - Giovanna, przerażający Nikolay Dorożkin - Carlo) gdyby nie bardzo dobry Mariusz Godlewski - Giacomo.
Właśnie się przekonałam o istnieniu drugiego polskiego nagrania "Giovanny"! Zdumiewająca popularność. Płyta, wydana przez Dux zawiera rejestrację zeszłorocznego spektaklu Opery Wrocławskiej i nie warto by jej było wspominać (okropna Ewa Michnik, taka sobie Anna Lichorowicz - Giovanna, przerażający Nikolay Dorożkin - Carlo) gdyby nie bardzo dobry Mariusz Godlewski - Giacomo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz