Produkcję podpisał Martin Kusej, którego
zdecydowanie nie lubię, nie mogąc mu zapomnieć paskudnego, salzburskiego „Don
Giovanniego” a ostatnio ohydnej „Rusałki” z Monachium. Ale nic pewnego na tym
świecie i tym razem zostałam oczarowana. Pierwsze zaskoczenie – Kusej pozwolił
wybrzmieć uwerturze i akcja rozpoczęła
się zgodnie z autorskim zamysłem wraz z aktem I. Scena ograniczona przez białe
ściany, z tyłu szereg szklanych drzwi – jesteśmy w pasażerskim terminalu
portowym w czasie sztormowej nocy. Na podłodze odpoczywają rozbitkowie z
jakiejś morskiej katastrofy, są zmęczeni, zaszokowani. Wśród nich Daland i
Sternik, który ściąga z jednego pasażera złotą marynarkę i zakłada na siebie –
aby ukryć swą odpowiedzialność i obecność tam, gdzie go być nie powinno? Za drzwiami pojawiają się zakapturzone
postacie w czarnych niby-habitach, jedna z nich wchodzi do terminalu. To
Holender, domyślny sprawca katastrofy. Rozbitkowie znikają zostawiając swoje
bagaże, jakieś torby uratowane z topieli, jakieś wakacyjne gadżety. Bohater
śpiewał swój przejmujący, 15-minutowy monolog a ja zastanawiałam się czy taka
jest właśnie cena szansy na odkupienie, którą otrzymuje on raz na 7 lat? Czy
oprócz kobiety wiernej aż do śmierci życie musi poświęcić grono innych ludzi?
Jeśli tak, to Senta jest szczęśliwa, bo jej przynajmniej pozwolono o tym
zdecydować. Po monologu odbywa się
handel: Daland sprzedaje Holendrowi swą córkę , za którą płaci on jedną z toreb
zostawionych na podłodze, jak się okazuje pełną pieniędzy. I tu kolejne
pytanie: czy tak Holender gromadzi swe skarby? Byłaby to jakaś koncepcja
wiecznej tułaczki – Holender znajdowałby się w pętli winy i kary. Akt II.
Jesteśmy w tym samym wnętrzu, tyle, że za szklanymi drzwiami jest basen a na
przedzie sceny kilka żółtych foteli. Przenieśliśmy się do domowego SPA, gdzie
kobiety oddają się urodowym rytuałom. Mary nie jest żadną piastunką, tylko
wyzywającą blondyną , raczej ironicznie nastawioną do Senty. Ona jedna, wśród
roznegliżowanych, papuzio kolorowych koleżanek ma na sobie prostą, długą ,
czarną sukienkę, nie interesują jej zabiegi kosmetyczne. Senta (zgodnie z
librettem) wykonuje czynność, która w sposób ostentacyjny oddziela ją od
rozdokazywanych pań: przędzie na staromodnym krośnie. Które zresztą zostanie
jej zabrane przez złośliwe „przyjaciółki”, umykające spłoszone przez wściekłego
Erika. Erik nie jest żadnym tam rozpaczającym suplikantem, to gniewny, gorący
mężczyzna, dzierżący w rękach strzelbę (która zgodnie z odwieczną teatralną
zasadą musi w końcu wypalić). Po
powrocie do domu Dalanda z Holendrem
Senta rozpoznaje w nim swoje przeznaczenie, on boi się uznać w niej
swoja wybawczynię. Duet śpiewają rozdzieleni łącząc się w pocałunku na krótką,
ale namiętną chwilę. Akt III to plastyczny i koncepcyjny majstersztyk. Zwykle
widzimy zabawę w porcie od strony tłumu jej uczestników. Tu pokazano nam ją z
perspektywy wyklętej załogi Holendra. Na
ciemnej scenie światło wydobywa tylko sylwetki zakapturzonych, skurczonych
postaci. Z tyłu odbywa się impreza.
Początkowo tłum usiłuje skontaktować się z milczącymi postaciami błyskając do
nich latarkami (prawdziwy balet światła, przepiękne!), potem nawoływaniem .. Po
jakimś czasie tył sceny zostaje mocno oświetlony aby
pokazać szalejącą hulankę, przód z nadal nieruchomymi sylwetkami pozostaje
ciemny. Kiedy
tłum odchodzi widzimy, że wśród pokutujących dusz są także Holender i Senta.
Ona, która już zaznała upiornej egzystencji u boku ukochanego przez moment waha
się, gdy Erik desperacko próbuje zdobyć
ją na nowo. Ta chwila słabości wywołuje furię Holendra i reakcję Erika –
strzał. Oraz ostateczną decyzję Senty, która staje obok Holendra i pozwala się
także zastrzelić. I zostajemy sam na sam z ciałami wyzwolonych wreszcie
kochanków. Wokalną bohaterką spektaklu była dla mnie Catherine Naglestad, Senta
cudowna, absolutna, ostateczna. Śpiewała miodowo ciepłym , wyrównanym we
wszystkich rejestrach głosem, żadnych
wrzasków , ostrości w górze. Znakomicie uwiarygodniła tezę Rene Pape, że Wagner
to niemieckie belcanto. Poza tym miała w sobie tyle spokoju i godności, tyle
łagodnej pewności. No i jest wysoce atrakcyjna (daleka od stereotypu
wagnerowskiej blondyny), co nie przeszkadza. Juha Uusitalo uczynił z Holendra swą
koronną rolę i tym razem wykonał ją popisowo także pod względem aktorskim. Jego
głos nie brzmi tak potężnie jak np. Simona Estesa , ale wydaje się bardziej
giętki, plastyczny. Erik – Marco Jentzsch ogólnie zrobił dobre wrażenie, ale
nad intonacją powinien popracować (kłopot z tą postacią polega na tym, że to
powinien być heldentenor, tymczasem dziś brakuje takich do głównych ról, a co
dopiero drugoplanowych). Robert Lloyd ma już swoje lata, i to niestety słychać.
Nie ma porównania z Matti
Salminenem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz