wtorek, 4 września 2012

Mój ulubiony "Holender"


Produkcję podpisał Martin Kusej, którego zdecydowanie nie lubię, nie mogąc mu zapomnieć paskudnego, salzburskiego „Don Giovanniego” a ostatnio ohydnej „Rusałki” z Monachium. Ale nic pewnego na tym świecie i tym razem zostałam oczarowana. Pierwsze zaskoczenie – Kusej pozwolił wybrzmieć uwerturze i akcja  rozpoczęła się zgodnie z autorskim zamysłem wraz z aktem I. Scena ograniczona przez białe ściany, z tyłu szereg szklanych drzwi – jesteśmy w pasażerskim terminalu portowym w czasie sztormowej nocy. Na podłodze odpoczywają rozbitkowie z jakiejś morskiej katastrofy, są zmęczeni, zaszokowani. Wśród nich Daland i Sternik, który ściąga z jednego pasażera złotą marynarkę i zakłada na siebie – aby ukryć swą odpowiedzialność i obecność tam, gdzie go być nie powinno?  Za drzwiami pojawiają się zakapturzone postacie w czarnych niby-habitach, jedna z nich wchodzi do terminalu. To Holender, domyślny sprawca katastrofy. Rozbitkowie znikają zostawiając swoje bagaże, jakieś torby uratowane z topieli, jakieś wakacyjne gadżety. Bohater śpiewał swój przejmujący, 15-minutowy monolog a ja zastanawiałam się czy taka jest właśnie cena szansy na odkupienie, którą otrzymuje on raz na 7 lat? Czy oprócz kobiety wiernej aż do śmierci życie musi poświęcić grono innych ludzi? Jeśli tak, to Senta jest szczęśliwa, bo jej przynajmniej pozwolono o tym zdecydować.  Po monologu odbywa się handel: Daland sprzedaje Holendrowi swą córkę , za którą płaci on jedną z toreb zostawionych na podłodze, jak się okazuje pełną pieniędzy. I tu kolejne pytanie: czy tak Holender gromadzi swe skarby? Byłaby to jakaś koncepcja wiecznej tułaczki – Holender znajdowałby się w pętli winy i kary. Akt II. Jesteśmy w tym samym wnętrzu, tyle, że za szklanymi drzwiami jest basen a na przedzie sceny kilka żółtych foteli. Przenieśliśmy się do domowego SPA, gdzie kobiety oddają się urodowym rytuałom. Mary nie jest żadną piastunką, tylko wyzywającą blondyną , raczej ironicznie nastawioną do Senty. Ona jedna, wśród roznegliżowanych, papuzio kolorowych koleżanek ma na sobie prostą, długą , czarną sukienkę, nie interesują jej zabiegi kosmetyczne. Senta (zgodnie z librettem) wykonuje czynność, która w sposób ostentacyjny oddziela ją od rozdokazywanych pań: przędzie na staromodnym krośnie. Które zresztą zostanie jej zabrane przez złośliwe „przyjaciółki”, umykające spłoszone przez wściekłego Erika. Erik nie jest żadnym tam rozpaczającym suplikantem, to gniewny, gorący mężczyzna, dzierżący w rękach strzelbę (która zgodnie z odwieczną teatralną zasadą musi w końcu wypalić).  Po powrocie do domu Dalanda z Holendrem  Senta rozpoznaje w nim swoje przeznaczenie, on boi się uznać w niej swoja wybawczynię. Duet śpiewają rozdzieleni łącząc się w pocałunku na krótką, ale namiętną chwilę. Akt III to plastyczny i koncepcyjny majstersztyk. Zwykle widzimy zabawę w porcie od strony tłumu jej uczestników. Tu pokazano nam ją z perspektywy  wyklętej załogi Holendra. Na ciemnej scenie światło wydobywa tylko sylwetki zakapturzonych, skurczonych postaci. Z tyłu  odbywa się impreza. Początkowo tłum usiłuje skontaktować się z milczącymi postaciami błyskając do nich latarkami (prawdziwy balet światła, przepiękne!), potem nawoływaniem .. Po jakimś czasie tył sceny zostaje mocno oświetlony aby pokazać szalejącą hulankę, przód z nadal nieruchomymi sylwetkami pozostaje ciemny. Kiedy tłum odchodzi widzimy, że wśród pokutujących dusz są także Holender i Senta. Ona, która już zaznała upiornej egzystencji u boku ukochanego przez moment waha się, gdy  Erik desperacko próbuje zdobyć ją na nowo. Ta chwila słabości wywołuje furię Holendra i reakcję Erika – strzał. Oraz ostateczną decyzję Senty, która staje obok Holendra i pozwala się także zastrzelić. I zostajemy sam na sam z ciałami wyzwolonych wreszcie kochanków. Wokalną bohaterką spektaklu była dla mnie Catherine Naglestad, Senta cudowna, absolutna, ostateczna. Śpiewała miodowo ciepłym , wyrównanym we wszystkich rejestrach głosem,  żadnych wrzasków , ostrości w górze. Znakomicie uwiarygodniła tezę Rene Pape, że Wagner to niemieckie belcanto. Poza tym miała w sobie tyle spokoju i godności, tyle łagodnej pewności. No i jest wysoce atrakcyjna (daleka od stereotypu wagnerowskiej blondyny), co nie przeszkadza. Juha Uusitalo uczynił z Holendra swą koronną rolę i tym razem wykonał ją popisowo także pod względem aktorskim. Jego głos nie brzmi tak potężnie jak np. Simona Estesa , ale wydaje się bardziej giętki, plastyczny. Erik – Marco Jentzsch ogólnie zrobił dobre wrażenie, ale nad intonacją powinien popracować (kłopot z tą postacią polega na tym, że to powinien być heldentenor, tymczasem dziś brakuje takich do głównych ról, a co dopiero drugoplanowych). Robert Lloyd ma już swoje lata, i to niestety słychać. Nie ma porównania z Matti Salminenem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz