poniedziałek, 24 września 2012

„Don Giovanni”, Bayerische Staatsoper, Monachium


Wizyta w Bayerische Staatsoper stanowi od pewnego czasu żelazny punkt każdego mojego sezonu operowego, bo to blisko, dobry teatr i Monachium, jedno z najpiękniejszych europejskich miast. W listopadzie 2009 wybrałam się tam na „Don Giovanniego” i produkcja autorstwa Stephena Kimmiga do dziś prześladuje mnie w koszmarnych snach. Nazwisko reżysera przytoczyłam jako ostrzeżenie – ktoś kto był zdolny do potraktowania tak Mozarta nie zasługuje na drugą szansę.
Po krzyku zbolałego serca trochę opisu. Akt 1. Po rozsunięciu kurtyny widzimy scenę zabudowaną obskurnymi kontenerami portowymi, które będą się przesuwać i otwierać ukazując brudne wnętrza ( na jednym jakże odkrywczy napis „Welcome in Spain”). W czasie uwertury spaceruje po nich goły staruszek, zaś Don Giovanni (wersja 1: długie, ciemne włosy, długi płaszcz) pali papierosa, pije wprost z butelki i ćpa. Pojawia się Leporello ( dla odmiany prawie łysy), po czym Don zabija Komandora z glocka (wersja 2: look włoskiego mafioso, włosy ciemne, półdługie). Po scenie z Donną Elvirą Leporello śpiewa arię rejestrową nie do niej, bo już sobie poszła, ale do publiczności. I tak dalej aż do sceny balu, gdzie to pojawiają się figury pingwinów … a Don Giovanni prezentuje się  w wersji  3: długie, platynowe włosy, garnitur ze złotej lamy. Akt 2. Don w wersji 4: ohydny tupecik z grzywką, który przy zamianie ubrań wyląduje na głowie Leporella. Giovanni i Leporello obłapiają Elvirę „na sandwicza”, przy czym Don czyni to twarzą w twarz, bynajmniej nie ukrywając swej tożsamości. Zamiast cmentarza mamy kontener rzeźnicki zapełniony realistycznie wyglądającymi półtuszami, w związku z tym Komandor musi wychylić głowę spośród nich żeby przyjąć zaproszenie na kolację. To , że Zerlina śpiewa „Vedrai carino” anglezując na pobitym Masetto jest już banalne.  Uff, dobrnęliśmy do finału gdzie w jednym z kontenerów umieszczono  nowoczesną kuchnię, w której Giovanni  i Leporello gotują kolację – zapachy rozchodziły się bardzo apetyczne, bo rzeczywiście to czynili. Tu Don wygląda w miarę normalnie (wersja 5) : krótkie włosy i kamizelka. Do piekła usiłuje go wciągnąć rządek facetów już to w strojach chrześcijańskich duchownych (Komandor okazał się  biskupem), już to w mundurach wojskowych. Bez powodzenia – bohater kona samorzutnie, na podłodze swej kuchni. Fascynujące, nieprawdaż? Najgorsze, że wszystko to razem nie tworzyło  żadnej opowieści, a stanowiło  tylko ciąg nieudanych skeczy  i wątpliwej jakości , za to łopatologicznie wyłożonych  „pomysłów”  ( jak ten z ciągłymi zmianami wizerunku bohatera -  inaczej przecież tępy widz nie zrozumiałby, że poszukuje on wiecznie własnego ja) .Don Giovanni, który w zamyśle autorskim do sympatycznych nie należy, tu był  najprościej mówiąc degeneratem i kanalią i wyłącznie tym ( zalazły się  nawet aluzje pedofilskie, podejrzewam że reżyser śnił o  Stawroginie)  – o filozoficznej głębi mowy być nie mogło. Szkoda , bo Mariusz Kwiecień jest w stanie zagrać wszystko, ale należy mu dać chociaż cień szansy! A jego głos, jak zawsze miodowo-welwetowy w tonie, giętki i gorący ma właśnie to wszystko, czego na scenie brakowało. Krytyk Opera Magazine napisał później , że tak go ten spektakl zniesmaczył, iż Kwiecień był już w połowie „Deh, vieni alla finestra” , kiedy dotarło do niego  (recenzenta, nie artysty) jak pięknie jest to śpiewane. . Leporello – Alex Esposito sprawdził się doskonale pod każdym względem – jego postać straciła najmniej na reżyserskich ekscesach i dźwiękowo okazał się bez zarzutu. Pavol Breslik nie był w stanie ożywić Ottavia, ale tego nikt nie potrafi, a śpiewak dysponuje naprawdę pięknym, okrągłym tenorem lirycznym i umie go używać ( tylko w „Il Mio tesoro” były intonacyjne niedokładności).Panie wypadły gorzej : do zaakceptowania była Maija Kovalevska- Donna Elvira, ale już Ellie Dehn – Anna i Laura Tatulescu- Zerlina.Obie mają ostre, spiczaste głosy nie mają zaś niezbędnego legato. Kent Nagano narzucił orkiestrze dziarskie tempa, ale trochę za długo brzmiało to zbyt sucho i za głośno.
Po spektaklu publiczność solidnie wybuczała inscenizację (buczałam razem z innymi – bodajże pierwszy raz w życiu)) i entuzjastycznie oklaskiwała Kwietnia, Breslika i Esposito. Nagano i reszta obsady otrzymała solidny, ale nieporównywalny aplauz. Kiedy po spektaklu rozmawiałam z Mariuszem Kwietniem przyznał on, że był to najgorszy „Don Giovanni”, w jakim miał nieszczęście brać udział.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz