„Turandot” jest jedną z moich ulubionych oper , mam za
sobą wiele jej wersji ale każda kolejna wzbudza moją ciekawość i życzliwe
zainteresowanie. Tegoroczna, z festiwalu w Orange zainteresowała mnie także ze
względu na wykonującą rolę tytułową Lise Lindstrom. Naczytałam się o niej
superlatywów gdy w 2011 odniosła wielki sukces w MET właśnie jako Turandot a
potem usłyszałam w TWON jako Sentę i rozczarowałam się ogromnie. Relację z
Orange należałoby jednak zacząć od samej produkcji i specyficznych warunków dla jakich powstała.
Rzymski amfiteatr liczy sobie około 8000 miejsc (szczelnie tego wieczora
wypełnionych) i wbrew opisom nie jest akustycznie specjalnie przyjazny dla
opery. W dodatku pogoda nierzadko utrudnia wykonawcom życie, zwłaszcza częste
tam silne wiatry. Tym razem szczęśliwie prawie nie wiało , ale dyrygent Michel
Plasson miał na początku pewne trudności z opanowaniem nieco rozłażącego się
dźwięku, co gdzieś po pół godzinie mu się udało. Sama produkcja jest bardzo
funkcjonalna i znakomicie przystosowana do
warunków, wręcz świetnie je wykorzystująca (reż. Charles Roubaud). Nie cierpi przy tym ani na typowe dla
inscenizacji „Turandot” przeładowanie scenograficzne ani gorączkę ruchową .
Zdarza się bowiem, że reżyser, zachwycony masą ludzi na scenie każe jej biegać
bez ładu i składu , za to hałaśliwie. Tu nic takiego nie miało miejsca –
wszystko działo się logicznie i w
granicach zdrowego rozsądku. Scenografia wykorzystała antyczny teatr nie
przytłaczając nadmiarem szczegółów, a poza tym była zwyczajnie piękna. Do
kostiumów miałabym pewne zastrzeżenia . Ogólnikowa stylizacja na „cepeliowską”
chińszczyznę nie przeszkadza, gorzej z wyraźnym pomieszaniem czasowym i dość
infantylną symboliką („zła” Turandot nosi czerń , która , gdy bohaterka ulegnie
Calafowi opada ukazując śnieżną biel). Poza tym charakteryzacja i kostium
zdecydowanie nie służą Alagna’i
eksponując nad miarę jego mięsień piwny i nadając mu wygląd starszawej
Indianki. Muzycznie Alagna był najsłabszym punktem spektaklu, niezupełnie z
własnej winy. Na premierze ogłoszono, że zmaga się z chorobą (silna reakcja
alergiczna na leki), ale zaśpiewa, co podobno skończyło się katastrofą. Kilka dni później, kiedy transmitowano
przedstawienie czuł się już lepiej, ale dobrze to nie brzmiało. Inna sprawa, że
Alagna nigdy nie był właściwym kandydatem na Calafa: tu potrzebny jest głos
ciemniejszy, mocniejszy, gorący. Frenetyczna owacja po „Nessun dorma” , - całkowicie
niezasłużona - była chyba bardziej
podziękowaniem artyście ,że przetrwał i wyrazem uwielbienia dla ukochanego
tenora Francuzów, niż oceną wykonania arii. Lise Lindstrom jest taka jak
większość znanych mi Turandot – krzyczy bez opamiętania ostrym, nienamolnej
urody głosem. Słychać ją doskonale gdy używa górnych rejestrów, dołu nie ma
wcale, co momentami daje efekt niemego kina. Za to aktorsko tworzy całkiem
udaną kreację – czyli wrażenie dokładnie to samo co po warszawskim „Holendrze”. Wszelkie pochwały należą się za to Marii
Luigii Borsi za wzruszającą i pięknie
zaśpiewaną słodkim, okrągłym sopranem Liu. Podobali mi się też Marc
Barrard, Jean-Francois Borras i Florian
Laconi jako cesarscy ministrowie, Marco Spotti – Timur i Luc Berlin-Hugault małej ale bardzo
przyzwoicie zaśpiewanej roli Mandaryna. Smutny los spotkał Chrisa Merritta, w
latach osiemdziesiątych usilnie lansowanego na gwiazdę. Od katastrofalnej premiery „Nieszporów sycylijskich” w La Scali (1988) zaczęła się
jego powolna i przedwczesna, ale
nieubłagana droga w dół. Dziś ma 60 lat, resztki głosu który nigdy nie był
szczególnie atrakcyjny i nawet Altotum przerasta jego możliwości.
Entuzjastyczna publicznośc z Orange także epizodystów nagradzająca burzą braw
tylko jemu podziękowała grzecznościowymi oklaskami. Niezbyt optymistyczna
wiadomość na koniec : Roberto Alagna od ponad miesiąca zmaga się bez powodzenia
z chorobą i właśnie zaczął odwoływać swe najbliższe występy. Na początek serię
spektakli „Don Carlo” w Wiener Staatsoper.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz