wtorek, 4 września 2012

„Turandot”, Orange 2012


„Turandot” jest jedną z moich ulubionych oper , mam za sobą wiele jej wersji ale każda kolejna wzbudza moją ciekawość i życzliwe zainteresowanie. Tegoroczna, z festiwalu w Orange zainteresowała mnie także ze względu na wykonującą rolę tytułową Lise Lindstrom. Naczytałam się o niej superlatywów gdy w 2011 odniosła wielki sukces w MET właśnie jako Turandot a potem usłyszałam w TWON jako Sentę i rozczarowałam się ogromnie. Relację z Orange należałoby jednak zacząć od samej produkcji  i specyficznych warunków dla jakich powstała. Rzymski amfiteatr liczy sobie około 8000 miejsc (szczelnie tego wieczora wypełnionych) i wbrew opisom nie jest akustycznie specjalnie przyjazny dla opery. W dodatku pogoda nierzadko utrudnia wykonawcom życie, zwłaszcza częste tam silne wiatry. Tym razem szczęśliwie prawie nie wiało , ale dyrygent Michel Plasson miał na początku pewne trudności z opanowaniem nieco rozłażącego się dźwięku, co gdzieś po pół godzinie mu się udało. Sama produkcja jest bardzo funkcjonalna i znakomicie przystosowana do  warunków, wręcz świetnie je wykorzystująca (reż. Charles Roubaud).  Nie cierpi przy tym ani na typowe dla inscenizacji „Turandot” przeładowanie scenograficzne ani gorączkę ruchową . Zdarza się bowiem, że reżyser, zachwycony masą ludzi na scenie każe jej biegać bez ładu i składu , za to hałaśliwie. Tu nic takiego nie miało miejsca – wszystko działo się logicznie i  w granicach zdrowego rozsądku. Scenografia wykorzystała antyczny teatr nie przytłaczając nadmiarem szczegółów, a poza tym była zwyczajnie piękna. Do kostiumów miałabym pewne zastrzeżenia . Ogólnikowa stylizacja na „cepeliowską” chińszczyznę nie przeszkadza, gorzej z wyraźnym pomieszaniem czasowym i dość infantylną symboliką („zła” Turandot nosi czerń , która , gdy bohaterka ulegnie Calafowi opada ukazując śnieżną biel). Poza tym charakteryzacja i kostium zdecydowanie nie służą Alagna’i  eksponując nad miarę jego mięsień piwny i nadając mu wygląd starszawej Indianki. Muzycznie Alagna był najsłabszym punktem spektaklu, niezupełnie z własnej winy. Na premierze ogłoszono, że zmaga się z chorobą (silna reakcja alergiczna na leki), ale zaśpiewa, co podobno skończyło się katastrofą.  Kilka dni później, kiedy transmitowano przedstawienie czuł się już lepiej, ale dobrze to nie brzmiało. Inna sprawa, że Alagna nigdy nie był właściwym kandydatem na Calafa: tu potrzebny jest głos ciemniejszy, mocniejszy, gorący. Frenetyczna owacja po „Nessun dorma” , - całkowicie niezasłużona -  była chyba bardziej podziękowaniem artyście ,że przetrwał i wyrazem uwielbienia dla ukochanego tenora Francuzów, niż oceną wykonania arii. Lise Lindstrom jest taka jak większość znanych mi Turandot – krzyczy bez opamiętania ostrym, nienamolnej urody głosem. Słychać ją doskonale gdy używa górnych rejestrów, dołu nie ma wcale, co momentami daje efekt niemego kina. Za to aktorsko tworzy całkiem udaną kreację – czyli wrażenie dokładnie to samo co po warszawskim „Holendrze”.  Wszelkie pochwały należą się za to Marii Luigii Borsi za wzruszającą  i pięknie zaśpiewaną słodkim, okrągłym sopranem Liu. Podobali mi się też Marc Barrard,  Jean-Francois Borras i Florian Laconi jako cesarscy ministrowie, Marco Spotti – Timur  i Luc Berlin-Hugault małej ale bardzo przyzwoicie zaśpiewanej roli Mandaryna. Smutny los spotkał Chrisa Merritta, w latach osiemdziesiątych usilnie lansowanego na gwiazdę. Od katastrofalnej  premiery „Nieszporów sycylijskich” w La Scali (1988) zaczęła się jego powolna i  przedwczesna, ale nieubłagana droga w dół. Dziś ma 60 lat, resztki głosu który nigdy nie był szczególnie atrakcyjny i nawet Altotum przerasta jego możliwości. Entuzjastyczna publicznośc z Orange także epizodystów nagradzająca burzą braw tylko jemu podziękowała grzecznościowymi oklaskami. Niezbyt optymistyczna wiadomość na koniec : Roberto Alagna od ponad miesiąca zmaga się bez powodzenia z chorobą i właśnie zaczął odwoływać swe najbliższe występy. Na początek serię spektakli „Don Carlo” w Wiener Staatsoper.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz