W
ramach poznawania lub przypominania sobie mniej znanych oper Verdiego
obejrzałam „Nieszpory sycylijskie” z Teatro Communale di Bologna. Ta
produkcja (1986) jest o 3 lata starsza
niż oglądana niedawno „Giovanna D’Arco” ale pochodzi z tej samej sceny. „Nieszpory”
to dzieło od czasu wystawiane, ale
niezmiernie rzadko w oryginalnej, francuskiej wersji. Tu także mamy tłumaczenie
włoskie ( zdaniem Piotra Kamińskiego okropne) ale z francuskim reliktem w
postaci tradycyjnego baletu w drugim akcie. Spektakl, zrealizowany przez Lucę
Ronconiego należy do kategorii jeszcze czasem współcześnie spotykanej, ale już
właściwie stanowiącej rarytas. Mianowicie na scenie wszystko się zagadza z tym
co w tekście śpiewanym i didaskaliach, nikt nie wymyśla niczego na siłę an nie
próbuje poczynić rewolucyjnych zmian. W związku z tym wszystko przewidywalne
jest jak kalendarz i zwolennicy armatury sanitarnej, basenów , szpitali
psychiatrycznych, złachmanionych kostiumów
i tym podobnych, tych samych do znudzenia atrybutów regietheatru
porzuciliby oglądanie po 15 minutach. Nie mówiąc już o tym, że konfiguracja
uczuciowa pozostaje jak najbardziej tradycyjna (a można było z Procidy uczynic
porzuconego kochanka Monforta i zaraz byłoby jasne, dlaczego z tego pierwszego
taka krwiożercza bestia). A tu wszystko dzieje się według libretta, kostiumy są
urody przecudnej a scenografia aż oczy rwie oleodrukową urodą. Te palmy na tle
zachodu słońca, kwiecie, gaje pomarańczowe i fontanny mają specyficzny urok,
aczkolwiek patrzy się na to z lekkim zdumieniem. Jak to 25 lat temu aktorstwo
jest niewyrafinowane, bo wówczas nie wymagano od śpiewaków, żeby cokolwiek pod
tym względem umieli (co nie przeszkadzało niektórym umieć) , ale też żadna diva
nie musiała wykonywać skomplikowanych ozdobników wisząc głową w dół bądź
tarzając się po podłożu. Kochankowie w tym spektaklu trzymają się za końce
palców i nawet nie patrzą w swoją stronę , co ich uczuć nie uwiarygodnia, ale
wszystko co trzeba jest w głosach. Arcytrudną, ale popisową partią Eleny
debiutowała we Włoszech Susan Dunn i był to oszałamiający sukces. Owacja, która
rozpętała się po arii z czwartego aktu (całkowicie zasłużona zresztą) zdumiała
chyba nawet jej adresatkę. Można tylko powtórzyć te same przymiotniki, które
cisnęły się pod klawiaturę przy okazji „Giovanny” – krystalicznie czysty głos o
wielkiej urodzie i pokazowa technika. I odwrotnie niż w znanym powiedzonku :
czego niedowygładała to dośpiewała. Veriano Luchetti , tenor raczej liryczny
miał nieco kłopotów z niedostatkiem mocy, ale wokalnie zrobił dobre wrażenie.
Scenicznie niestety miał wdzięk kawałka drewna. Amantom towarzyszyli dwaj
weterani: Leo Nuci, jak zawsze znakomity i nieco sucho brzmiący Bonaldo
Giaiotti. Riccardo Chailly prowadził orkiestrę miękko i płynnie, nie
zaniedbując mometów, w których potrzebna była siła i efekt dramatyczny.
Boloński chór sprawił się bardzo dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz