czwartek, 27 września 2012

"Nieszpory sycylijskie"


W ramach poznawania lub przypominania sobie mniej znanych oper Verdiego obejrzałam „Nieszpory sycylijskie” z Teatro Communale di Bologna. Ta produkcja  (1986) jest o 3 lata starsza niż oglądana niedawno „Giovanna D’Arco” ale pochodzi z tej samej sceny. „Nieszpory” to dzieło od czasu  wystawiane, ale niezmiernie rzadko w oryginalnej, francuskiej wersji. Tu także mamy tłumaczenie włoskie ( zdaniem Piotra Kamińskiego okropne) ale z francuskim reliktem w postaci tradycyjnego baletu w drugim akcie. Spektakl, zrealizowany przez Lucę Ronconiego należy do kategorii jeszcze czasem współcześnie spotykanej, ale już właściwie stanowiącej rarytas. Mianowicie na scenie wszystko się zagadza z tym co w tekście śpiewanym i didaskaliach, nikt nie wymyśla niczego na siłę an nie próbuje poczynić rewolucyjnych zmian. W związku z tym wszystko przewidywalne jest jak kalendarz i zwolennicy armatury sanitarnej, basenów , szpitali psychiatrycznych, złachmanionych kostiumów  i tym podobnych, tych samych do znudzenia atrybutów regietheatru porzuciliby oglądanie po 15 minutach. Nie mówiąc już o tym, że konfiguracja uczuciowa pozostaje jak najbardziej tradycyjna (a można było z Procidy uczynic porzuconego kochanka Monforta i zaraz byłoby jasne, dlaczego z tego pierwszego taka krwiożercza bestia). A tu wszystko dzieje się według libretta, kostiumy są urody przecudnej a scenografia aż oczy rwie oleodrukową urodą. Te palmy na tle zachodu słońca, kwiecie, gaje pomarańczowe i fontanny mają specyficzny urok, aczkolwiek patrzy się na to z lekkim zdumieniem. Jak to 25 lat temu aktorstwo jest niewyrafinowane, bo wówczas nie wymagano od śpiewaków, żeby cokolwiek pod tym względem umieli (co nie przeszkadzało niektórym umieć) , ale też żadna diva nie musiała wykonywać skomplikowanych ozdobników wisząc głową w dół bądź tarzając się po podłożu. Kochankowie w tym spektaklu trzymają się za końce palców i nawet nie patrzą w swoją stronę , co ich uczuć nie uwiarygodnia, ale wszystko co trzeba jest w głosach. Arcytrudną, ale popisową partią Eleny debiutowała we Włoszech Susan Dunn i był to oszałamiający sukces. Owacja, która rozpętała się po arii z czwartego aktu (całkowicie zasłużona zresztą) zdumiała chyba nawet jej adresatkę. Można tylko powtórzyć te same przymiotniki, które cisnęły się pod klawiaturę przy okazji „Giovanny” – krystalicznie czysty głos o wielkiej urodzie i pokazowa technika. I odwrotnie niż w znanym powiedzonku : czego niedowygładała to dośpiewała. Veriano Luchetti , tenor raczej liryczny miał nieco kłopotów z niedostatkiem mocy, ale wokalnie zrobił dobre wrażenie. Scenicznie niestety miał wdzięk kawałka drewna. Amantom towarzyszyli dwaj weterani: Leo Nuci, jak zawsze znakomity i nieco sucho brzmiący Bonaldo Giaiotti. Riccardo Chailly prowadził orkiestrę miękko i płynnie, nie zaniedbując mometów, w których potrzebna była siła i efekt dramatyczny. Boloński chór sprawił się bardzo dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz