Na koniec roku konstatacja wielce radosna : operowa magia
jeszcze się zdarza, co raz rzadziej, ale jednak. Właśnie przeżyłam takie magiczne
49 minut oglądając „Słowika” Strawińskiego z festiwalu w Aix-en-Provence 2010 (przedstawienie przeniesione z
Toronto).Zdziwiona byłam tym bardziej, że współautorem tego czaru okazał się
Robert Lepage, który tak skutecznie zniszczył jakiekolwiek jego ślady w
ostatnim „Ringu” z Met. A tu … Orkiestrę
umieszczono na scenie, bo jej standardowe miejsce pracy , czyli kanał - wypełniony
tu wodą - stał się terenem akcji. Każda
postać była reprezentowana przez śpiewaka oraz animowaną przez niego lalkę
(wykonawcy zanurzeni byli do pasa, a czasami nawet po szyję). Brzmi dziwacznie?
To dowód na ułomność słowa bądź moją nieudolność w posługiwaniu się nim – to
było niezwykłe, piękne, magiczne właśnie. Muszę podkreślić, że każda ze stu
lalek (tak dużo, bo posługiwał się nimi także chór) stanowiła prawdziwe dzieło
sztuki, podobnie jak kostiumy i makijaże śpiewaków. Tyko tytułowy Słowik,
zgodnie z librettem , którego treść zna każdy kto jako dziecko czytał Andersena
odziany był skromnie i nie zanurzał się w wodzie. Największe wrażenie zrobił na
mnie dialog Cesarza ze Śmiercią, która , olbrzymia i groźna otoczyła go swoim
„ciałem” , tak, że stał się jej częścią, Od strony muzycznej - sam miód na uszy! Dyrygował Kazushi Ono,
ten sam, który w Paryżu tak cudownie oddał sprawiedliwość „Królowi Rogerowi”.
Lyońska orkiestra pod jego batutą mieniła się kolorami i odcieniami, słuchałam
urzeczona. Śpiewacy właściwie wszyscy byli na znakomitym poziomie. Olga
Peretyatko nie ma głosu zbyt okrągłego, ale karkołomną rolę Słowika wykonała
świetnie. Z pozostałych artystów, podobnie jak festiwalowa publiczność
wyróżniłabym tenora Edgarasa Montvidasa jako Rybaka – to specyficznie słowiańska barwa głosu,
tutaj idealna i bardzo wysokie umiejętności.Ogromnie żałuję , że nie mogłam być
tam i klaskać do upadłego razem z oczarowaną widownią Aix-en-Provence. Takich
doświadczeń, takich nagłych ( i spodziewanych też) zachwytów życzę Wam, drodzy czytający w
nadchodzącym, verdiowsko-wagnerowskim roku!
niedziela, 30 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
3 Normy. A właściwie jedna...
Zaczęłam od „Normy”
z 2009 roku i to była niestety
porażka potwierdzająca powszechny lament nad stanem współczesnej wokalistyki. Jaki
sens wystawiać dziś operę , w której wymagania partii tytułowej są wręcz
mordercze nie mając śpiewaczki zdolnej ja wykonać? Zwłaszcza, że samo dzieło
nie poddaje się łatwo przeróbkom i nawet rozszalały modny reżyser nie bardzo
może sobie pomajstrować przy libretcie. Daniela Dessi krzyczy ostrym , niemiłym
głosem , legato kiepskie, problemy z
intonacją. Koszmar. Jeszcze gorzej z Pollionem: Fabio Armiliato śpiewa żle,
wygląda groteskowo, gra…ah, spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Nieco lepiej z
Adalgisą, przyzwoitą od strony interpretacyjnej i wokalnej , przy tym miłej do
oglądania – Kate Aldrich. Rafał Siwek
porządnie odrabia lekcję jako Oroveso, tyle, że mimo charakteryzacji
wygląda na kilka lat młodszego od swej „córki”.
Rok 1974, Orange. Rzymski amfiteatr jest w wypadku
„Normy” idealnym miejscem akcji, czyni zbędnymi wszelkie dekoracje. Wystarczy
tylko odpowiednio ubrać odpowiednich (bagatela…) śpiewaków.W kwestii stroju
pretensje do projektanta mogłaby zgłosic
Josephine Veasey, zmuszona nosić brzydką blond perukę i ohydne białe
giezło żywcem przypominające barchanową koszulę nocną z MHD. Wszyscy wykonawcy
padli tu zaś ofiarą iście huraganowego wiatru, który akurat tego wieczoru
szalał nad Orange, szarpiąc kostiumami i narażając cenne gardła. Jon Vickers
troszkę dziwnie frazował, brał oddechy w nieortodoksyjnych momentach zaś jego
głos w 1974 (jak to się uprzejmie określa) nosił ślady dawnej urody. Poza tym Vickers
wyglądał już wtedy dość staro, co oczywiście postaci nie pomogło. Veasey
śpiewała dobrze. I tyle. Norma była rolą, którą Montserrat Caballe uczyniła
niemal swoja własnością, i dokładnie widać/ słychać dlaczego. Głos miała urody
nieziemskiej, co już by wystarczyło, ale ona poza tym jeszcze dokładnie
wiedziała, co to jest belcanto. Potrafiła sprostać wyśrubowanym wymaganiom
swojej roli, połączyć wymagana tu siłę z subtelnością, no i te jej legendarne
piana… W 1974 roku Caballe była zdecydowanie pulchna , ale nie osiągnęła
jeszcze rozmiarów wieloryba, co umożliwiało jej również czysto sceniczną
interpretację. 4 lata później w Madrycie mieliśmy już niestety Caballe
olbrzymią, co jednakże nic nie zmieniło w warstwie czysto wokalnej, nadal to
było niebo w uszach. Towarzyszył jej zdecydowanie najlepszy Pollione – Pedro
Lavirgen, obdarzony dużym, ładnym głosem o zabarwieniu barytonowym i
przyzwoicie wyglądający (wyjąwszy śmieszne baczki). Adalgisa – Fiorenza
Cossotto najlepsze lata miała już wtedy za sobą, ale ciągle posługiwała się
głosem z maestrią , która choć trochę łagodziła efekty starzenia. Tyle o
przeszłości. Ostatnio z lekkim przerażeniem dowiedziałam się, że Normę ma w
planach Anna Netrebko : życzę jej ( a tym samym sobie jako słuchaczce) jak
najlepiej , ale obawy mam poważne. Normy się nie da „dowyglądać”, to trzeba
zaśpiewać! I bella voce wraz z bella figura nie wystarczy, chociaż się
przydaje!. No, ale dajmy szansę . Oby się udało, przyzwoita Norma jest bardzo
potrzebna.
sobota, 22 grudnia 2012
"Lucia" szaleje 3 razy
Pouczające doświadczenie. Właściwie lekcja historii: 30 lat, a sposób traktowania inscenizacji operowej zmienił się może bardziej niż przez poprzednie 300.Bregencja, rok 1982. Bohaterowie, odziani w bogate, sztywnie kostiumy prawie nie mogą się poruszać, przyjmują pozy z katalogu (ręka na sercu, wykrok z pięścią uniesioną w górę itd.) emocje wyrażając głosem i twarzą. Co w wypadku Leo Nucciego daje efekt komiczny, bo przewraca on oczami i marszczy się straszliwie próbując sprawić wrażenie okropnej wredności. Ricciarelli i Carreras są żadni – ale przynajmniej nie śmieszą. Za to obyczaje sceniczne dziwne, dziś już szokujące: po swej popisowej arii protagoniści wychodzą przed kurtynę by przyjąć aplauz i przeżyć swój moment chwały. Dzieje się to bez przejmowania się momentem akcji – Lucia z uśmiechem odbiera należne hołdy tuż po swym osunięciu się w szaleństwo, kiedy to właśnie powinna umierać. Za to śpiewanie jest fantastyczne z jednym zastrzeżeniem : Ricciarelli miała już kłopoty z koloraturą, nie była w stanie zaśpiewać oryginalnej kadencji. Jej głos dźwięczał jednak prześlicznie , tak słodko, że można to wybaczyć. Leo Nucci brzmiał cudownie, jeszcze dziś, gdy ma 70-tkę daje się go słuchać, wtedy to była prawdziwa master-class. Carreras miał piękny głos, jeszcze niezniszczony przez niewłaściwy repertuar a partia Edgarda leżała mu znakomicie. Rok wcześniej, 1981, Madryt. Kostiumy i dekoracje z epoki, ale odrobinę lżejsze, umożliwiające śpiewakom ruch. Juan Pons, potężny facet nie próbował straszyć twarzą co postaci wyszło na dobre, śpiewał nieźle, ale bardzo drobna i gęsta wibracja w jego głosie bardzo mi przeszkadzała. Patricia Wise była Lucią przyzwoitą, choć nieporywającą. Gwiazdą wieczoru oczywiście został Domingo – jako kochanek szalenie namiętny (miłosna pasja obecna w głosie i w geście), jako mściciel również. Dziś jego aktorstwo wydaje się trochę oldskulowe, ale wtedy stanowiło prawdziwy atut. O jego śpiewaniu nie ma co się rozwodzić – mistrzostwo świata. W tym spektaklu bohaterowie nie wychodzili z roli by podziękować za brawka – z 1 wyjątkiem. Domingo po 15 minutach szaleństwa, jakie rozpętało się na widowni po „Tombe del..” uśmiechnął się bez przekonania, skłonił głowę i oddalił za kulisy by publika ochłonęła i umożliwiła mu kontynuowanie sceny i popełnienie samobójstwa. No i MET, 2011. Tu z kolei przykład jak osobowości wykonawców i ich warunki mogą wpłynąć na kształt spektaklu. Premiera tej inscenizacji miała miejsce jesienią 2008, powszechnie znana dzięki transmisji do kin stała się w lutym 2009. Wedy mieliśmy na scenie tercet Netrebko-Beczała-Kwiecień, teraz Dessay-Calleja-Tezier. Obecna odsłona została całkowicie wyczyszczona z aluzji do kazirodczego charakteru uczucia Lucii i Enrico ( zgodnie z tą interpretacją Lucia uciekała przed grzesznym związkiem z bratem w ramiona mężczyzny, który najpewniej mógł ją przed nim uchronić - jego wroga). Netrebko i Kwiecień śpiewali swój duet, który stanowił high point spektaklu w ciągłym, bliskim kontakcie fizycznym, w końcówce wręcz w ciasnym uścisku. Poza tym niewytłumaczalna, seksualna chemia łącząca tych dwoje robiła swoje, zwłaszcza, że nie było ani jej cienia między Netrebko a Beczałą. Teraz relacja między Dessay a Tezierem zgadza się z librettem. Enrico jest tym, którym być powinien według tekstu: bratem handlującym siostrą z przyczyn wyłącznie merkantylnych , zaś Lucia „sprzedaną narzeczoną” szczerze zakochaną w innym. Szalejąca Lucia nie próbuje pocałować Enrica w usta, zresztą miałaby trudne zadanie, bo drobniutka Dessay zwyczajnie nie sięgnęłaby o co najmniej głowę wyższego Teziera. Ten ostatni nie ma szczególnego daru aktorskiego (gdzie mu tam do Kwietnia) , ale robi swoje ładnym, bogatym w barwie głosem i stylowo. Calleja jest aktorem lepszym niż Beczała i bardziej od niego wiarygodnym amantem , ale Nasz Tenor śpiewał zdecydowanie piękniej. Dessay to interpretatorka znakomita, można wręcz powiedzieć , że wybitna. Wszelkie autorytety chwalą też jej belcantowy styl, ja niestety nie lubię jej szklanego głosu, brzmi dla mnie infantylnie, jak u małej dziewczynki. Choć klasę wykonawczą doceniam, nawet bardzo.
wtorek, 18 grudnia 2012
Bal raczej niewesoły
Trochę
smutno mi się zrobiło po obejrzeniu nowej produkcji „Balu maskowego” z Met. Bo
jeżeli to wszystko, na co stać dom operowy, który chce się uważać i przez wielu
jest uważany za najlepszy na świecie, to w istocie czasy mamy niewesołe,
przynajmniej dla miłośników Verdiego. Produkcja Davida Aldena nie przysłużyła
się dziełu, była nie tyle mroczna, ile ponura (wszak to niezupełnie to samo) i
, co gorsza, monotonna. A przecież „Bal” ma dobrze skonstruowane, logiczne
libretto, wystarczy za nim podążyć. Tyle, że Alden nie miał ani odwagi, by
rzecz wykonać po bożemu, ani pomysłu, aby sobie trochę poszaleć. Trudno za taki
uznać przeniesienie akcji w czasy nam bliższe (kostiumy wyglądają na lata
30-ste XX wieku) i rozegranie akcji w niemal pustych wnętrzach. Gdyby jednak
zostało to dobrze zaśpiewane i zagrane nie narzekałabym. Niestety… Tenor
Marcello Alvarez przez cały wieczór pracował ciężko, aż mu współczułam, ale
rezultaty tej orki na ugorze były mizerne. Jego aktorstwo przywołuje na myśl
nieme filmy – bardzo szeroki gest i
przesadna mimika ( to „groźne” bądź „namiętne” łypanie czarnymi
oczętami) raczej ośmieszają niż
uwiarygodniają postać. Głosowo Alvarez jest zaledwie przyzwoity, stara się, ale
niewiele może. A Riccardo – Gustavo to taka piękna muzycznie rola! Pamiętam w
niej Pavarottiego, pamiętam Dominga i jego zabawę z wysokim i niskim rejestrem
w „Di tu se fedele”. To se ne vrati… Z Sondrą Radvanovsky też mam problem - jej nadmiernie wyrazista mimika i nadekspresyjność
są dla mnie równie trudne do zaakceptowania jak słynne vibrato w głosie. Nie
dziwię się , że niektórzy Radvanovsky nie znoszą, , chociaż to jest dobra
śpiewaczka, a „Morro” wykonała zdecydowanie znakomicie. Pewnym kłopotem była tu
też wyraźna chemia sceniczna, jaka ją łączy z Hvorostovskim – ich konfrontacja
na początku trzeciego aktu zrobiła na mnie znacznie większe wrażenie niż duet z
Alvarezem. Sam Hvorostovski jak to zazwyczaj w Verdim cisnął swój liryczny
baryton chwilami nieznośnie, co nie przeszkodziło mu przynajmniej „Eri tu”
wykonać pięknie i zasłużyć na największą owację wieczoru. Drugą beneficjentką
zasłużonego aplauzu okazała się ( i nie
stanowi to niespodzianki) Stephanie Blythe. Tym razem Ulricę pokazano jako elegancką damę, co bardzo posłużyło postaci –
nie była konwencjonalną czarownicą z rozczochraną fryzurą. Pytanie o to jak
śpiewała w wypadku Blythe jest zbędne – jej nie zdarzają się wpadki a walory
głosowe są doskonale znane. Kathleen Kim została skrzywdzona dziwacznym
kostiumem ze skrzydłami, a jej czysto wokalna kreacja postawiła u mnie spory
niedosyt (spodziewałam się więcej po jej świetnej Olimpii). Fabio Luisi jako
główny dyrygent Met
był
wyborem rozpaczliwym i nieuzasadnionym. W jego wypadku, tak jak przy tenorze
wspominałam nostalgicznie nie tylko Levine’a, ale także Claudio Abbado i kilku
innych dawniejszych mistrzów batuty. Smutny bal…
czwartek, 13 grudnia 2012
"Lohegrin" bolesny - La Scala , 7.12.2012
Daruję sobie wstęp o awanturze, jaką wybór ”Lohengrina”
na otwarcie w La Scali sezonu 200-lecia Verdiego i Wagnera wywołał
we włoskich mediach. A także relację z
usilnych poszukiwań zastępstwa dla chorej na grypę Anjii Harteros. Bo przecież nie okoliczności
się liczą , a to co dostały nasze oczy i uszy 7 grudnia wieczorem. A był to chyba najsmutniejszy „Lohengrin”,
jakiego pamiętam. Oczywiście, to nie jest szczególnie optymistyczne dzieło, ale
Claus Guth uczynił z niego prawdziwy
ocean rozpaczy. Powinnam się pewnie trochę tego spodziewać wiedząc, że Guth
uwielbia psychoanalizę i używa jej gdzie można i nie można. Już pierwsze
spojrzenie na scenę po odsłonięciu kurtyny zasugerowało mi, że lekko nie
będzie. Elsa – Annette Dasch skulona,
skurczona w sobie , drżąca popatrywała wokół wzrokiem śmiertelnie przerażonym.
Sytuacja, w której znalazła się bohaterka nikogo nie nastroiłaby pozytywnie,
ale ta Elsa cierpi jednoznacznie na jakieś poważne zaburzenia psychiczne. I ,
jak się okazuje nieco ponad pół godziny później rycerz w lśniącej zbroi nie
uratuje swojej heroiny bo …. jest w jeszcze gorszym stanie niż ona.
Lohengrin nie przybywa prowadzony przez
łabędzia, pojawia się przed nami leżąc na podłodze w pozycji embrionalnej,
plecami do nas i tak śpiewa swoje ( bezprzedmiotowe , mimo okresowego przebiegania
przez scenę młodzieńca z jednym skrzydłem) podziękowanie dla boskiego
przewoźnika. Zachodzi podejrzenie, że jest po prostu wytworem chorego umysłu
Elsy, która stworzyła sobie wybawiciela na własną miarę, bratnią duszę
bliźniaczą własnej. Albo – trop jeszcze bardziej niepokojący – Lohegrin i
Gottfried to ta sama osoba. Guth
twierdził , że nie o to mu chodziło, ale wiem, że wiele osób miało takie
wrażenie. Gdyby wziąć poważnie reżyserskie tłumaczenia, należałoby przywołać postać
Kaspara Hausera. Rzeczywiście, takie skojarzenie wydaje się prawdopodobne w
akcie drugim, kiedy Lohengrin, z początku wystraszony prostaczek boi się hołdów
ludu Brabancji (mężczyźni ścielą mu pod stopy swe marynarki niczym Richard
Burton który własny płaszcz rzucał pod nogi Elizabeth Taylor na planie
„Kleopatry”), po chwili zaś zaczyna mu się to podobać. Jak dziecku, które nic
nie rozumie, ale lubi być w centrum uwagi. Ale to jedyny taki moment. W miarę
tradycyjnie Guth pokazał spiskowy duet Ortrud i Telramunda i następujący po nim
duet Ortrud z Elsą. Wydawało się, że akt trzeci też obejdzie się bez rewolucji
ale nie. Zaczął się spokojnie : nowożeńcy , pozbywając się po drodze co
bardziej krępujących i oficjalnych części ślubnej garderoby schodzą nad porosłe
szuwarami jeziorko (znów ta woda!), gdzie rozgrywa się czuły, bolesny i
dramatyczny duet, najpiękniejszy fragment wagnerowskiej partytury. Kiedy już
Lohegrin zabije czającego się w wodnych zaroślach Telramunda i król przybędzie
by zbadać sprawę powracamy do typowo guthowskich motywów. Elsa, ściskająca kurczowo marynarkę małżonka
zastyga w katatonicznym bezruchu, zaś Lohegrin popada w stan znany nam z
początku . „In fernem land” to raczej jego marzenie niż opowieść o realnym
pochodzeniu. Łabędzi rycerz żegna się z nami tak jak się pojawił – skulony,
przytulony do podłogi, kompulsywnie się drapiący – tyle , że tym razem widzimy
jego twarz. Ostatnie sekundy to już prawdziwa hekatomba : wskazany przez
Lohengrina Gottfried (podejrzanie podobny do Kaufmanna) wskazuje siostrę
oskarżycielskim gestem (dlaczego? – zabiła go jednak? Próbowała zabić?), na co
ta natychmiast pada martwa, Ortrud śmiejąc się upiornie podcina sobie żyły i
pada na ciało Telramunda, Lohengrin też umiera. Ocaleli tylko król i jego
herold. Czy mi się to podobało? Sama produkcja, aczkolwiek kontrowersyjna dla mnie jest akceptowalna, niektóre
fragmenty wręcz bardzo piękne. To już
jest coś, to jest nawet sporo! Muzycznie? Daniel Barenboim zapracował , jak wszyscy wiemy na miano nieuleczalnego
wielbiciela Wagnera i to słychać w sposobie , jaki dopieszcza frazę. Miał
wspaniały zespół solistów, o jakim dyrygent najczęściej może tylko marzyć.
Żelko Lucić jako Herold i Rene Pape jako Król Henryk to luksus niebywały.
Zwłaszcza Pape po raz kolejny udowodnił własną tezę, że Wagner to belcanto,
tylko niemieckie. Wyznaję szczerze: kocham ten głos, który na żywo robi jeszcze
większe wrażenie. Tomas Tomasson nie miał swego dnia; zdarzały mu się błędy
intonacyjne a sam głos wydawał się jakiś taki przygasły .Ale to świetny śpiewak
i mimo to był słuchalny. Evelyn Herlitzius
jest Ortrud doskonałą : dźwięczny, imponującej mocy mezzosopran mimo braku
uwodzicielskiej barwy (niekoniecznej w tej akurat partii) robił wspaniałe
wrażenie. Annette Dasch , która swą brawurą uratowała ten spektakl zasługuje na
najwyższe uznanie. Jej sopran nie ma tak pięknej barwy jak w wypadku
przewidzianej oryginalnie do roli Elsy Anjji Harteros, ale naprawdę słuchałam
jej z olbrzymią przyjemnością. Ten występ był wokalnie znacznie bardziej udany
niż w Bayreuth. Aktorsko – patrząc na Dasch nikt by nie uwierzył, że miała całe
… 135 minut by zapoznać się z produkcją! No i Jonas Kaufmann… Pod klawiaturę
cisną mi się przymiotniki w stopniu najwyższym. Niektórzy wolą jako Lohengrina
„pozaziemski”, jasny głos Klausa Floriana Vogta, dla mnie ciemny, mięsisty bar
tenor Kaufmanna jest tu idealny. Poza tym nikt współcześnie nie potrafi wyrazić
głosem tylu subtelności i niuansów. No i aktorstwo na poziomie nieosiągalnym
dla większości aktorów dramatycznych, zwłaszcza z tak godną partnerką jak
Dasch. Podsumowując: nie. To jeszcze nie TEN, mój „Lohengin”. Ale będę do niego
wracać. A to dużo.
sobota, 8 grudnia 2012
"Artaserse" i męski sekstet
Narażę się, oj, narażę. Ze wszystkich stron
docierają do mnie westchnienia I zachwyty – nie, nie nad konkretnym śpiewakiem.
Nad kontratenorami en masse. A właściwie nad falsecistami, bo kontratenor to
tylko lepiej brzmiące, ale nieprawidłowe określenie tego rodzaju głosu. Tu także korekta: to nie jest gatunek głosu,
bo żaden falsecista się nim nie urodził
( tym także różni się od prawdziwego kontratenora , klejnotu rzadszego
niż brylant) , co czasem daje się na scenie słyszeć, kiedy śpiewakowi nie udaje
się utrzymać w tym sztucznym rejestrze i nagle słyszymy jego naturalny baryton
(najczęściej). Wraz z coraz większą popularnością
oper barokowych zapotrzebowanie na falsecistów gwałtownie wzrosło. W imię
seksualnego realizmu wszechwładni reżyserzy wolą bowiem, aby role pisane dla
kastratów śpiewali cienkogłosi panowie niż panie w spodenkach. W takiej
sytuacji np. Handel zdecydowanie wolał zatrudniać kobiety, ale co tam jakiś
Handel. Kilka miesięcy temu w Nancy wystawiono dawno zapomnianą operę
„Artaserse” Vinciego i posunięto się jeszcze dalej: wszystkie role , również
żeńskie wykonali mężczyźni , w związku z czym mamy na scenie 5 falsecistów i 1
tenora. Oczywiście realizatorzy mają swoje argumenty, głównie ten, że tak też
było na premierze w 1730 roku. Wtedy jednak kastraci musieli wystąpić w
partiach damskich, bo kobiety nie miały wstępu na włoskie sceny. A jaki tego
eksperymentu rezultat? Moim zadaniem od strony wizualnej dosyć pokraczny.
Sztuczność całej sytuacji została – oczywiście celowo – jeszcze podkreślona
przez wzięcie akcji w nawias , mamy bowiem teatr w teatrze. W czasie uwertury
bohaterowie zasiadają w garderobie, malują się, spotykają na przedspektaklowej
pogawędce w szlafrokach wreszcie z całym ceremoniałem przywdziewają kostiumy. A
te ostatnie są dziwaczne, ostentacyjnie sztuczne i przesadzone. Co zapewne ma
być dodatkowym elementem gry z widzem . O ile jednak wszystkie te pióra,
skórzane kurty z kolczastymi wypustkami, przedziwne nakrycia głowy, straszliwe peruki i geometryczne krynoliny dają się jakoś usprawiedliwić to już wejście na
scenę tytułowego bohatera odzianego w damską koszulę nocną (dla nieznających
fabuły: Artaserse to mężczyzna, syn króla Kserksesa) w żaden sensowny sposób
się nie tłumaczy. Sztuka aktorska także jest w tej produkcji specyficzna,
podkreślająca sztuczność i teatralność sytuacji. Gest ma tu podwójne znaczenie – ma przekazać nie
tylko komunikat o stanie uczuć postaci ale też przypomnieć widzowi, że znajduje
się w operze, najdziwniejszym i najbardziej szalonym rodzaju teatru. No cóż,
mam wrażenie, że wielu z tych, którzy przetrzymają ponad 4 godziny spektaklu ma
to szansę się spodobać. Dla mnie, po pewnym czasie patrzenia z zainteresowaniem
stało się nieznośnie nużące. Zaś muzycznie, dla osoby jak ja niespecjalnie
wrażliwej na specyficzny urok głosu falsecisty nużące było jeszcze bardziej. Mimo,
że sam utwór pełen jest naprawdę pięknych fragmentów a męski sekstet wykonał go
bardzo dobrze. Wśród śpiewaków prym wiódł zdecydowanie Franco Fagioli jako
Arbace – brzmienie jego głosu jest pełniejsze niż u jego kolegów . No i udało
mu się mnie wzruszyć. Philippe Jaroussky – jaki jest, każdy słyszy. Ulubieniec
tłumów zawsze trzyma poziom, tu także, ale tym razem nie zachwyciłam się nim,
był OK. Drugi gwiazdor , Max Emanuel
Cencic ma właśnie taki głos , jakiego
szczerze nie cierpię: świdrujący, płaski, skrzypiący aczkolwiek trudno by coś
zarzucać jego technice. Poza tym facet w damskich szatkach zazwyczaj wygląda
dość pokracznie (chyba, że jest trans- Tajem - oni są piękniejsi od większości znanych mi
kobiet), i nic tego nie zniweluje.Z ulgą słuchałam Juana Sancho, jedynego w
tym towarzystwie tenora. Poza ciepłą barwą głosu wyróżniał się też
naturalnością, z jaką traktował frazę.Całością żelazną ręką w aksamitnej
rękawiczce pokierował Diego Fasolis – temperament nie przeszkodził mu
poprowadzić Concerto Köln z precyzją, której ta muzyka wymaga.
środa, 5 grudnia 2012
"Don Carlo" w MET , ROH i La Scali
To nie jest opera łatwa do wystawienia. Ogromna,
monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie , A niezbędna obsada przyprawia szefów
castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran – to tylko
role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym lepszy, duża
orkiestra , no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku generowaną przez
ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze kwestia wyboru jednej
z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna, francuskojęzyczna,
oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze sporymi skrótami i
czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa, dość gruntownie
przerobiona). W spektaklu przygotowanym
wspólnymi siłami ROH Covent Garden i MET mamy do czynienia z tą ostatnią, którą sam Verdi uznawał chyba za
ostateczną. Muszę przyznać, że jest
bardzo udana inscenizacja, w której
strona teatralna i wokalna mają szansę pozostawać w idealnej równowadze.
Akt pierwszy, rozgrywający się w lesie Fontainebleaux ma najprostszą, ale
niezmiernie efektowną scenografię. Na białej (zasypanej śniegiem) scenie
biegnie zakosami czarna ścieżka, rosną białe nagie drzewa, są dwa niewysokie
pnie i kupka drewna. Wszytko to jest piękne, choć nieprzeładowane, sprawdza się
zarówno na wielkiej scenie MET, jak na mniejszej ROH. I tak też będzie dalej,
kiedy scenerią akcji stanie się Escorial: pusty, groźny, i trochę nieludzki a w
nim jedyne elementy nadmiaru stanowią rekwizyty związane z kościołem: prywatny,
złoty ołtarz w komnacie króla czy
barokowo ozdobny grobowiec cesarza. Miałam okazję zobaczyc 2 odsłony tej świetnej
inscenizacji: jej premierę z 2009 w Covent Garden i 2 lata późniejszą z MET.
Obsada niektórych ról była ta sama (Filip II, Posa, Elisabetta), za to różni
dyrygenci. „Konkurencję” wygrała moim zdaniem ROH. Przede wszystkim za pulpitem
stanął tam Antonio Pappano, dawno nie słyszałam tak znakomicie wyważonych temp
i równowagi między orkiestrą i głosami śpiewaków. Yannick Nézet-Séguin, który
tak mnie zachwycił w „Carmen” tu był w porządku – aż i tylko tyle. MET
dysponuje większym chórem i większym pudłem sceny, co daje pewną, acz niewielką
przewagę. Śpiewacy. W ROH Carlosa śpiewał Rolando Villazon i był już wówczas w
wyraźnym kryzysie wokalnym. Zdarzały mu się załamania głosu, i momenty słabej
słyszalności, chociaż i tak brzmiał znacznie lepiej ( i piękniej, dzięki
ciemnej, nasyconej barwie) niż cienkogłosy i krzykliwy Roberto Alagna.
Umiejętności aktorskie obu panów są porównywalnie wysokie, choć jako postać
czarnowłosy, szczupły i średniego
wzrostu Villazon prezentuje się ciekawiej niż niskopienny i krępy Alagna.
Księżniczkę Eboli śpiewały Sonia Ganassi(ROH)
i Anna Smirnova (MET) i tu wybór był bezdyskusyjny : Ganassi wykreowała
postać wiarygodną wizualnie i dźwiękowo, podczas gdy Smirnova darła się
przeraźliwie a przyzwoite aktorstwo nie ratowało jej postaci w obliczu tak
katastrofalnej nieznajomości podstaw techniki wokalnej. Pozostałe z ról
głównych w obu spektaklach grali ci sami artyści. Marina Poplavskaya zbiera
wszędzie dość podobne recenzje : niby wszystko pięknie, głos verdiowski,
właściwy do partii Elisabetty, prowadzony bez zarzutu, dobre góry i piana,
porządne aktorstwo Ale czegoś brakuje , odczuwa się u niej pewien chłód, który
nie pozwala zaakceptować jej interpretacji do końca. Markizem Posą był Simon
Keenlyside. Muzycznie to obok Filipa II najlepsza rola w całej operze a
Keenlyside naprawdę umie śpiewać, ale niestety to jest typowy baryton liryczny
i momentami (zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych) nie wystarczało siły i
wolumenu. Sam głos nie ma też szczególnie uwodzicielskiej barwy. Za to wyraz
emocjonalny wspaniały. W tej sytuacji Feruccio Furlanetto jako Filip II rządził
sceną jak chciał , bo ma wszystko co
niezbędne do stworzenia roli monarchy tyleż groźnego co żałosnego : głos mocny
i piękny, zdolny przekazania najbardziej ulotnych uczuć, znakomite legato,
talent aktorski. Eric Halfvarson
dopełnił obie obsady jako odpowiednio obmierzły Wielki Inkwizytor.
Po tym doświadczeniu z „Don Carlosem” obejrzałam jeszcze,
ale bardzo fragmentarycznie zapis spektaklu
z 1978 roku z La Scali. Nie
była to dobra kolejność : archaiczna inscenizacja nie do zniesienia, oldskulowe
aktorstwo utrudniały podziwianie znakomitej momentami wokalistyki. Placido
Domingo był wówczas bardzo gruby, Margaret Price też i żadną miarą nie dało się
uwierzyć w potęgę ich przeklętego uczucia, Śpiewali jednak cudownie, i gdyby to
by tylko zapis dźwiękowy byłaby to atrakcja rzadkiej klasy. Jako Posa Renato
Bruson, którego kiedyś lubiłam zaprezentował głos niepokojąco rozwibrowany.
Obrazcowa za to do moich ulubiennic nigdy nie należała , jej imponująco potężny
mezzosopran brzmiał zawsze sucho i tak też było tym razem. Robert Lloyd
przyzwoicie wykonał Filipa II , ale porównania z Furlanettem żadnego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)