Na koniec roku konstatacja wielce radosna : operowa magia
jeszcze się zdarza, co raz rzadziej, ale jednak. Właśnie przeżyłam takie magiczne
49 minut oglądając „Słowika” Strawińskiego z festiwalu w Aix-en-Provence 2010 (przedstawienie przeniesione z
Toronto).Zdziwiona byłam tym bardziej, że współautorem tego czaru okazał się
Robert Lepage, który tak skutecznie zniszczył jakiekolwiek jego ślady w
ostatnim „Ringu” z Met. A tu … Orkiestrę
umieszczono na scenie, bo jej standardowe miejsce pracy , czyli kanał - wypełniony
tu wodą - stał się terenem akcji. Każda
postać była reprezentowana przez śpiewaka oraz animowaną przez niego lalkę
(wykonawcy zanurzeni byli do pasa, a czasami nawet po szyję). Brzmi dziwacznie?
To dowód na ułomność słowa bądź moją nieudolność w posługiwaniu się nim – to
było niezwykłe, piękne, magiczne właśnie. Muszę podkreślić, że każda ze stu
lalek (tak dużo, bo posługiwał się nimi także chór) stanowiła prawdziwe dzieło
sztuki, podobnie jak kostiumy i makijaże śpiewaków. Tyko tytułowy Słowik,
zgodnie z librettem , którego treść zna każdy kto jako dziecko czytał Andersena
odziany był skromnie i nie zanurzał się w wodzie. Największe wrażenie zrobił na
mnie dialog Cesarza ze Śmiercią, która , olbrzymia i groźna otoczyła go swoim
„ciałem” , tak, że stał się jej częścią, Od strony muzycznej - sam miód na uszy! Dyrygował Kazushi Ono,
ten sam, który w Paryżu tak cudownie oddał sprawiedliwość „Królowi Rogerowi”.
Lyońska orkiestra pod jego batutą mieniła się kolorami i odcieniami, słuchałam
urzeczona. Śpiewacy właściwie wszyscy byli na znakomitym poziomie. Olga
Peretyatko nie ma głosu zbyt okrągłego, ale karkołomną rolę Słowika wykonała
świetnie. Z pozostałych artystów, podobnie jak festiwalowa publiczność
wyróżniłabym tenora Edgarasa Montvidasa jako Rybaka – to specyficznie słowiańska barwa głosu,
tutaj idealna i bardzo wysokie umiejętności.Ogromnie żałuję , że nie mogłam być
tam i klaskać do upadłego razem z oczarowaną widownią Aix-en-Provence. Takich
doświadczeń, takich nagłych ( i spodziewanych też) zachwytów życzę Wam, drodzy czytający w
nadchodzącym, verdiowsko-wagnerowskim roku!
niedziela, 30 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
3 Normy. A właściwie jedna...
Zaczęłam od „Normy”
z 2009 roku i to była niestety
porażka potwierdzająca powszechny lament nad stanem współczesnej wokalistyki. Jaki
sens wystawiać dziś operę , w której wymagania partii tytułowej są wręcz
mordercze nie mając śpiewaczki zdolnej ja wykonać? Zwłaszcza, że samo dzieło
nie poddaje się łatwo przeróbkom i nawet rozszalały modny reżyser nie bardzo
może sobie pomajstrować przy libretcie. Daniela Dessi krzyczy ostrym , niemiłym
głosem , legato kiepskie, problemy z
intonacją. Koszmar. Jeszcze gorzej z Pollionem: Fabio Armiliato śpiewa żle,
wygląda groteskowo, gra…ah, spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Nieco lepiej z
Adalgisą, przyzwoitą od strony interpretacyjnej i wokalnej , przy tym miłej do
oglądania – Kate Aldrich. Rafał Siwek
porządnie odrabia lekcję jako Oroveso, tyle, że mimo charakteryzacji
wygląda na kilka lat młodszego od swej „córki”.
Rok 1974, Orange. Rzymski amfiteatr jest w wypadku
„Normy” idealnym miejscem akcji, czyni zbędnymi wszelkie dekoracje. Wystarczy
tylko odpowiednio ubrać odpowiednich (bagatela…) śpiewaków.W kwestii stroju
pretensje do projektanta mogłaby zgłosic
Josephine Veasey, zmuszona nosić brzydką blond perukę i ohydne białe
giezło żywcem przypominające barchanową koszulę nocną z MHD. Wszyscy wykonawcy
padli tu zaś ofiarą iście huraganowego wiatru, który akurat tego wieczoru
szalał nad Orange, szarpiąc kostiumami i narażając cenne gardła. Jon Vickers
troszkę dziwnie frazował, brał oddechy w nieortodoksyjnych momentach zaś jego
głos w 1974 (jak to się uprzejmie określa) nosił ślady dawnej urody. Poza tym Vickers
wyglądał już wtedy dość staro, co oczywiście postaci nie pomogło. Veasey
śpiewała dobrze. I tyle. Norma była rolą, którą Montserrat Caballe uczyniła
niemal swoja własnością, i dokładnie widać/ słychać dlaczego. Głos miała urody
nieziemskiej, co już by wystarczyło, ale ona poza tym jeszcze dokładnie
wiedziała, co to jest belcanto. Potrafiła sprostać wyśrubowanym wymaganiom
swojej roli, połączyć wymagana tu siłę z subtelnością, no i te jej legendarne
piana… W 1974 roku Caballe była zdecydowanie pulchna , ale nie osiągnęła
jeszcze rozmiarów wieloryba, co umożliwiało jej również czysto sceniczną
interpretację. 4 lata później w Madrycie mieliśmy już niestety Caballe
olbrzymią, co jednakże nic nie zmieniło w warstwie czysto wokalnej, nadal to
było niebo w uszach. Towarzyszył jej zdecydowanie najlepszy Pollione – Pedro
Lavirgen, obdarzony dużym, ładnym głosem o zabarwieniu barytonowym i
przyzwoicie wyglądający (wyjąwszy śmieszne baczki). Adalgisa – Fiorenza
Cossotto najlepsze lata miała już wtedy za sobą, ale ciągle posługiwała się
głosem z maestrią , która choć trochę łagodziła efekty starzenia. Tyle o
przeszłości. Ostatnio z lekkim przerażeniem dowiedziałam się, że Normę ma w
planach Anna Netrebko : życzę jej ( a tym samym sobie jako słuchaczce) jak
najlepiej , ale obawy mam poważne. Normy się nie da „dowyglądać”, to trzeba
zaśpiewać! I bella voce wraz z bella figura nie wystarczy, chociaż się
przydaje!. No, ale dajmy szansę . Oby się udało, przyzwoita Norma jest bardzo
potrzebna.
sobota, 22 grudnia 2012
"Lucia" szaleje 3 razy


Pouczające doświadczenie. Właściwie lekcja historii: 30 lat, a sposób traktowania inscenizacji operowej zmienił się może bardziej niż przez poprzednie 300.Bregencja, rok 1982. Bohaterowie, odziani w bogate, sztywnie kostiumy prawie nie mogą się poruszać, przyjmują pozy z katalogu (ręka na sercu, wykrok z pięścią uniesioną w górę itd.) emocje wyrażając głosem i twarzą. Co w wypadku Leo Nucciego daje efekt komiczny, bo przewraca on oczami i marszczy się straszliwie próbując sprawić wrażenie okropnej wredności. Ricciarelli i Carreras są żadni – ale przynajmniej nie śmieszą. Za to obyczaje sceniczne dziwne, dziś już szokujące: po swej popisowej arii protagoniści wychodzą przed kurtynę by przyjąć aplauz i przeżyć swój moment chwały. Dzieje się to bez przejmowania się momentem akcji – Lucia z uśmiechem odbiera należne hołdy tuż po swym osunięciu się w szaleństwo, kiedy to właśnie powinna umierać. Za to śpiewanie jest fantastyczne z jednym zastrzeżeniem : Ricciarelli miała już kłopoty z koloraturą, nie była w stanie zaśpiewać oryginalnej kadencji. Jej głos dźwięczał jednak prześlicznie , tak słodko, że można to wybaczyć. Leo Nucci brzmiał cudownie, jeszcze dziś, gdy ma 70-tkę daje się go słuchać, wtedy to była prawdziwa master-class. Carreras miał piękny głos, jeszcze niezniszczony przez niewłaściwy repertuar a partia Edgarda leżała mu znakomicie. Rok wcześniej, 1981, Madryt. Kostiumy i dekoracje z epoki, ale odrobinę lżejsze, umożliwiające śpiewakom ruch. Juan Pons, potężny facet nie próbował straszyć twarzą co postaci wyszło na dobre, śpiewał nieźle, ale bardzo drobna i gęsta wibracja w jego głosie bardzo mi przeszkadzała. Patricia Wise była Lucią przyzwoitą, choć nieporywającą. Gwiazdą wieczoru oczywiście został Domingo – jako kochanek szalenie namiętny (miłosna pasja obecna w głosie i w geście), jako mściciel również. Dziś jego aktorstwo wydaje się trochę oldskulowe, ale wtedy stanowiło prawdziwy atut. O jego śpiewaniu nie ma co się rozwodzić – mistrzostwo świata. W tym spektaklu bohaterowie nie wychodzili z roli by podziękować za brawka – z 1 wyjątkiem. Domingo po 15 minutach szaleństwa, jakie rozpętało się na widowni po „Tombe del..” uśmiechnął się bez przekonania, skłonił głowę i oddalił za kulisy by publika ochłonęła i umożliwiła mu kontynuowanie sceny i popełnienie samobójstwa. No i MET, 2011. Tu z kolei przykład jak osobowości wykonawców i ich warunki mogą wpłynąć na kształt spektaklu. Premiera tej inscenizacji miała miejsce jesienią 2008, powszechnie znana dzięki transmisji do kin stała się w lutym 2009. Wedy mieliśmy na scenie tercet Netrebko-Beczała-Kwiecień, teraz Dessay-Calleja-Tezier. Obecna odsłona została całkowicie wyczyszczona z aluzji do kazirodczego charakteru uczucia Lucii i Enrico ( zgodnie z tą interpretacją Lucia uciekała przed grzesznym związkiem z bratem w ramiona mężczyzny, który najpewniej mógł ją przed nim uchronić - jego wroga). Netrebko i Kwiecień śpiewali swój duet, który stanowił high point spektaklu w ciągłym, bliskim kontakcie fizycznym, w końcówce wręcz w ciasnym uścisku. Poza tym niewytłumaczalna, seksualna chemia łącząca tych dwoje robiła swoje, zwłaszcza, że nie było ani jej cienia między Netrebko a Beczałą. Teraz relacja między Dessay a Tezierem zgadza się z librettem. Enrico jest tym, którym być powinien według tekstu: bratem handlującym siostrą z przyczyn wyłącznie merkantylnych , zaś Lucia „sprzedaną narzeczoną” szczerze zakochaną w innym. Szalejąca Lucia nie próbuje pocałować Enrica w usta, zresztą miałaby trudne zadanie, bo drobniutka Dessay zwyczajnie nie sięgnęłaby o co najmniej głowę wyższego Teziera. Ten ostatni nie ma szczególnego daru aktorskiego (gdzie mu tam do Kwietnia) , ale robi swoje ładnym, bogatym w barwie głosem i stylowo. Calleja jest aktorem lepszym niż Beczała i bardziej od niego wiarygodnym amantem , ale Nasz Tenor śpiewał zdecydowanie piękniej. Dessay to interpretatorka znakomita, można wręcz powiedzieć , że wybitna. Wszelkie autorytety chwalą też jej belcantowy styl, ja niestety nie lubię jej szklanego głosu, brzmi dla mnie infantylnie, jak u małej dziewczynki. Choć klasę wykonawczą doceniam, nawet bardzo.
wtorek, 18 grudnia 2012
Bal raczej niewesoły
Trochę
smutno mi się zrobiło po obejrzeniu nowej produkcji „Balu maskowego” z Met. Bo
jeżeli to wszystko, na co stać dom operowy, który chce się uważać i przez wielu
jest uważany za najlepszy na świecie, to w istocie czasy mamy niewesołe,
przynajmniej dla miłośników Verdiego. Produkcja Davida Aldena nie przysłużyła
się dziełu, była nie tyle mroczna, ile ponura (wszak to niezupełnie to samo) i
, co gorsza, monotonna. A przecież „Bal” ma dobrze skonstruowane, logiczne
libretto, wystarczy za nim podążyć. Tyle, że Alden nie miał ani odwagi, by
rzecz wykonać po bożemu, ani pomysłu, aby sobie trochę poszaleć. Trudno za taki
uznać przeniesienie akcji w czasy nam bliższe (kostiumy wyglądają na lata
30-ste XX wieku) i rozegranie akcji w niemal pustych wnętrzach. Gdyby jednak
zostało to dobrze zaśpiewane i zagrane nie narzekałabym. Niestety… Tenor
Marcello Alvarez przez cały wieczór pracował ciężko, aż mu współczułam, ale
rezultaty tej orki na ugorze były mizerne. Jego aktorstwo przywołuje na myśl
nieme filmy – bardzo szeroki gest i
przesadna mimika ( to „groźne” bądź „namiętne” łypanie czarnymi
oczętami) raczej ośmieszają niż
uwiarygodniają postać. Głosowo Alvarez jest zaledwie przyzwoity, stara się, ale
niewiele może. A Riccardo – Gustavo to taka piękna muzycznie rola! Pamiętam w
niej Pavarottiego, pamiętam Dominga i jego zabawę z wysokim i niskim rejestrem
w „Di tu se fedele”. To se ne vrati… Z Sondrą Radvanovsky też mam problem - jej nadmiernie wyrazista mimika i nadekspresyjność
są dla mnie równie trudne do zaakceptowania jak słynne vibrato w głosie. Nie
dziwię się , że niektórzy Radvanovsky nie znoszą, , chociaż to jest dobra
śpiewaczka, a „Morro” wykonała zdecydowanie znakomicie. Pewnym kłopotem była tu
też wyraźna chemia sceniczna, jaka ją łączy z Hvorostovskim – ich konfrontacja
na początku trzeciego aktu zrobiła na mnie znacznie większe wrażenie niż duet z
Alvarezem. Sam Hvorostovski jak to zazwyczaj w Verdim cisnął swój liryczny
baryton chwilami nieznośnie, co nie przeszkodziło mu przynajmniej „Eri tu”
wykonać pięknie i zasłużyć na największą owację wieczoru. Drugą beneficjentką
zasłużonego aplauzu okazała się ( i nie
stanowi to niespodzianki) Stephanie Blythe. Tym razem Ulricę pokazano jako elegancką damę, co bardzo posłużyło postaci –
nie była konwencjonalną czarownicą z rozczochraną fryzurą. Pytanie o to jak
śpiewała w wypadku Blythe jest zbędne – jej nie zdarzają się wpadki a walory
głosowe są doskonale znane. Kathleen Kim została skrzywdzona dziwacznym
kostiumem ze skrzydłami, a jej czysto wokalna kreacja postawiła u mnie spory
niedosyt (spodziewałam się więcej po jej świetnej Olimpii). Fabio Luisi jako
główny dyrygent Met
był
wyborem rozpaczliwym i nieuzasadnionym. W jego wypadku, tak jak przy tenorze
wspominałam nostalgicznie nie tylko Levine’a, ale także Claudio Abbado i kilku
innych dawniejszych mistrzów batuty. Smutny bal…
czwartek, 13 grudnia 2012
"Lohegrin" bolesny - La Scala , 7.12.2012
sobota, 8 grudnia 2012
"Artaserse" i męski sekstet
Narażę się, oj, narażę. Ze wszystkich stron
docierają do mnie westchnienia I zachwyty – nie, nie nad konkretnym śpiewakiem.
Nad kontratenorami en masse. A właściwie nad falsecistami, bo kontratenor to
tylko lepiej brzmiące, ale nieprawidłowe określenie tego rodzaju głosu. Tu także korekta: to nie jest gatunek głosu,
bo żaden falsecista się nim nie urodził
( tym także różni się od prawdziwego kontratenora , klejnotu rzadszego
niż brylant) , co czasem daje się na scenie słyszeć, kiedy śpiewakowi nie udaje
się utrzymać w tym sztucznym rejestrze i nagle słyszymy jego naturalny baryton
(najczęściej). Wraz z coraz większą popularnością
oper barokowych zapotrzebowanie na falsecistów gwałtownie wzrosło. W imię
seksualnego realizmu wszechwładni reżyserzy wolą bowiem, aby role pisane dla
kastratów śpiewali cienkogłosi panowie niż panie w spodenkach. W takiej
sytuacji np. Handel zdecydowanie wolał zatrudniać kobiety, ale co tam jakiś
Handel. Kilka miesięcy temu w Nancy wystawiono dawno zapomnianą operę
„Artaserse” Vinciego i posunięto się jeszcze dalej: wszystkie role , również
żeńskie wykonali mężczyźni , w związku z czym mamy na scenie 5 falsecistów i 1
tenora. Oczywiście realizatorzy mają swoje argumenty, głównie ten, że tak też
było na premierze w 1730 roku. Wtedy jednak kastraci musieli wystąpić w
partiach damskich, bo kobiety nie miały wstępu na włoskie sceny. A jaki tego
eksperymentu rezultat? Moim zadaniem od strony wizualnej dosyć pokraczny.
Sztuczność całej sytuacji została – oczywiście celowo – jeszcze podkreślona
przez wzięcie akcji w nawias , mamy bowiem teatr w teatrze. W czasie uwertury
bohaterowie zasiadają w garderobie, malują się, spotykają na przedspektaklowej
pogawędce w szlafrokach wreszcie z całym ceremoniałem przywdziewają kostiumy. A
te ostatnie są dziwaczne, ostentacyjnie sztuczne i przesadzone. Co zapewne ma
być dodatkowym elementem gry z widzem . O ile jednak wszystkie te pióra,
skórzane kurty z kolczastymi wypustkami, przedziwne nakrycia głowy, straszliwe peruki i geometryczne krynoliny dają się jakoś usprawiedliwić to już wejście na
scenę tytułowego bohatera odzianego w damską koszulę nocną (dla nieznających
fabuły: Artaserse to mężczyzna, syn króla Kserksesa) w żaden sensowny sposób
się nie tłumaczy. Sztuka aktorska także jest w tej produkcji specyficzna,
podkreślająca sztuczność i teatralność sytuacji. Gest ma tu podwójne znaczenie – ma przekazać nie
tylko komunikat o stanie uczuć postaci ale też przypomnieć widzowi, że znajduje
się w operze, najdziwniejszym i najbardziej szalonym rodzaju teatru. No cóż,
mam wrażenie, że wielu z tych, którzy przetrzymają ponad 4 godziny spektaklu ma
to szansę się spodobać. Dla mnie, po pewnym czasie patrzenia z zainteresowaniem
stało się nieznośnie nużące. Zaś muzycznie, dla osoby jak ja niespecjalnie
wrażliwej na specyficzny urok głosu falsecisty nużące było jeszcze bardziej. Mimo,
że sam utwór pełen jest naprawdę pięknych fragmentów a męski sekstet wykonał go
bardzo dobrze. Wśród śpiewaków prym wiódł zdecydowanie Franco Fagioli jako
Arbace – brzmienie jego głosu jest pełniejsze niż u jego kolegów . No i udało
mu się mnie wzruszyć. Philippe Jaroussky – jaki jest, każdy słyszy. Ulubieniec
tłumów zawsze trzyma poziom, tu także, ale tym razem nie zachwyciłam się nim,
był OK. Drugi gwiazdor , Max Emanuel
Cencic ma właśnie taki głos , jakiego
szczerze nie cierpię: świdrujący, płaski, skrzypiący aczkolwiek trudno by coś
zarzucać jego technice. Poza tym facet w damskich szatkach zazwyczaj wygląda
dość pokracznie (chyba, że jest trans- Tajem - oni są piękniejsi od większości znanych mi
kobiet), i nic tego nie zniweluje.Z ulgą słuchałam Juana Sancho, jedynego w
tym towarzystwie tenora. Poza ciepłą barwą głosu wyróżniał się też
naturalnością, z jaką traktował frazę.Całością żelazną ręką w aksamitnej
rękawiczce pokierował Diego Fasolis – temperament nie przeszkodził mu
poprowadzić Concerto Köln z precyzją, której ta muzyka wymaga.
środa, 5 grudnia 2012
"Don Carlo" w MET , ROH i La Scali

Po tym doświadczeniu z „Don Carlosem” obejrzałam jeszcze,
ale bardzo fragmentarycznie zapis spektaklu
z 1978 roku z La Scali. Nie
była to dobra kolejność : archaiczna inscenizacja nie do zniesienia, oldskulowe
aktorstwo utrudniały podziwianie znakomitej momentami wokalistyki. Placido
Domingo był wówczas bardzo gruby, Margaret Price też i żadną miarą nie dało się
uwierzyć w potęgę ich przeklętego uczucia, Śpiewali jednak cudownie, i gdyby to
by tylko zapis dźwiękowy byłaby to atrakcja rzadkiej klasy. Jako Posa Renato
Bruson, którego kiedyś lubiłam zaprezentował głos niepokojąco rozwibrowany.
Obrazcowa za to do moich ulubiennic nigdy nie należała , jej imponująco potężny
mezzosopran brzmiał zawsze sucho i tak też było tym razem. Robert Lloyd
przyzwoicie wykonał Filipa II , ale porównania z Furlanettem żadnego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)