Trochę
smutno mi się zrobiło po obejrzeniu nowej produkcji „Balu maskowego” z Met. Bo
jeżeli to wszystko, na co stać dom operowy, który chce się uważać i przez wielu
jest uważany za najlepszy na świecie, to w istocie czasy mamy niewesołe,
przynajmniej dla miłośników Verdiego. Produkcja Davida Aldena nie przysłużyła
się dziełu, była nie tyle mroczna, ile ponura (wszak to niezupełnie to samo) i
, co gorsza, monotonna. A przecież „Bal” ma dobrze skonstruowane, logiczne
libretto, wystarczy za nim podążyć. Tyle, że Alden nie miał ani odwagi, by
rzecz wykonać po bożemu, ani pomysłu, aby sobie trochę poszaleć. Trudno za taki
uznać przeniesienie akcji w czasy nam bliższe (kostiumy wyglądają na lata
30-ste XX wieku) i rozegranie akcji w niemal pustych wnętrzach. Gdyby jednak
zostało to dobrze zaśpiewane i zagrane nie narzekałabym. Niestety… Tenor
Marcello Alvarez przez cały wieczór pracował ciężko, aż mu współczułam, ale
rezultaty tej orki na ugorze były mizerne. Jego aktorstwo przywołuje na myśl
nieme filmy – bardzo szeroki gest i
przesadna mimika ( to „groźne” bądź „namiętne” łypanie czarnymi
oczętami) raczej ośmieszają niż
uwiarygodniają postać. Głosowo Alvarez jest zaledwie przyzwoity, stara się, ale
niewiele może. A Riccardo – Gustavo to taka piękna muzycznie rola! Pamiętam w
niej Pavarottiego, pamiętam Dominga i jego zabawę z wysokim i niskim rejestrem
w „Di tu se fedele”. To se ne vrati… Z Sondrą Radvanovsky też mam problem - jej nadmiernie wyrazista mimika i nadekspresyjność
są dla mnie równie trudne do zaakceptowania jak słynne vibrato w głosie. Nie
dziwię się , że niektórzy Radvanovsky nie znoszą, , chociaż to jest dobra
śpiewaczka, a „Morro” wykonała zdecydowanie znakomicie. Pewnym kłopotem była tu
też wyraźna chemia sceniczna, jaka ją łączy z Hvorostovskim – ich konfrontacja
na początku trzeciego aktu zrobiła na mnie znacznie większe wrażenie niż duet z
Alvarezem. Sam Hvorostovski jak to zazwyczaj w Verdim cisnął swój liryczny
baryton chwilami nieznośnie, co nie przeszkodziło mu przynajmniej „Eri tu”
wykonać pięknie i zasłużyć na największą owację wieczoru. Drugą beneficjentką
zasłużonego aplauzu okazała się ( i nie
stanowi to niespodzianki) Stephanie Blythe. Tym razem Ulricę pokazano jako elegancką damę, co bardzo posłużyło postaci –
nie była konwencjonalną czarownicą z rozczochraną fryzurą. Pytanie o to jak
śpiewała w wypadku Blythe jest zbędne – jej nie zdarzają się wpadki a walory
głosowe są doskonale znane. Kathleen Kim została skrzywdzona dziwacznym
kostiumem ze skrzydłami, a jej czysto wokalna kreacja postawiła u mnie spory
niedosyt (spodziewałam się więcej po jej świetnej Olimpii). Fabio Luisi jako
główny dyrygent Met
był
wyborem rozpaczliwym i nieuzasadnionym. W jego wypadku, tak jak przy tenorze
wspominałam nostalgicznie nie tylko Levine’a, ale także Claudio Abbado i kilku
innych dawniejszych mistrzów batuty. Smutny bal…
Nie pofatygowałem się wprawdzie do kina, ale wysłuchałem transmisji radiowej.
OdpowiedzUsuńZ Radvanovsky też mam problem. Najpierw raził mnie jej "dziki głos", a raczej niezbyt subtelne nad nim panowanie co przekłada się na produkowanie znacznej ilości decybeli i...nic. Potem zaczynała mi się wydawać nawet OK - Tosca całkiem, calkiem, Leonora w "Trubadurze" i owszem. Niestety, w tym "Balu", poza wibracją, przeszkadzało mi brak panowania albo nad stylem, albo na głosem. Trudno powiedzieć co jest wynikiem czego...Linia melodyczna Leonory musi rozwijać się spokojnie, wręcz kontemplacyjnie podczas gdy Sondra jakby "połykała" frazy, jakby szybko chciała odrobić zadaną lekcję. Mimo paru dobrych momentów: porażka.
Zdecydowanie wolę w tej roli Urmanę, choć też cudem nie jest.
Alvareza słyszałem w tej roli na żywo w Paryżu i Berlinie oraz znam niezłe DVD z Madrytu. Najnowszy był zdecydowanie najsłabszy. Szkoda, bo lubię tego śpiewaka.
Hvorostovsky, mimo ograniczeń głosowych, był najbardziej przekonujący.
Cenię Blythe, doceniam Zajick, ale po dwukrotnym spotkaniu z Ulryką Ewy Podleś nie widzę sensu zaprzątania sobie głowy innymi wykonawczyniami.
Co do Metropolitan i jej wszechświatowej dominacji...Zawsze "walczę" z tym poglądem. Topowy teatr po prostu. Ani lepszy, ani gorszy od Londynu,Paryżu Barcelony&Madrytu, łącznej oferty scen paryskich czy Monachium&Berlina...
Robert
Robercie, zazdroszczę tej Ewy Podleś. Natomiast Met cenię za to, że tam jeszcze ciągle Stephanie Blythe (cóz z niej była za Fricka ostatnio) mogła zrobić karierę, co w Europie by się już raczej nie zdarzyło. Nie spełnia norm estetycznych,więc cóż nas ( a właściwie ich - szefów od obsad i reżyserów) obchodzi jak śpiewa.
OdpowiedzUsuńNapewno tzw. normy estetyczne przetrąciły w ostatnich latach kariery kilku znaczących śpiewaków. Najbardziej chyba przykry jest przypadek Alessandry Marc...Blythe, niezależnie od braku dominującego dzisiaj w operowym świadku "glamour", chyba na dokładkę nie ma ochoty na europejskie wycieczki, bo na koncetrowego "Trubadura" z Harteros do Berlina w końcu nie przyjechała pomimo zapowiedzi.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Blythe w Wagnerze, "Ringu" z Seattle słuchałem przede wszystkim dla niej. I choć, podkreślam, nie zawsze mi się podoba dyktat tabloidowego wdzięku w dzisiejszych teatrach - nie jestem zwolennikiem "staromodnego" poglądu, że głos i talent muzyczny rozgrzesza śpiewaka z braku dbania o swój wygląd. Muszę więc przyznać, że pewne przymiana fizyczna np. Beczały świadczy o jego dużym profesjonalizmie.Robert.