sobota, 22 grudnia 2012

"Lucia" szaleje 3 razy




 Pouczające doświadczenie. Właściwie lekcja historii: 30 lat, a sposób traktowania inscenizacji operowej zmienił się może bardziej niż przez poprzednie 300.Bregencja, rok 1982. Bohaterowie, odziani w bogate, sztywnie kostiumy prawie nie mogą się poruszać, przyjmują pozy z katalogu (ręka na sercu, wykrok z pięścią uniesioną w górę itd.) emocje wyrażając głosem i twarzą. Co w wypadku Leo Nucciego daje efekt komiczny, bo przewraca on oczami i marszczy się straszliwie próbując sprawić wrażenie okropnej wredności. Ricciarelli i Carreras są żadni – ale przynajmniej nie śmieszą. Za to obyczaje sceniczne dziwne, dziś już szokujące: po swej popisowej arii protagoniści wychodzą przed kurtynę by przyjąć aplauz i przeżyć swój moment chwały. Dzieje się to bez przejmowania się momentem akcji – Lucia z uśmiechem odbiera należne hołdy tuż po swym osunięciu się w szaleństwo, kiedy to właśnie powinna umierać. Za to śpiewanie jest fantastyczne z jednym zastrzeżeniem : Ricciarelli miała już kłopoty z koloraturą, nie była w stanie zaśpiewać oryginalnej kadencji. Jej głos dźwięczał jednak prześlicznie , tak słodko, że można to wybaczyć. Leo Nucci brzmiał cudownie, jeszcze dziś, gdy ma 70-tkę daje się go słuchać, wtedy to była prawdziwa master-class. Carreras miał piękny głos, jeszcze niezniszczony przez niewłaściwy repertuar a partia Edgarda leżała mu znakomicie.  Rok wcześniej, 1981, Madryt. Kostiumy i dekoracje z epoki, ale odrobinę lżejsze, umożliwiające śpiewakom ruch. Juan Pons, potężny facet nie próbował straszyć twarzą co postaci wyszło na dobre, śpiewał nieźle, ale bardzo drobna i gęsta wibracja w jego głosie bardzo mi przeszkadzała. Patricia Wise była Lucią przyzwoitą, choć nieporywającą. Gwiazdą wieczoru oczywiście został Domingo – jako kochanek szalenie namiętny (miłosna pasja obecna w głosie i w geście), jako mściciel również. Dziś jego aktorstwo wydaje się trochę oldskulowe, ale wtedy stanowiło prawdziwy atut. O jego śpiewaniu nie ma co się rozwodzić – mistrzostwo świata. W tym spektaklu bohaterowie nie wychodzili z roli by podziękować za brawka – z 1 wyjątkiem. Domingo po 15 minutach szaleństwa, jakie rozpętało się na widowni po „Tombe del..” uśmiechnął się bez przekonania, skłonił głowę i oddalił za kulisy by publika ochłonęła i umożliwiła mu kontynuowanie sceny i popełnienie samobójstwa.  No i MET, 2011. Tu z kolei przykład jak osobowości wykonawców i ich warunki mogą wpłynąć na kształt  spektaklu. Premiera tej inscenizacji miała miejsce jesienią 2008, powszechnie znana dzięki transmisji do kin stała się w lutym 2009. Wedy mieliśmy na scenie tercet Netrebko-Beczała-Kwiecień, teraz Dessay-Calleja-Tezier. Obecna odsłona została całkowicie wyczyszczona z aluzji do kazirodczego charakteru uczucia Lucii i Enrico ( zgodnie z tą interpretacją Lucia uciekała przed grzesznym związkiem z bratem w ramiona mężczyzny, który najpewniej mógł ją przed nim uchronić  - jego wroga).  Netrebko i Kwiecień śpiewali swój duet, który stanowił high point spektaklu w ciągłym, bliskim kontakcie fizycznym, w końcówce wręcz w ciasnym uścisku. Poza tym niewytłumaczalna, seksualna chemia łącząca tych dwoje robiła swoje, zwłaszcza, że nie było ani jej cienia między Netrebko a Beczałą.  Teraz relacja między Dessay a Tezierem  zgadza się z librettem. Enrico jest tym, którym być powinien według tekstu: bratem handlującym siostrą z przyczyn wyłącznie merkantylnych , zaś Lucia „sprzedaną narzeczoną” szczerze zakochaną w innym. Szalejąca Lucia nie próbuje pocałować Enrica w usta, zresztą miałaby trudne zadanie, bo drobniutka Dessay zwyczajnie nie sięgnęłaby o co najmniej głowę wyższego Teziera. Ten ostatni nie ma szczególnego daru aktorskiego (gdzie mu tam do Kwietnia) , ale robi swoje ładnym, bogatym w barwie głosem i stylowo. Calleja jest aktorem lepszym niż Beczała i bardziej od niego wiarygodnym amantem , ale Nasz Tenor śpiewał zdecydowanie piękniej. Dessay to interpretatorka znakomita, można wręcz powiedzieć , że wybitna. Wszelkie autorytety chwalą też jej belcantowy styl, ja niestety nie lubię jej szklanego głosu, brzmi dla mnie infantylnie, jak u małej dziewczynki. Choć klasę wykonawczą doceniam, nawet bardzo.


3 komentarze:

  1. Muszę wyznać, że za każdym razem, gdy czytam w jakiejś recenzji, że Natalie Dessay - znakomita przed laty Olimpia, Zerbinetta, Ofelia czy Lakme - jest "wybitną interpretatorką" Łucji unoszę wysoko brwi ze zdziwienia. Bo Donizetti jak i cały repertuar tego typu wymaga od śpiewaczki bogatego w kolory głosu, zróżnicowanego frazowania, umiejętności odpowiedniego zabarwienia śpiewanych słów, a więc wszystkiego tego czego francuska diwa nie miała nawet u szczytu możliwości. Myślę więc, że nawet stawiając ją obok innych aktualnych Łucji- Mosuc, Massis, Ciofi czy Pratt- nie ma żadnego porównania. Nie słyszę tam interpretacji, bo żeby interpretować trzeba mieć jakieś wokalne i stylistyczne środki - raczej jest to sprawne markowania, udawanie, ale nie kreacja. Nawet Netrebko- przy wszystkich zastrzeżeniach - wydaje mi się lepsza w tej samej produkcji MET. Nie ma tam prawdziwych tryli czy koloratur, ale chociaż można posłuchac ładnego, pełnego lirycznego sopranu.
    Katię Ricciarelli lubię, oczywiście, sprzed karajanowskiej kuracji. Młoda Katia była zachwycająca w niektórych rolach Rossiniego czy Belliniego. Dziwne, ale nigdy nie przekonywała mnie w Donizettim, zwłaszcza w "Łucji z Lammermoor". Oczywiście zasłuchiwać się można w piękny, włoski głos i elegancję śpiewu "La Biondy", ale czegoś brakuje - pewnie prawdziwego dramatu.
    Tak więc raz lepiej, raz gorzej, ale ja pewnie już pozostane wierny pięknej przeszłości, czyli Callas, Scotto, Sutherland i Anderson :-)

    Robert

    OdpowiedzUsuń
  2. Uh, bardzo autorytatywnie to zabrzmiało. Ale tu będę się upierać , i to bardzo stanowczo pozostawiając Roberta z uniesionymi brwiami. Moim zdaniem , poza pięknym głosem (tego rzeczywiście jej brak, co już tu wielokrotnie podkreślałam)Dessay wszelkie właściwe środki posiada. A stawiania wyżej nawet Netrebko - w tej roli oczywiście - zupełnie już nie pojmuję, mimo, że pięknogłosą Annę lubię, a francuską divę niekoniecznie. Z gwiazd przeszłych najbardziej podziwiałam Scotto, która też nie dysponowała pięknym głosem, ale cała reszta była fantastyczna. Współcześnie podoba mi się Kurzak, mam nadzieję, że któraś jej Lucia zostanie zarejestrowana.

    OdpowiedzUsuń
  3. No, nie chciałem zabrzmieć autorytatywnie. To tylko skromne zdanie odbiorcy-amatora. Dodam , że, moim zdaniem, ani Natalie, ani Anna nie mają wiele wspólnego z "Łucją" za to Aleksandra Kurzak nawet sporo czego dowiodła jej mistrzowsko wykonana "scena szaleństwa" podczas okropnego (moim zdaniem) przedstawienia w Warszawie. Ale nasza gwiazda jeszcze zbyt rzadko się spotyka z tą partią więc, póki co, nie umieszczam jej w zestawie aktualnych interpretatorek tej wspaniałej roli.
    Zgadza się pani Papageno, że rzadko mistrzowstwo śpiewu i interpretacji idzie w parze z tzw. pieknem głosu. Bo ani Scotto, ani Sutherland, ani podobno Callas (choć dla mnie jej głos jest piękny :-) ) nie dysponowały anielskim brzmieniem .

    OdpowiedzUsuń