To nie jest opera łatwa do wystawienia. Ogromna,
monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie , A niezbędna obsada przyprawia szefów
castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran – to tylko
role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym lepszy, duża
orkiestra , no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku generowaną przez
ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze kwestia wyboru jednej
z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna, francuskojęzyczna,
oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze sporymi skrótami i
czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa, dość gruntownie
przerobiona). W spektaklu przygotowanym
wspólnymi siłami ROH Covent Garden i MET mamy do czynienia z tą ostatnią, którą sam Verdi uznawał chyba za
ostateczną. Muszę przyznać, że jest
bardzo udana inscenizacja, w której
strona teatralna i wokalna mają szansę pozostawać w idealnej równowadze.
Akt pierwszy, rozgrywający się w lesie Fontainebleaux ma najprostszą, ale
niezmiernie efektowną scenografię. Na białej (zasypanej śniegiem) scenie
biegnie zakosami czarna ścieżka, rosną białe nagie drzewa, są dwa niewysokie
pnie i kupka drewna. Wszytko to jest piękne, choć nieprzeładowane, sprawdza się
zarówno na wielkiej scenie MET, jak na mniejszej ROH. I tak też będzie dalej,
kiedy scenerią akcji stanie się Escorial: pusty, groźny, i trochę nieludzki a w
nim jedyne elementy nadmiaru stanowią rekwizyty związane z kościołem: prywatny,
złoty ołtarz w komnacie króla czy
barokowo ozdobny grobowiec cesarza. Miałam okazję zobaczyc 2 odsłony tej świetnej
inscenizacji: jej premierę z 2009 w Covent Garden i 2 lata późniejszą z MET.
Obsada niektórych ról była ta sama (Filip II, Posa, Elisabetta), za to różni
dyrygenci. „Konkurencję” wygrała moim zdaniem ROH. Przede wszystkim za pulpitem
stanął tam Antonio Pappano, dawno nie słyszałam tak znakomicie wyważonych temp
i równowagi między orkiestrą i głosami śpiewaków. Yannick Nézet-Séguin, który
tak mnie zachwycił w „Carmen” tu był w porządku – aż i tylko tyle. MET
dysponuje większym chórem i większym pudłem sceny, co daje pewną, acz niewielką
przewagę. Śpiewacy. W ROH Carlosa śpiewał Rolando Villazon i był już wówczas w
wyraźnym kryzysie wokalnym. Zdarzały mu się załamania głosu, i momenty słabej
słyszalności, chociaż i tak brzmiał znacznie lepiej ( i piękniej, dzięki
ciemnej, nasyconej barwie) niż cienkogłosy i krzykliwy Roberto Alagna.
Umiejętności aktorskie obu panów są porównywalnie wysokie, choć jako postać
czarnowłosy, szczupły i średniego
wzrostu Villazon prezentuje się ciekawiej niż niskopienny i krępy Alagna.
Księżniczkę Eboli śpiewały Sonia Ganassi(ROH)
i Anna Smirnova (MET) i tu wybór był bezdyskusyjny : Ganassi wykreowała
postać wiarygodną wizualnie i dźwiękowo, podczas gdy Smirnova darła się
przeraźliwie a przyzwoite aktorstwo nie ratowało jej postaci w obliczu tak
katastrofalnej nieznajomości podstaw techniki wokalnej. Pozostałe z ról
głównych w obu spektaklach grali ci sami artyści. Marina Poplavskaya zbiera
wszędzie dość podobne recenzje : niby wszystko pięknie, głos verdiowski,
właściwy do partii Elisabetty, prowadzony bez zarzutu, dobre góry i piana,
porządne aktorstwo Ale czegoś brakuje , odczuwa się u niej pewien chłód, który
nie pozwala zaakceptować jej interpretacji do końca. Markizem Posą był Simon
Keenlyside. Muzycznie to obok Filipa II najlepsza rola w całej operze a
Keenlyside naprawdę umie śpiewać, ale niestety to jest typowy baryton liryczny
i momentami (zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych) nie wystarczało siły i
wolumenu. Sam głos nie ma też szczególnie uwodzicielskiej barwy. Za to wyraz
emocjonalny wspaniały. W tej sytuacji Feruccio Furlanetto jako Filip II rządził
sceną jak chciał , bo ma wszystko co
niezbędne do stworzenia roli monarchy tyleż groźnego co żałosnego : głos mocny
i piękny, zdolny przekazania najbardziej ulotnych uczuć, znakomite legato,
talent aktorski. Eric Halfvarson
dopełnił obie obsady jako odpowiednio obmierzły Wielki Inkwizytor.
Po tym doświadczeniu z „Don Carlosem” obejrzałam jeszcze,
ale bardzo fragmentarycznie zapis spektaklu
z 1978 roku z La Scali. Nie
była to dobra kolejność : archaiczna inscenizacja nie do zniesienia, oldskulowe
aktorstwo utrudniały podziwianie znakomitej momentami wokalistyki. Placido
Domingo był wówczas bardzo gruby, Margaret Price też i żadną miarą nie dało się
uwierzyć w potęgę ich przeklętego uczucia, Śpiewali jednak cudownie, i gdyby to
by tylko zapis dźwiękowy byłaby to atrakcja rzadkiej klasy. Jako Posa Renato
Bruson, którego kiedyś lubiłam zaprezentował głos niepokojąco rozwibrowany.
Obrazcowa za to do moich ulubiennic nigdy nie należała , jej imponująco potężny
mezzosopran brzmiał zawsze sucho i tak też było tym razem. Robert Lloyd
przyzwoicie wykonał Filipa II , ale porównania z Furlanettem żadnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz