środa, 5 grudnia 2012

"Don Carlo" w MET , ROH i La Scali



To nie jest opera łatwa do wystawienia. Ogromna, monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie , A niezbędna obsada przyprawia szefów castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran – to tylko role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym lepszy, duża orkiestra , no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku generowaną przez ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze kwestia wyboru jednej z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna, francuskojęzyczna, oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze sporymi skrótami i czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa, dość gruntownie przerobiona). W spektaklu  przygotowanym wspólnymi siłami ROH Covent Garden i MET mamy do czynienia z tą  ostatnią, którą sam Verdi uznawał chyba za ostateczną.  Muszę przyznać, że jest bardzo udana inscenizacja, w której  strona teatralna i wokalna mają szansę pozostawać w idealnej równowadze. Akt pierwszy, rozgrywający się w lesie Fontainebleaux ma najprostszą, ale niezmiernie efektowną scenografię. Na białej (zasypanej śniegiem) scenie biegnie zakosami czarna ścieżka, rosną białe nagie drzewa, są dwa niewysokie pnie i kupka drewna. Wszytko to jest piękne, choć nieprzeładowane, sprawdza się zarówno na wielkiej scenie MET, jak na mniejszej ROH. I tak też będzie dalej, kiedy scenerią akcji stanie się Escorial: pusty, groźny, i trochę nieludzki a w nim jedyne elementy nadmiaru stanowią rekwizyty związane z kościołem: prywatny, złoty  ołtarz w komnacie króla czy barokowo ozdobny grobowiec cesarza. Miałam okazję zobaczyc 2 odsłony tej świetnej inscenizacji: jej premierę z 2009 w Covent Garden i 2 lata późniejszą z MET. Obsada niektórych ról była ta sama (Filip II, Posa, Elisabetta), za to różni dyrygenci. „Konkurencję” wygrała moim zdaniem ROH. Przede wszystkim za pulpitem stanął tam Antonio Pappano, dawno nie słyszałam tak znakomicie wyważonych temp i równowagi między orkiestrą i głosami śpiewaków. Yannick Nézet-Séguin, który tak mnie zachwycił w „Carmen” tu był w porządku – aż i tylko tyle. MET dysponuje większym chórem i większym pudłem sceny, co daje pewną, acz niewielką przewagę. Śpiewacy. W ROH Carlosa śpiewał Rolando Villazon i był już wówczas w wyraźnym kryzysie wokalnym. Zdarzały mu się załamania głosu, i momenty słabej słyszalności, chociaż i tak brzmiał znacznie lepiej ( i piękniej, dzięki ciemnej, nasyconej barwie) niż cienkogłosy i krzykliwy Roberto Alagna. Umiejętności aktorskie obu panów są porównywalnie wysokie, choć jako postać czarnowłosy, szczupły  i średniego wzrostu Villazon prezentuje się ciekawiej niż niskopienny i krępy Alagna. Księżniczkę Eboli śpiewały Sonia Ganassi(ROH)  i Anna Smirnova (MET) i tu wybór był bezdyskusyjny : Ganassi wykreowała postać wiarygodną wizualnie i dźwiękowo, podczas gdy Smirnova darła się przeraźliwie a przyzwoite aktorstwo nie ratowało jej postaci w obliczu tak katastrofalnej nieznajomości podstaw techniki wokalnej. Pozostałe z ról głównych w obu spektaklach grali ci sami artyści. Marina Poplavskaya zbiera wszędzie dość podobne recenzje : niby wszystko pięknie, głos verdiowski, właściwy do partii Elisabetty, prowadzony bez zarzutu, dobre góry i piana, porządne aktorstwo Ale czegoś brakuje , odczuwa się u niej pewien chłód, który nie pozwala zaakceptować jej interpretacji do końca. Markizem Posą był Simon Keenlyside. Muzycznie to obok Filipa II najlepsza rola w całej operze a Keenlyside naprawdę umie śpiewać, ale niestety to jest typowy baryton liryczny i momentami (zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych) nie wystarczało siły i wolumenu. Sam głos nie ma też szczególnie uwodzicielskiej barwy. Za to wyraz emocjonalny wspaniały. W tej sytuacji Feruccio Furlanetto jako Filip II rządził sceną jak chciał  , bo ma wszystko co niezbędne do stworzenia roli monarchy tyleż groźnego co żałosnego : głos mocny i piękny, zdolny przekazania najbardziej ulotnych uczuć, znakomite legato, talent aktorski.  Eric Halfvarson dopełnił obie obsady jako odpowiednio obmierzły Wielki Inkwizytor.
Po tym doświadczeniu z „Don Carlosem” obejrzałam jeszcze, ale bardzo fragmentarycznie zapis spektaklu  z 1978 roku z La Scali. Nie była to dobra kolejność : archaiczna inscenizacja nie do zniesienia, oldskulowe aktorstwo utrudniały podziwianie znakomitej momentami wokalistyki. Placido Domingo był wówczas bardzo gruby, Margaret Price też i żadną miarą nie dało się uwierzyć w potęgę ich przeklętego uczucia, Śpiewali jednak cudownie, i gdyby to by tylko zapis dźwiękowy byłaby to atrakcja rzadkiej klasy. Jako Posa Renato Bruson, którego kiedyś lubiłam zaprezentował głos niepokojąco rozwibrowany. Obrazcowa za to do moich ulubiennic nigdy nie należała , jej imponująco potężny mezzosopran brzmiał zawsze sucho i tak też było tym razem. Robert Lloyd przyzwoicie wykonał Filipa II , ale porównania z Furlanettem żadnego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz