Zabierałam się do tej płyty z daleko posuniętą
ostrożnością, podejrzewając kolejną nudną francuską operę, a tu…niespodzianka.
Thomas wyraźnie więcej zawdzięcza Verdiemu niż ojczystej grand opera. Muzyka
nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale potoczysta, melodyjna i efektywna
dramaturgicznie. Wystarczy zapomnieć o Shakespearze i rzecz może się szczerze
podobać, zwłaszcza , jeżeli została porządnie, bez dziwaczenia wystawiona. A
takim przypadkiem się zetknęłam. Produkcja z 2003 , z barcelońskiego Liceu jest
prosta, zrobiona z poszanowaniem tekstu . Dzieje się „w Danii czyli nigdzie”,
bo scenografia i kostiumy są czasowo-przestrzenną mieszanką, co w tym akurat
przypadku ma sens. Na scenie przestrzeń organizują przesuwane moduły murów z
ceglaną podmurówką i ścianami przecieranymi w rdzawe plamy, które mają kojarzyć
się z krwią. Mebli bardzo niewiele – długi stól w akcie drugim, sofa w czwartym
i to właściwie wszystko. Akcję przeprowadzono sprawnie i również w pełnej
zgodzie z muzyką, co w czasach dyktatury reżyserskiej wcale oczywistości nie
stanowi. Śpiewacy w pełni udźwignęli ciężar swoich ról, zarówno pod względem
wokalnym jak aktorskim. Fenomenalna okazała się Natalie Dessay jako Ofelia i
choć głos, jakim dysponuje nigdy do moich ulubionych nie należał muszę jej
oddać, co cesarskie. Za wspaniałą precyzją dźwiękową poszła kreacja aktorska
takiej klasy (myślę głównie o scenie szaleństwa) jaką nieczęsto widuje się w
teatrze dramatycznym (kilka Ofelii w
życiu widziałam, wiem co mówię). Na jej tle Simon Keenlyside jako Hamlet nie
mógł szczególnie zabłysnąć, ale jego interpretacji trudno cokolwiek zarzucić.
Jego głos nie powala urodą , ale Keenlyside potrafi nim operować w sposób
bardzo zniuansowany. Jest też dobrym aktorem więc hamletowskie dylematy
zaprezentował wyraziście. Beatrice Uria-Monzon została potraktowana przedziwną
charakteryzacją , która po trosze już określała postać (Gertruda nosiła się w
stylu elżbietańskim: peruka na wygolonej do połowy głowie).Ona jedyna wśród
trójki protagonistów ma bogaty, piękny głos
a jej bohaterka okazała się kobietą zaskakująco miękką i nieco bezwolną.
Znając jednak umiejętności Monzon można być pewnym, że to wynik ustawienia jej
przez reżysera, które zresztą miało rację bytu. Z pozostałych wykonawców
(wszyscy, włącznie z chórem byli bardzo dobrzy) szczególnie podobał mi się duet
grabarzy: przede wszystkim bas , ale
także tenor. Trudno ocenić pracę dyrygenta (Bertrand de Billy) przy dziele,
które słyszy się pierwszy raz, więc w tym względzie pozostanę nieświadoma – dla
mnie muzyka brzmiała jednak świetnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz