piątek, 30 listopada 2012

Zapomnieć o Shakespearze


Zabierałam się do tej płyty z daleko posuniętą ostrożnością, podejrzewając kolejną nudną francuską operę, a tu…niespodzianka. Thomas wyraźnie więcej zawdzięcza Verdiemu niż ojczystej grand opera. Muzyka nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale potoczysta, melodyjna i efektywna dramaturgicznie. Wystarczy zapomnieć o Shakespearze i rzecz może się szczerze podobać, zwłaszcza , jeżeli została porządnie, bez dziwaczenia wystawiona. A takim przypadkiem się zetknęłam. Produkcja z 2003 , z barcelońskiego Liceu jest prosta, zrobiona z poszanowaniem tekstu . Dzieje się „w Danii czyli nigdzie”, bo scenografia i kostiumy są czasowo-przestrzenną mieszanką, co w tym akurat przypadku ma sens. Na scenie przestrzeń organizują przesuwane moduły murów z ceglaną podmurówką i ścianami przecieranymi w rdzawe plamy, które mają kojarzyć się z krwią. Mebli bardzo niewiele – długi stól w akcie drugim, sofa w czwartym i to właściwie wszystko. Akcję przeprowadzono sprawnie i również w pełnej zgodzie z muzyką, co w czasach dyktatury reżyserskiej wcale oczywistości nie stanowi. Śpiewacy w pełni udźwignęli ciężar swoich ról, zarówno pod względem wokalnym jak aktorskim. Fenomenalna okazała się Natalie Dessay jako Ofelia i choć głos, jakim dysponuje nigdy do moich ulubionych nie należał muszę jej oddać, co cesarskie. Za wspaniałą precyzją dźwiękową poszła kreacja aktorska takiej klasy (myślę głównie o scenie szaleństwa) jaką nieczęsto widuje się w teatrze dramatycznym  (kilka Ofelii w życiu widziałam, wiem co mówię). Na jej tle Simon Keenlyside jako Hamlet nie mógł szczególnie zabłysnąć, ale jego interpretacji trudno cokolwiek zarzucić. Jego głos nie powala urodą , ale Keenlyside potrafi nim operować w sposób bardzo zniuansowany. Jest też dobrym aktorem więc hamletowskie dylematy zaprezentował wyraziście. Beatrice Uria-Monzon została potraktowana przedziwną charakteryzacją , która po trosze już określała postać (Gertruda nosiła się w stylu elżbietańskim: peruka na wygolonej do połowy głowie).Ona jedyna wśród trójki protagonistów ma bogaty, piękny głos  a jej bohaterka okazała się kobietą zaskakująco miękką i nieco bezwolną. Znając jednak umiejętności Monzon można być pewnym, że to wynik ustawienia jej przez reżysera, które zresztą miało rację bytu. Z pozostałych wykonawców (wszyscy, włącznie z chórem byli bardzo dobrzy) szczególnie podobał mi się duet grabarzy: przede wszystkim bas   , ale także tenor. Trudno ocenić pracę dyrygenta (Bertrand de Billy) przy dziele, które słyszy się pierwszy raz, więc w tym względzie pozostanę nieświadoma – dla mnie muzyka brzmiała jednak  świetnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz