Zostałam, jak większość z nas wyposażona w odruch
sprzeciwu wobec wszystkiego, co powszechne i z góry narzucone. Nie zamierzam
więc świętować jubileuszy Verdiego i Wagnera – dzieła obu panów są w repertuarach teatrów całego świata
permanentnie ( całkowicie słusznie , oczywiście) i w roku 200 rocznicy urodzin
nie ma żadnego powodu, aby słuchać ich jeszcze więcej niż zwykle. Ja sobie
zrobię …Rok Donizettiego. Dlaczego? A , bo tak !!! Napisał mnóstwo, z czego
grane jest niewiele - za to do upojenia. Najwyższe autorytety i znawcy nie mają
Donizettiego w szczególnym poważaniu uśmiechając się protekcjonalnie gdy o nim
mowa. I to jest powód. Tak więc, nie porzucając oczywiście w ramach małpiej
złośliwości utworów obu Wielkich, Czcigodnych Jubilatów , bo sama zrobiłabym
sobie krzywdę – zamierzam poeksplorować twórczość , zwłaszcza mniej znaną -
Donizettiego. Zaczęłam od opery, która jeszcze nie tak dawno gościła na scenach
może nie często, ale jednak dość regularnie. Zawdzięczała swój renesans jednej śpiewaczce i wyjątkowo
nie była to Maria Callas, ale Fiorenza Cosotto . „Faworyta” funkcjonuje dziś
właściwie już tylko dzięki wykonującym na recitalach arię „Ange si pur”
(„Spirto gentil” w wersji włoskiej) tenorom. Wspomagają ich czasem barytony
przywołując Léonore, viens / „Vien, Leonora” (ma to w repertuarze i bardzo
pięknie śpiewa Mariusz Kwiecień). O samej bohaterce – cisza. W libretcie nie
została potraktowana szczególnie łaskawie. Każe nam się współczuć damie, która
przez dłuższy czas była oficjalną metresą królewską. Dokładnie w momencie , w
którym władca decyduje się porzucić legalną małżonkę i z kochanki „uczynić
uczciwą kobietę” ta zakochuje się w młodszym i zapewne przystojniejszym …
kandydacie na mnicha. I rozpacza, że dowiedziawszy się, kim ona jest niedoszły
kapłan odrzuci ją ze wstrętem. Ma to oczywiście tragiczny koniec, bo
właściwie wszyscy pozostają z niczym – Leonora traci zarówno lukratywną pozycję
jak i nowego ukochanego, a wreszcie życie. Fernand , porzuciwszy Boga
przekonuje się, że uczynił to dla „kobiety upadłej”, której nie przestaje
kochać, ale - za późno. Król cierpi,
daje szansę kochankom godząc się na ich związek (wie, że nic z tego nie
będzie?) - na próżno. Przytoczyłam
krótko fabułę „Faworyty” aby spróbować
opisać jak w spektaklu, który oglądałam cały ten konwencjonalny melodramatyzm
próbowano rozbroić. Była to próba aż nadto udana, o czym dalej. Jesteśmy na Gran Canarii, w Las Palmas, rok
2002. Po odsłonięciu kurtyny ukazuje się nam pusta, ciemna scena . Na niej … świecący własnym światłem
duży, przezroczysty sześcian , w którym
uwięziony Fernand rozpoczyna swoją skargę-zwierzenie. Dalej mamy serię podobnie
abstrakcyjnych obrazków, co bywa nawet zajmujące i atrakcyjne dla oka, ale nijak
się librettem nie tłumaczy. W każdym razie do finału scena pozostanie na ogół
pusta, czasem tylko pojawia się na niej jakiś element dominujący. Jak na
przykład posąg roznegliżowanej, pulchnej damy , który ma być albo portretem
Leonory z jej rozpustnych czasów albo też tę niechlubną przeszłość
symbolizować. A jeśli tak, to dlaczego bohaterka dotyka go „z pewną taką
nieśmiałością’ i rzuca w jego stronę
nostalgiczne spojrzenia? I dlaczego znacznie wyższa temperatura emocjonalna
panuje pomiędzy Leonorą a królem
Alfonsem niż między teoretycznie pałającymi wielką namiętnością świeżo
zakochanymi? Pytania można by mnożyć, ale skutek takiego ustawienia postaci nie
jest dobry – pewien enigmatyzm i chłód powoduje, że, owszem, melodramatyzm
fabuły zostaje nieco okiełznany. Tyle, że przy tym widz traci zainteresowanie
dla czysto teatralnej strony przedsięwzięcia. I nawet oryginalny pomysł na
scenę finałową tego efektu nie niweluje (Leonora zostaje rozdzielona na „ciało”
i „duszę” i podczas gdy Fernand rozpacza nad martwym już ciałem duszę pochłania
świetlisty sześcian) Dziwaczne , efekciarskie kostiumy i nowoczesna ( w
rozumieniu nadmiernie oszczędna ) scenografia nie wystarczą, by uzyskać uwagę
widowni. Takie eksperymenty można ( tylko czy trzeba?) czynić na dziełach
powszechnie znanych, w których i tak wiemy w czym rzecz. Od strony muzycznej ta
„Faworyta” prezentowała się zupełnie nieźle co zawdzięcza głównie parze
amantów. Daniela Barcellona to jedna z tych pań, które nie uzyskały statusu
gwiazdy i muszą się zadowalać pozycją znanej śpiewaczki. Zaczynała w okresie
rozwoju regietheatru kiedy warunki zewnętrzne (matronowaty wygląd) w połączeniu
z brakiem szczególnych inklinacji dramatycznych nie predystynowały jej do roli superstar. Szkoda. Bo głos ma piękny,
technikę znakomitą, a emocje, które nie odzwierciedlają się w grze aktorskiej
doskonale słychać.Jako Fernand wystąpił młody (28 lat) i entuzjastyczny
Giuseppe Filianotti. W jego grze uczuć nie brakowało, ale niedostatki
techniczne były wyraźne (wahnięcia intonacyjne , zwłaszcza na początku). Mimo
wszystko początkujący tenor mógł sobie ten występ poczytać za sukces – brzmiał
jasno, ale ciepło, stworzył zwyczajnie sympatyczną postać. Niezmiernie żałuję ,
że tej parze nie towarzyszył baryton na ich poziomie. Roberto Servile od
początku do końca brzmiał sucho, niepewnie, górne dźwięki sprawiały mu wyraźny
problem. Można się pogodzić z piskliwą
Ines- Eleonore Contucci, ale król powinien prezentować się po królewsku
pod każdym względem. Zwłaszcza, że ma do zaśpiewanie dużo pięknej muzyki a jego
aria jest bodaj najpiękniejsza w całej operze. Nie wiem, może coś niedobrego
działo się z jego zdrowiem, bo nie wyszedł do ukłonów.
O pozycji "superstar",niestety, nie decydują we współczesnej operze zdolności aktorskie, muzykalność czy talent interpretacyjny. Bo nikt mi nie wmówi, że np. Anna Netrebko jest wybitnym muzykiem czy wybitną aktorką. Podobnie wiele innych aktualnych śpiewaczek i śpiewaków. O pozycji decyduje kontrakt płytowy, agresywna promocja i mocne łokcie. Niby zawsze tak było, ale dzisiaj to już prawie "patologia". Statusem "znanego śpiewaka" muszą się zadowolić tacy artyści jak np. Daniela Barcellona, Ewa Podleś, Mariella Devia, Elena Mosuc czy Pani ulubieniec - Mariusz Kwiecień. To są znakomici artyści - tyle, że swoją karierę budują tylko własnymi siłami. Robert.
OdpowiedzUsuń