wtorek, 22 stycznia 2013

Mój Rok Donizettiego - "Faworyta"


Zostałam, jak większość z nas wyposażona w odruch sprzeciwu wobec wszystkiego, co powszechne i z góry narzucone. Nie zamierzam więc świętować jubileuszy Verdiego i Wagnera – dzieła obu panów  są w repertuarach teatrów całego świata permanentnie ( całkowicie słusznie , oczywiście) i w roku 200 rocznicy urodzin nie ma żadnego powodu, aby słuchać ich jeszcze więcej niż zwykle. Ja sobie zrobię …Rok Donizettiego. Dlaczego? A , bo tak !!! Napisał mnóstwo, z czego grane jest niewiele - za to do upojenia. Najwyższe autorytety i znawcy nie mają Donizettiego w szczególnym poważaniu uśmiechając się protekcjonalnie gdy o nim mowa. I to jest powód. Tak więc, nie porzucając oczywiście w ramach małpiej złośliwości utworów obu Wielkich, Czcigodnych Jubilatów , bo sama zrobiłabym sobie krzywdę – zamierzam poeksplorować twórczość , zwłaszcza mniej znaną - Donizettiego. Zaczęłam od opery, która jeszcze nie tak dawno gościła na scenach może nie często, ale jednak dość regularnie. Zawdzięczała  swój renesans jednej śpiewaczce i wyjątkowo nie była to Maria Callas, ale Fiorenza Cosotto . „Faworyta” funkcjonuje dziś właściwie już tylko dzięki wykonującym na recitalach arię „Ange si pur” („Spirto gentil” w wersji włoskiej) tenorom. Wspomagają ich czasem barytony przywołując Léonore, viens / „Vien, Leonora” (ma to w repertuarze i bardzo pięknie śpiewa Mariusz Kwiecień). O samej bohaterce – cisza. W libretcie nie została potraktowana szczególnie łaskawie. Każe nam się współczuć damie, która przez dłuższy czas była oficjalną metresą królewską. Dokładnie w momencie , w którym władca decyduje się porzucić legalną małżonkę i z kochanki „uczynić uczciwą kobietę” ta zakochuje się w młodszym i zapewne przystojniejszym … kandydacie na mnicha. I rozpacza, że dowiedziawszy się, kim ona jest niedoszły kapłan odrzuci ją ze wstrętem. Ma to oczywiście tragiczny koniec, bo właściwie wszyscy pozostają z niczym – Leonora traci zarówno lukratywną pozycję jak i nowego ukochanego, a wreszcie życie. Fernand ,  porzuciwszy Boga przekonuje się, że uczynił to dla „kobiety upadłej”, której nie przestaje kochać, ale  - za późno. Król cierpi, daje szansę kochankom godząc się na ich związek (wie, że nic z tego nie będzie?)  - na próżno. Przytoczyłam krótko fabułę „Faworyty”  aby spróbować opisać jak w spektaklu, który oglądałam cały ten konwencjonalny melodramatyzm próbowano rozbroić. Była to próba aż nadto udana, o czym dalej.  Jesteśmy na Gran Canarii, w Las Palmas, rok 2002. Po odsłonięciu kurtyny ukazuje się nam pusta, ciemna  scena . Na niej … świecący własnym światłem duży, przezroczysty  sześcian , w którym uwięziony Fernand rozpoczyna swoją skargę-zwierzenie. Dalej mamy serię podobnie abstrakcyjnych obrazków, co bywa nawet zajmujące i atrakcyjne dla oka, ale nijak się librettem nie tłumaczy. W każdym razie do finału scena pozostanie na ogół pusta, czasem tylko pojawia się na niej jakiś element dominujący. Jak na przykład posąg roznegliżowanej, pulchnej damy , który ma być albo portretem Leonory z jej rozpustnych czasów albo też tę niechlubną przeszłość symbolizować. A jeśli tak, to dlaczego bohaterka dotyka go „z pewną taką nieśmiałością’ i rzuca  w jego stronę nostalgiczne spojrzenia? I dlaczego znacznie wyższa temperatura emocjonalna panuje  pomiędzy Leonorą a królem Alfonsem niż między teoretycznie pałającymi wielką namiętnością świeżo zakochanymi? Pytania można by mnożyć, ale skutek takiego ustawienia postaci nie jest dobry – pewien enigmatyzm i chłód powoduje, że, owszem, melodramatyzm fabuły zostaje nieco okiełznany. Tyle, że przy tym widz traci zainteresowanie dla czysto teatralnej strony przedsięwzięcia. I nawet oryginalny pomysł na scenę finałową tego efektu nie niweluje (Leonora zostaje rozdzielona na „ciało” i „duszę” i podczas gdy Fernand rozpacza nad martwym już ciałem duszę pochłania świetlisty sześcian) Dziwaczne , efekciarskie kostiumy i nowoczesna ( w rozumieniu nadmiernie oszczędna ) scenografia nie wystarczą, by uzyskać uwagę widowni. Takie eksperymenty można ( tylko czy trzeba?) czynić na dziełach powszechnie znanych, w których i tak wiemy w czym rzecz. Od strony muzycznej ta „Faworyta” prezentowała się zupełnie nieźle co zawdzięcza głównie parze amantów. Daniela Barcellona to jedna z tych pań, które nie uzyskały statusu gwiazdy i muszą się zadowalać pozycją znanej śpiewaczki. Zaczynała w okresie rozwoju regietheatru kiedy warunki zewnętrzne (matronowaty wygląd) w połączeniu z brakiem szczególnych inklinacji dramatycznych nie predystynowały jej  do roli superstar. Szkoda. Bo głos ma piękny, technikę znakomitą, a emocje, które nie odzwierciedlają się w grze aktorskiej doskonale słychać.Jako Fernand wystąpił młody (28 lat) i entuzjastyczny Giuseppe Filianotti. W jego grze uczuć nie brakowało, ale niedostatki techniczne były wyraźne (wahnięcia intonacyjne , zwłaszcza na początku). Mimo wszystko początkujący tenor mógł sobie ten występ poczytać za sukces – brzmiał jasno, ale ciepło, stworzył zwyczajnie sympatyczną postać. Niezmiernie żałuję , że tej parze nie towarzyszył baryton na ich poziomie. Roberto Servile od początku do końca brzmiał sucho, niepewnie, górne dźwięki sprawiały mu wyraźny problem. Można się pogodzić z piskliwą  Ines- Eleonore Contucci, ale król powinien prezentować się po królewsku pod każdym względem. Zwłaszcza, że ma do zaśpiewanie dużo pięknej muzyki a jego aria jest bodaj najpiękniejsza w całej operze. Nie wiem, może coś niedobrego działo się z jego zdrowiem, bo nie wyszedł do ukłonów.

1 komentarz:

  1. O pozycji "superstar",niestety, nie decydują we współczesnej operze zdolności aktorskie, muzykalność czy talent interpretacyjny. Bo nikt mi nie wmówi, że np. Anna Netrebko jest wybitnym muzykiem czy wybitną aktorką. Podobnie wiele innych aktualnych śpiewaczek i śpiewaków. O pozycji decyduje kontrakt płytowy, agresywna promocja i mocne łokcie. Niby zawsze tak było, ale dzisiaj to już prawie "patologia". Statusem "znanego śpiewaka" muszą się zadowolić tacy artyści jak np. Daniela Barcellona, Ewa Podleś, Mariella Devia, Elena Mosuc czy Pani ulubieniec - Mariusz Kwiecień. To są znakomici artyści - tyle, że swoją karierę budują tylko własnymi siłami. Robert.

    OdpowiedzUsuń