wtorek, 8 stycznia 2013

Semiramida jedynie słuszna



 Zaczynam mieć wrażenie, że w Europie lat 80/90 tych istniała tylko jedna, bezwzględnie obowiązująca wersja „Semiramidy”. Kilkakrotnie już znęcona nazwiskami wykonawczyń zabierałam się do oglądania spektakli z różnych miejsc i czasów (Aix-en-Provence 1980, Turyn 1982, La Fenice 1992) i przekonywałam ze zdumieniem i rezygnacją, że to wciąż ta sama, dziwaczna produkcja Pierluigi Pizziego.
Ma ona oczywiście niewielkie modyfikacje, ale są to naprawdę drobne szczegóły typu ciemniejsze lub jaśniejsze światło, barania głowa nad ołtarzem bądź jej brak, bardziej lub mniej rozcapierzona peruka. W pewnym sensie jest to nawet interesujące, bo ile razy ma się szansę obserwować jak tę samą formę różni artyści wypełniają całkiem odmienną treścią? Ale jest też niezmiernie męczące, bo Pizzi stworzył spektakl pełen „pomysłów” (cudzysłów zdecydowanie konieczny), które nie przydają sensu opowiadanej historii czasem wręcz ją ośmieszając zaś kostiumy straszliwie utrudniają życie śpiewakom krępując im ruchy a tym samym ujemnie wpływając na możliwości interpretacyjne. Zacznijmy od chóru : pojawia się on na proscenium w czasie uwertury odziany w szare stroje z czasów mniej więcej powstania „Semiramidy” i zasiada po bokach według starej zasady panie na prawo, panowie na lewo. Co samo w sobie nie ma większego znaczenia, nie w takich miejscach widywało się już chór. Ale to tylko jedna jego część, pozostali chórzyści pojawią się na scenie w strojach zgodnych z formułą przedstawienia. I teraz muszę , po prostu muszę poświęcić sporo uwagi tym kostiumom. Największe kuriozum stanowi to, co sadystycznie usposobiony Pizzi (zajął się też scenografią) nakazał nosić mężczyznom. Panowie dźwigają na sobie kanciaste konstrukcje ozdobione różnymi emblematami (jak głowa meduzy), w których wyglądają jakby głowa wystawała z  kartonowego pudła . A owe głowy również ustrojono w niepoddające się opisowi, dziwaczne nakrycia. Na pierwszy rzut oka panie mają lepiej, ale to złudzenie. Dla Semiramidy zaprojektowano  zdumiewająco udrapowane , barokowo bogate suknie, które śpiewaczkom wyraźnie sprawiają kłopot. Zaś te chórzystki, które nie miały szczęścia wylądować na proscenium muszą się uporać z kartonowymi krynolinami bocznymi (pamiętacie , jak  ten hiszpański wynalazek cudownie wykpił Louis de Funes w „Manii wielkości?) W akcie pierwszym wszyscy bohaterowie noszą biel , czasem złamaną kością słoniową i poruszają się na tle białych dekoracji. Oraz wszyscy, co do jednego są blondynami.Tylko Arsace, też blond wyjątkowo łagodnie potraktowany powiewa purpurowym płaszczem – za to imponującej długości. Akt drugi i rewolucyjna zmiana: czarne charaktery na czarno, Arsace i reszta jak poprzednio . Przy tych absurdalnych kostiumach scenografia wydaje się wzorem ascezy: kilka podestów, kilka ciągów schodów , ołtarz. Doskonale funkcjonuje „kurtyna” – brama składająca się z kilku modułów, które rozsuwają się pokazując nam wybrane fragmenty sceny i tworząc dla nich ramę.  Poświęciłam tak dużo miejsca „okolicznościom inscenizacyjnym”, bo one zasadniczo wpływają na akcję, która właściwie jest symboliczna, można by to spokojnie nazwać Koncertem w Bardzo Dziwnych Kostiumach. Nie wiem, czy Pizzi usiłował się w ten sposób odciąć od typowo operowych absurdów  w rodzaju „krągła dama w roli syna znacznie młodszej pani”, jeśli tak – to się dziwię. Tego rodzaju zjawiska wpisane są w istotę gatunku. Zaś fabuła „Semiramidy” jest , jak na dziewiętnastowieczne operowe standardy dość banalna – tradycyjne zaginione dziecię nieznające rodziców, występna królowa niewłaściwie lokująca swe uczucia, ziejący żądzą władzy i młodego ciała czarny charakter – nic nowego i szczególnie szokującego… I doprawdy konia z rzędem temu, kto domyśliłby się , że pierwowzór libretta stanowił utwór Woltera.
A teraz o wykonawcach. Trudno mi ocenić dyrygentów i orkiestry , bo kiepska jakość zapisu dźwięku powodowała, że wszystkie miały dziwnie blaszane brzmienie. Na szczęście solistów słychać było znacznie lepiej. I tu:
Aix, 1980.  Zdecydowanie najlepsza Semiramida – Montserrat Caballe. Przyznaję się do uwielbienia dla jej głosu, moje uszy ją wybrały i koniec (dlatego też nie robię sobie przykrości i unikam jej późnych dokonań). Dla mnie to najpiękniejszy głos żeński, jaki zarejestrowano na płytach. Ale nie tylko w tym rzecz  - Caballe pochodzi jeszcze z pokolenia umiejącego śpiewać bel canto, co w połączeniu z urodą instrumentu i tymi nieziemskimi piano i pianissimo (wyobraźmy sobie jej duet z Kaufmannem – to by dopiero było piano!) dawało tak znakomity efekt. Poza tym Caballe naprawdę potrafiła grać samym głosem, a kiedy rola pozwalała jej pokonać warunki fizyczne także ciałem. Tu można było zaobserwować interesujące zjawisko – kiedy diva miała za partnerkę beznadziejną aktorkę Marilyn Horne sama także nieruchomiała i z rzadka wykonywała jakiś gest. Zaś kiedy towarzyszył jej prawdziwy aktor, Samuel Ramey budziła się w niej aktorzyca. Ramey to też Assur numer 1 – piękny, ruchliwy głos, wspaniała, swobodna koloratura, interpretacja. Marilyn Horne śpiewała znakomicie pokonując bez problemu trudności (niebagatelne) swojej partii. Ale chyba chciała być większą gwiazdą niż Caballe (niewykonalne) a jej mezzosopran do uwodzicielskich nigdy nie należał. Francisco Araiza miał kiepski dzień i jako Idreno zadziwił mnie negatywnie , bo pamiętam go jako fachowego tenore leggiero.
Turyn, 1982. Kolejna pięknogłosa Semiramida, Katia Ricciarelli. Ale nagranie pochodzi już z czasów fatalnego zauroczenia Karajanem i pewne problemy , głównie intonacyjne słychać wyraźnie. Ogólnie jednak wrażenie zostawiła mi pozytywne , zwłaszcza , że starała się też pokonać wrodzoną sceniczną rezerwę i grać na tyle, na ile Pizzi raczył pozwolić. Miała u swego boku wspaniałego Arsace – Lucię Valentini-Terrani. To był wyjątkowo piękny, bogaty, soczysty,  dźwięczny głos, cóż za dźwięki piersiowe, prawie jak u Podleś! I jaka nieskazitelna technika.! Niestety, kariera i życie tej wspaniałej śpiewaczki zakończyły się przedwcześnie  - zmarła w 1998 na białaczkę w wieku 52 lat. Paniom towarzyszył bardzo dobry Idreno – Dalmacio Gonzales i kiepski w roli Assura Feruccio Furlanetto, który chyba był już w trakcie przestawiania się na cięższe partie i koloraturę zaprezentował fatalną.
Wenecja, 1992. Semiramida – Mariella Devia , Assur - Carlo Colombara, Idreno – Luca Canonicci. Troje dobrych, efektywnych śpiewaków , którzy takież stworzyli kreacje – zdecydowanie dobre , chociaż nie pamiętne. Ale była z nimi Ewa Podleś – Arsace ponad wszystkich innych. Co ja tu opisywać będę, sami wiecie – Podleś, rok 1992, Rossini. Ta energia, ta siła przekazu!
A w MET w tym samym mniej więcej czasie (1990) pokazywała „Semiramidę” na bogato. Ale to już  zupełnie inny temat .


3 komentarze:

  1. Lucia Valentini-Terrani ma u mnie swój "ołtarzyk". Głos (dla mnie)przepiękny, elegancja, stylowość, a zarazem ekspresyjność śpiewu, fenomenalna technika. Dla mnie: niebotyczny poziom interpretowania Rossiniego. I przy ogromnym podziwie dla La Podleś - nagrania "Kopciuszka" i "Włoszki w Algierze" w interpretacji Włoszki są moim punktem odniesienia. Szkoda, że jej kariera nie trwała długo, nawet nie wiem dlaczego tak się stało(?)
    Co innego Arsace - tu, wg.mnie, Podleś rządzi niepodzielnie. Podziwiałem tę partię w wykonaniu naszego "contralto assoluto" w Polsce i poza nią.
    Wiem, że wielu ludzi hołubi przede wszystkim Horne, ale dla mnie Ewa Podleś jest w tej partii bezkonkurencyjna.Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kariera Valentini-Terrani nie mogła trwać długo z przyczyn,które opisałam wyżej. Zachorowała na białaczkę, co wykluczyło ją z pracy . Nie miała niestety tyle szczęścia co Jose Carreras, chociaż leczono ją w tym samym szpitalu -zmarła przedwcześnie w 1998.Nie doczekała się nawet 52 urodzin. Zgadzam się, to była fantastyczna śpiewaczka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście, wiem o jej chorobie, ale kariera zgasła przecież sporo przed jej białaczką. Zmarła w 98 roku, ale przestała nagrywać czy występować w renomowanych teatrach chyba już pod koniec lat 80...Ostatnie jej chyba znaczące występy o jakich się doczytałem to początek lat 90 w Marsylii i Berlinie...Szkoda. Gdy chcę sobie posłuchać Rossiniego wciąż najchętniej sięgam po jej nagrania, np. piękną płytę recitalową z Albero Zeddą...
    R.

    OdpowiedzUsuń