środa, 30 stycznia 2013

Dwie królowe Joyce DiDonato

DiDonato jako Elisabetta i Cutler jako Leicester
Heever  w roli Elisabetty
DiDonato jako Maria

 Przy okazji transmisji  z Met „ Marii Stuardy”  uświadomiłam sobie, że Joyce DiDonato jest jedną z nielicznych śpiewaczek, które na scenie kreowały role obu głównych bohaterek. I postanowiłam sprawdzić jak też wypadła w jej interpretacji królowa Elżbieta. Jedyne - według mojej wiedzy - dostępne nagranie jest dość osobliwe, zarejestrowano bowiem próbę generalną … bez chóru, który akurat postanowił zastrajkować (2005, Grand Theatre de Geneve). Ta absencja zasadniczo wpływa na percepcję dzieła, w którym akurat chór ma co zaśpiewać i zagrać, przyczynia się też zasadniczo do stworzenia właściwego klimatu kilku scen, w tym (ale nie tylko) finałów obu aktów. Scena , zgodnie z modą która od dłuższego czasu panuje w Europie pozbawiona niemal scenografii wydaje się jeszcze bardziej pusta, gdy protagoniści dramatu zostają na niej sami. Ocenianie w tej sytuacji reżyserii byłoby nie całkiem fair , ale trzeba przyznać, że ma ona (sytuacja, nie reżyseria)  pewien zasadniczy plus: wszelkie zalety i wady kreacji wokalno-aktorskich uwypuklają się mocno.  Co też powoduje, że bohaterka tytułowa w wykonaniu Gabrieli Fontany jest dla mnie całkowicie nie do zniesienia. Minoderyjna, infantylna, histeryczna, nadwyrężająca głos o zupełnie niewłaściwym dla tej partii wolumenie. Eric Cutler, który jako Leicester debiutował właśnie w Europie nie popisał się szczególnie ,ale też trudno mu wytknąć ewidentne błędy. Nie mogę powiedzieć, że DiDonato, którą bardzo lubię zawiodła mnie jako Elisabetta , podejrzewałam bowiem, że to nie jest rola dla niej. I nie jest, co chyba także odczuła sama artystka nie wykonując jej już później. Oczywiście, śpiewaczka tej klasy nigdy nie tworzy ról, które przynosiłyby jej wstyd. Tym nie mniej w warstwie czysto wokalnej partia wyraźnie przerasta DiDonato , która w momentach dramatycznych, wymagających siły i metalicznego brzmienia ujawnia wysiłek i skłonność do forsowania głosu. Fragmenty liryczne w jej wykonaniu bywają za to piękne, ale akurat w tej partii dużo ich nie znajdziemy. Aktorsko także pozostawiła mi niedosyt:  zobaczyłam tylko zazdrosną kobietę , zabrakło mi królowej . Konwencjonalność tak ukazanej Elżbiety podkreśla jeszcze kostium – banalnie ładny, uzupełniony podobnie upiększającą peruką . Ani śladu królowej znanej z portretów.  Evelino Pido poprowadził orkiestrę bez szczególnej finezji. Po tym doświadczeniu genewskim do oglądania „Stuardy” z MET usiadłam z nadzieją na znacznie intensywniejsze przeżycia artystyczne. I na szczęście tak też było. Produkcja Davida McVicara jest pokrewna jego „Annie Bolenie” z zeszłego roku, co nie dziwi, bo z przyszłosezonowym „Roberto Devereux” maja stanowić swego rodzaju trylogię. McVicar nie przeszkadza swoim śpiewakom , ustawia im koncepcje postaci i pozwala interpretować. Dobrze  też wie, co zrobić z chórem, który u niego nie tkwi nieruchomo, ale też nie miota się przeciążony nadmiarem zajęć.  Doskonale pokazany został na przykład stosunek  dworu do władczyni – podziwiają ją, ale też panicznie się boją, co widać w drobnych ruchach i gestach chórzystów. Jednakże nawet McVicar nie znalazł patentu na Leicestera, bo też i niezmiernie o to trudno. Nieszczęśnik miota się od jednej damy do drugiej, u jednej skamle o litość, u drugiej usiłuje uzyskać obietnicę pokory. Niby kocha Marię, ale i wizja świetlanej przyszłości u boku Elżbiety nie jest mu wstrętna. Matthew Polenzani do charyzmatycznych wykonawców nie należy, spełnia swoją powinność i koniec. Dodatkowo skrzywdzono go kostiumem, w którym wygląda, jakby wybierał się ujarzmiać rój dzikich pszczół. No, ale mężczyźni w tej operze nie są specjalnie ważni. Zaś obie protagonistki okazały się godne siebie i swych ról. Dla Joyce DiDonato Maria okazała się partią znacznie właściwszą niż Elżbieta. Nie tylko dla jej pełnego blasku głosu (choć i tu braki mocy dały się zauważyć), ale też osobowościowo. Tym razem jej bohaterka miała w sobie niezbędny dualizm : zwykła, zakochana kobieta – królowa, nawet jeżeli tronu pozbawiona. Była królewska duma i wściekłość, wyrażona słynną kwestią „Figlia impura di Bolena” i monarsza godność, gdy Maria szła pod topór. Drugi akt, tak jak powinien należał do niej, a spowiedź scena i finałowa naprawdę mnie poruszyła. Interpretacyjny majstersztyk, zwłaszcza, że i w głosie DiDonato, jako bardziej liryczny ten fragment  leży wspaniale. I tak dotarłam do Elzy van den Heever, która dla mnie w tym spektaklu „ukradła” każdą scenę , w której wystąpiła. Heever, która tą rolą debiutuje w Met w USA znana jest głównie z incydentu sprzed kilku lat, kiedy to dosłownie dzień przed podniesieniem kurtyny zgodziła się wystąpić w roli Donny Anny w San Francisco (u boku Mariusza Kwietnia). Planowana oryginalnie artystka popadła w gwałtowny konflikt z dyrygentem i dyrekcją teatru, została nagle i bezapelacyjnie zwolniona. Usiłowała nadać sprawie kontekst rasowy jako Afroamerykanka podkreślając pochodzenie swojej następczyni z … RPA. Gdyby rzecz cała miała choćby cień prawdopodobieństwa żaden amerykański sąd by tego nie przegapił ale …. skargi były bezzasadne. Co takiego stało się zasadniczą i prawdziwą przyczyną konfliktu do dziś nie wiadomo. W każdym razie, Heever wykazała się żelaznymi nerwami i stworzyła znakomitą kreację, dla mnie pamiętną tym bardziej, że nie przepadam za postacią Donny Anny, zaś tutaj byłam zachwycona całokształtem (przede wszystkim tym, że nie dostrzegłam forsowania głosu i krzyku, co zdarza się niemal wszystkim Annom). Obecne zetknięcie  z Heever jest zaledwie moim drugim, ale mam nadzieję, że będzie ich jeszcze dużo. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek dzieli mój zachwyt (nie czytałam recenzji, podejrzewam, że zachwycano się głownie gwiazdą), ale mnie ta rola wydała się wspaniała. Oczywiście w samych kwestiach aktorskich wydatnie wspomógł swą śpiewaczkę McVicar, ale trafił na wyjątkowy talent. Popatrzmy na tę Elżbietę – Heever nie przestraszyła się charakterystyczności, nie bała pokazać jako postać niemal karykaturalna. Niemal, bo to jeszcze nie jest stara „królowa-dziewica” z czasów Essexa. Elżbieta , mająca władzę nad życiem i śmiercią swych poddanych nie ma jej ani nad ich sercami, ani nawet nad własnym ciałem, które nie wygląda tak, jakby chciała (ten drobny, zrezygnowany gest, którym odsyła służące z lustrem). Stanowi niebezpieczny konglomerat siły i pychy z rozczarowaniem i świadomością osobistej porażki w sprawie tak ważnej jak uczucia. Cóż, podobno na szczytach władzy samotność bywa dojmująca. Wokalnie także chylę czoła. Heever nie ma konwencjonalnie pięknego głosu, ale jak ona włada tym co dostała od natury! Partia Elżbiety, napisana wysoko i dramatycznie prowokuje często brzmienie wysilone, ostre i krzykliwe. Tu nie ma nic z tego (no, przyznaję, że niektórym ten głos może się wydać troszkę za spiczasty), jest moc, nie ma krzyku. I co za wyraz emocjonalny! Stronę czysto muzyczną powierzono staremu wydze, Maurizio Beniniemu, który znakomicie zrobił swoje i chyba należy do tych dyrygentów, którzy potrafią pomagać śpiewakom. Na koniec muszę, po prostu muszę oddać sprawiedliwość chórowi. Donizetti napisał dla niego piękną arię pod koniec drugiego aktu i została ona wykonana wspaniale , co czujna publiczność Met nagrodziła rzęsistymi brawami  a potem aprobującymi gwizdami i potupywaniem przy ukłonach.
Jak dotąd „Maria Stuarta” wydaje mi się najlepszą transmisją z Met w tym sezonie. Sporo sobie jeszcze obiecuję po „Parsifalu”. Okaże się 2 marca.
http://www.youtube.com/watch?v=-WMzj6_kF6o
http://www.youtube.com/watch?v=vU-aN_hzjbE
http://www.youtube.com/watch?v=_LJ0b6Bfu4M

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz