W
okresie świąteczno-sylwestrowym nie miałam specjalnie czasu ani chęci na
internetową transmisję „Rigoletta” z
Bayerische Staatsoper. Teraz jednak zwyciężyła ciekawość czym też zastąpiono
niesławną „Planetę małp”. I przyszło mi
stwierdzić, że być może rację miał Piotr Beczała broniąc jej konstatacją, że
przynajmniej była zaskakująca i pewien sposób konsekwentna. Bo nowa wersja
„Rigoletta” z Monachium jest …żadna. Scenografii brak, kostiumy nijako
brzydkie, reżyseria albo nieobecna, albo – jeszcze gorzej – obecna w postaci
konceptów, które niczym się nie tłumaczą i stawiają w całkowitej, momentami
absurdalnej wręcz sprzeczności śpiewany tekst i widzialną akcję. Nie ma
potrzeby opisywać tego scena po cenie, ale nie odmówię sobie odwiecznego
pytania ( a nuż ktoś będzie w stanie mi to wyjaśnić) – „ale o co chodzi?”. Mogę
znieść Gildę , która „Caro nome” śpiewa przemieszczając się po trybunach ,
stanowiących jedyny element scenograficzny i przechodzi z ramion jednego doskonale anonimowo
wyglądającego chórzysty w drugie i następne, następne, następne. Ale w akcie trzecim absurd bierze scenę we
władanie , bo Rigoletto i Gilda nie muszą podpatrywać zdradzieckiego amanta i
rozpustnej karczmarki - biorą aktywny
udział w akcji niczym od nich nieoddzieleni. Po czym Sparafucicile podcina
gardło Gildzie (odzianej w białą suknię) a
Maddalena zbiera do blaszanego wiadra jej krew i …na śnieżnej bieli
ukazuje się wielka, imponująco skomponowana plama. Czarna. Na koniec zaś niedobite dziewczę leży sobie na
wózku inwalidzkim z gigantycznymi kołami (to z kolei samotny rekwizyt pojawiający
się dość regularnie, zapewne ma głęboką
symbolikę – ale o co…) i tatuś musiałby być całkowicie niesprawny wzrokowo,
żeby nie dostrzec czyje to prawie zwłoki. Najgorsze nie wydaja mi się jednak
nieudane i nielogiczne pomysły , najgorszy jest fakt, że sceny wieje nudą!
Oczywiście , to pewnie sto któryś tam „Rigoletto” w moim życiu, nie zastanawiam
się , co będzie dalej i dużo trudniej niż kiedyś mnie wzruszyć czy zachwycić. Ale
– można. Doświadczyłam tych uczuć Nawet
w TWON, oglądając do bólu staromodną
inscenizację sprzed kilku lat. Ale tam Księciem Mantui był Beczała, który
pozostawił mnie w chłodnym podziwie dla klasy głosu i wokalnej sztuki oraz w
stanie akceptacji dla przyzwoitego aktorstwa. A nieco później w tej samej
produkcji Andrzej Dobber, posiadacz pełnego, prawdziwie verdiowskiego
barytonu nie barwą głosu a interpretacją
wywołał chlipanie połowy widowni przy „Cortigiani” (w tym moje , i wcale się
nie wstydzę).W Monachium zaś… Joseph Calleja, śpiewający znakomicie nie
stworzył postaci uwodzicielskiego Księcia. Nie bardzo już może to zrobić
przechodząc niestety ewolucję wręcz przeciwną do tej, którą obserwujemy u
Beczały, który wyprzystojniał ( nie jestem specjalną zwolenniczką image’u a la Tauber , mam nadzieję , że
mu przejdzie po promocji płyty i zostanie samo dobre – przede wszystkim nowa
sylwetka) i zyskał na aktorskich umiejętnościach. Calleja odwrotnie – tyje z
miesiąca na miesiąc ( obraz jego brzuszyska i
… biustu obciśniętego podkoszulkiem na długo pozostanie w mej
niewdzięcznej pamięci) i traci na
wiarygodności amanckiej. Starał się, ale nie jest niestety jak niektórzy
twierdzą drugim Pavarottim i sam głos wszystkiego nie załatwia. Zwłaszcza, że
reżyser Arpad Schilling nie pomógł ani jemu, ani innym śpiewakom. Franco Vassallo od strony
czysto wokalnej nie zawiódł – to, podobnie jak u Callei piękna barwa i technika
bez zarzutu. Ale jego również nie można zostawiać bez interpretacyjnego
wsparcia - po „Cortigiani” pozostałam całkowicie obojętna. Problem
ten w najmniejszym stopniu dotyczy Patricii Petibon. Ona przedstawiła jakąś
propozycję - to nie jest mimozowata
Gilda, to dziewczyna rozdarta między miłością do ojca a sprzeciwem wobec jego
tyranii. Petibon nieco też ostatnio dojrzała wokalnie – nadal brzmi czasem
ostro nie do zniesienia, ale też potrafi już zaokrąglić głos na długie frazy.
Oczywiście , daleko jej do mojej ulubionej Gildy ( tylko z nagrania płytowego)
– Ileany Cotrubas, ale to przynajmniej konkretna, konsekwentnie zbudowana postać.
Nadia Krasteva i Dmitrij Ivashenko dostali do zaśpiewania
zdublowane postacie ( ale o co…)
Giovanny/Maddaleny oraz Monterrone’a/Sparafucille’a co wykonali
efektywnie. I tak dotarliśmy do Marco Armiliato, który moim zdaniem poniósł
całkowitą klęskę jako dyrygent. Pod jego ręką uwertura zabrzmiała jak Bruckner,
pierwsza scena, i tak szybka poprowadzona została w tempie szalonym ,To samo
zaszkodziło „Cortigiani”. Długie fragmenty brzmiały nie tylko za głośno – wręcz
hałaśliwie. Szkoda, bo orkiestra monachijska jest naprawdę niezła, ale
potrzebuje dobrego szefa. Nie tym razem, niestety.
No to mnie Pani pocieszyła...W lipcu bowiem funduję sobie krótki wypad na monachijski festiwal gdzie trafię m.in na tego "Rigoletta". Na szczęście bez Petibon (rozumiem, że takie czasy, ale, mimo wszystko, trudno mi pojąć rozmiar jej kariery) i, być może, Fabio Luisi przekona bardziej niż Armiliato. Nawiasem mówiąc ten ostatni zawsze budził mój opór choć dyryguje wszędzie i nawet mówi się o nim, że jest "wybitny". Robert.
OdpowiedzUsuńRobercie! Może jednak zwracajmy się do siebie w formie przyjętej w sieci, przez Ty? W Monachium może się spotkamy, choć nie na "Rigoletcie" (wnioskuję, że obejrzysz Ciofi - "good for you", byle z niezbyt bliska, jej mimika jest tak nadekspresyjna, że nie da się się skupić na muzyce). Zeszłoroczny "Don Carlo" tak mnie zachwycił, że planuję powtórkę - jeszcze lepszą , bo z Kwietniem (oby).Nęci mnie też "Falstaff" - Ambroggio Maestri no i Podleś... A jeszcze Holender z Anją Kampe ... I jeszcze - no, nie można mieć wszystkiego. A z Petibon jest tak, że jakkolwiek zdecydowanie jej nie lubię (wręcz mnie drażni) tu tylko ona była jakaś. I nie skrzeczy już bez przerwy, zdarzają się dłuższe chwile, że nie
OdpowiedzUsuńO to może się spotkamy w Monachium, Papageno! Ja również będę na Don Carlo (co za obsada!).
OdpowiedzUsuńJeśli idzie o Ciofi...Cóż, z racji bliskich związków rodzinnych z południem Francji bywam sobie na festiwalu w Orange. W 2011 był tam "Rigoletto" z Nuccim, Ciofi i Grigolo. Ciofi była bardzo wzruszająca, jej "Caro nome" najpiękniejsze jakie słyszałem (choć Cotrubas pozostaje dla mnie w tej partii niedościgłym wzorem). Siedziałem nie za daleko i nie za blisko, ale zerkałem przez lornetkę - aktorsko wydała mi się bardzo naturalna i przekonująca.
A Petibon po prostu nie trawię. Na szczęście jestem zwykłym melomanem i nie muszę się doszukiwać w jej śpiewie zalet, których nie słyszę.Robert