Orlando szaleje subtelnie
“Orlando”
Haendla jest jedna trzech jego oper z librettem osnutym na wątkach
zaczerpniętych z poematu Ariosta „Orlando Furioso” (pozostałe to „Alcina” i
„Ariodante”). To dzieło okazało się
niewyczerpanym źródłem natchnienia dla librecistów i kompozytorów, zwłaszcza
barokowych – także Vivaldi napisał trzy utwory oparte na tym tekście, nie
mówiąc już o innych. Popularniejsza i bardziej operogenna była chyba tylko
„Gerusalemme liberata” Torquato Tasso. Utwór Haendla posiłkuje się oryginalnym
tekstem Ariosta tworząc na jego kanwie własną fabułę z dwiema postaciami
dopisanymi: Dorindą i czarodziejem Zoroastro. Akcja niby obfituje w wydarzenia,
ale realnie sprowadza się do tego, że Orlando kocha Angelicę, ona z
wzajemnością wielbi Medora, którego obdarza też jednostronnym uczuciem Dorinda.
Zoroastro zaś obserwuje te miłosne zapasy interweniując kiedy trzeba. Nie jest to szczególnie pasjonujące i reżyser
musi mocno się postarać , żeby widza potężnie nie znudzić. Pierre Audi w
brukselskim La Monnaie
(maj 2012) postanowił jednak oprzeć się na psychologii postaci i spektakl
wyszedł mu dość statyczny. W dodatku osobie nie znającej tekstu na pamięć i
nieorientującej się w meandrach miłosnych porywów wymienionej już czwórki
niełatwo zorientować się w jakiej sprawie rozpacza oglądany bohater. Trudno też
orzec dlaczego Audi dołożył tytułowemu bohaterowi jeszcze jedno obciążenie
psychiczne, w tej produkcji Orlando jest bowiem
… strażakiem piromanem. Bo oczywiście wylądowaliśmy w naszych czasach, co tu zresztą specjalnie
znaczenia nie ma. Chociaż prolog w czasie uwertury zapowiadał coś zupełnie
innego – na scenie igrały sobie trzy nieopisanej brzydoty , ale zupełnie jak z
obrazów barokowych puta (pojawiały się one także później). W sumie jednak
poczułam głęboką wdzięczność do pana Audi, że nie umieścił akcji jakże
oryginalnie w szpitalu psychiatrycznym dla weteranów wojennych, jak to
uczyniono kilka lat temu w Zurychu. Brukselska produkcja jest zdecydowanie
bardziej abstrakcyjna: poza pierwszym aktem, gdzie mamy konkretne strażackie akcesoria mogłaby
się rozgrywać wszędzie i nigdzie(tylko fakt, że Orlando niemal cały czas
pozostaje w bieliźnie stanowi sugestię, że być może jednak uciekł z wiadomej
instytucji). Akty drugi i trzeci są bardzo przyjemne dla oka : pomosty nad wodą
( tu też reżyser nie uległ modzie i wodę symuluje błyszcząca powierzchnia,
dzięki czemu śpiewacy nie muszą się taplać i narażać na zaziębienie) , czerwone
ogniki małych lampionów , płomienie palącego się domu – trzeba przyznać
efektowne. Kiedy słyszymy, że ogarnięty furią bohater podpalił dom Dorindy
możemy to obserwować na przymglonej projekcji co robi odpowiednie wrażenie.
Dość jednak o zaletach strony scenicznej tej produkcji, czas na muzykę. A ta
jest cudem. Bo naprawdę trzeba cudu, żeby zetknąć ze sobą świetną, młodą
orkiestrę, starego, doświadczonego ale entuzjastycznego dyrygenta i komplet
wspaniałych, idealnych do swych ról śpiewaków. I wszyscy oni jedną z
najpiękniejszych oper barokowych potraktowali z należnym jej pietyzmem nie
wykluczającym sporej dawki energii. Rene Jacobs miał w tym spektaklu dyrygować
zupełnie innym, dużo sławniejszym zespołem, ale – nie wystarczyło pieniędzy i
dostał do dyspozycji B’Rock Orchestra, która pasją , energią i talentem
odwdzięczyła się za okazane zaufanie. Zaś soliści… Bejun Mehta został właśnie
moim Oficjalnie Ulubionym Falsecistą, a nie sądziłam, że kiedykolwiek takiego
mieć będę. Podoba mi się barwa jego głosu ( to jest męski alt) , sposób
traktowania ozdobników , które służą mu jako środek wyrazu a nie popisu,
aktorstwo. Orlando to jego rola,osiągnął w niej mistrzostwo pod każdym
względem. Najbardziej zachwyciła mnie sekwencja snu z trzeciego aktu, którą
Mehta wzruszył mnie głęboko. Sunhae Im, którą pierwszy raz widziałam na scenie
to oczywiste delicje dla oczu i uszu: urocza, precyzyjna muzycznie, o ładnym,
niestandardowym głosie. Przy tym wdzięczna bez strojenia do publiczności minek
– nic z Danielle de Niese. Sophie Karthauser
wydała mi się Angelicą idealną pod każdym względem. Kristina Hammarstrom została stworzona do ról spodenkowych , a jej
mezzosopran ma piękną , miodową barwę . Konstantin Wolff jako demiurg
poruszający ludzkimi marionetkami był atrakcyjny i głosowo i jako postać. Ten
„Orlando” to coś, co tygrysy lubią najbardziej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz