poniedziałek, 25 lutego 2013

Orlando szaleje subtelnie


 “Orlando” Haendla jest jedna trzech jego oper z librettem osnutym na wątkach zaczerpniętych z poematu Ariosta „Orlando Furioso” (pozostałe to „Alcina” i „Ariodante”).  To dzieło okazało się niewyczerpanym źródłem natchnienia dla librecistów i kompozytorów, zwłaszcza barokowych – także Vivaldi napisał trzy utwory oparte na tym tekście, nie mówiąc już o innych. Popularniejsza i bardziej operogenna była chyba tylko „Gerusalemme liberata” Torquato Tasso. Utwór Haendla posiłkuje się oryginalnym tekstem Ariosta tworząc na jego kanwie własną fabułę z dwiema postaciami dopisanymi: Dorindą i czarodziejem Zoroastro. Akcja niby obfituje w wydarzenia, ale realnie sprowadza się do tego, że Orlando kocha Angelicę, ona z wzajemnością wielbi Medora, którego obdarza też jednostronnym uczuciem Dorinda. Zoroastro zaś obserwuje te miłosne zapasy interweniując kiedy trzeba.  Nie jest to szczególnie pasjonujące i reżyser musi mocno się postarać , żeby widza potężnie nie znudzić. Pierre Audi w brukselskim La Monnaie (maj 2012) postanowił jednak oprzeć się na psychologii postaci i spektakl wyszedł mu dość statyczny. W dodatku osobie nie znającej tekstu na pamięć i nieorientującej się w meandrach miłosnych porywów wymienionej już czwórki niełatwo zorientować się w jakiej sprawie rozpacza oglądany bohater. Trudno też orzec dlaczego Audi dołożył tytułowemu bohaterowi jeszcze jedno obciążenie psychiczne, w tej produkcji Orlando jest bowiem  … strażakiem piromanem. Bo oczywiście wylądowaliśmy  w naszych czasach, co tu zresztą specjalnie znaczenia nie ma. Chociaż prolog w czasie uwertury zapowiadał coś zupełnie innego – na scenie igrały sobie trzy nieopisanej brzydoty , ale zupełnie jak z obrazów barokowych puta (pojawiały się one także później). W sumie jednak poczułam głęboką wdzięczność do pana Audi, że nie umieścił akcji jakże oryginalnie w szpitalu psychiatrycznym dla weteranów wojennych, jak to uczyniono kilka lat temu w Zurychu. Brukselska produkcja jest zdecydowanie bardziej abstrakcyjna: poza pierwszym aktem, gdzie  mamy konkretne strażackie akcesoria mogłaby się rozgrywać wszędzie i nigdzie(tylko fakt, że Orlando niemal cały czas pozostaje w bieliźnie stanowi sugestię, że być może jednak uciekł z wiadomej instytucji). Akty drugi i trzeci są bardzo przyjemne dla oka : pomosty nad wodą ( tu też reżyser nie uległ modzie i wodę symuluje błyszcząca powierzchnia, dzięki czemu śpiewacy nie muszą się taplać i narażać na zaziębienie) , czerwone ogniki małych lampionów , płomienie palącego się domu – trzeba przyznać efektowne. Kiedy słyszymy, że ogarnięty furią bohater podpalił dom Dorindy możemy to obserwować na przymglonej projekcji co robi odpowiednie wrażenie. Dość jednak o zaletach strony scenicznej tej produkcji, czas na muzykę. A ta jest cudem. Bo naprawdę trzeba cudu, żeby zetknąć ze sobą świetną, młodą orkiestrę, starego, doświadczonego ale entuzjastycznego dyrygenta i komplet wspaniałych, idealnych do swych ról śpiewaków. I wszyscy oni jedną z najpiękniejszych oper barokowych potraktowali z należnym jej pietyzmem nie wykluczającym sporej dawki energii. Rene Jacobs miał w tym spektaklu dyrygować zupełnie innym, dużo sławniejszym zespołem, ale – nie wystarczyło pieniędzy i dostał do dyspozycji B’Rock Orchestra, która pasją , energią i talentem odwdzięczyła się za okazane zaufanie. Zaś soliści… Bejun Mehta został właśnie moim Oficjalnie Ulubionym Falsecistą, a nie sądziłam, że kiedykolwiek takiego mieć będę. Podoba mi się barwa jego głosu ( to jest męski alt) , sposób traktowania ozdobników , które służą mu jako środek wyrazu a nie popisu, aktorstwo. Orlando to jego rola,osiągnął w niej mistrzostwo pod każdym względem. Najbardziej zachwyciła mnie sekwencja snu z trzeciego aktu, którą Mehta wzruszył mnie głęboko. Sunhae Im, którą pierwszy raz widziałam na scenie to oczywiste delicje dla oczu i uszu: urocza, precyzyjna muzycznie, o ładnym, niestandardowym głosie. Przy tym wdzięczna bez strojenia do publiczności minek – nic z Danielle de Niese. Sophie Karthauser  wydała mi się Angelicą idealną pod każdym względem. Kristina Hammarstrom  została stworzona do ról spodenkowych , a jej mezzosopran ma piękną , miodową barwę . Konstantin Wolff jako demiurg poruszający ludzkimi marionetkami był atrakcyjny i głosowo i jako postać. Ten „Orlando” to coś, co tygrysy lubią najbardziej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz