poniedziałek, 4 lutego 2013

Urok szatana - "Wolny strzelec"



Podejrzewam, że u większości z nas, operowych maniaków-kolekcjonerów pasja czasem wygrywa z rozsądkiem, ilość płyt do przesłuchania/obejrzenia momentami przerasta  możliwości czasowo-percepcyjne. Skutek, przynajmniej u mnie jest taki, że niektóre giną upchane w czeluściach szafek i pokrywają się kurzem. Aż w końcu nadchodzi ten moment – znudzona i z niewytłumaczalnego powodu niemająca chęci na nic, co miało być wrzucone do odtwarzacza w pierwszej kolejności zaczynam wielkie grzebanie. I wyciągam ukrytą gdzieś w tylnym rzędzie płytę, o której nawet nie pamiętałam, że ją mam. Do oglądania siadam gotowa na wielkie odkrycie. Co czasem się sprawdza, ale częściej nie.  Tym razem rzecz wydobyta z niepamięci sprawiła mi sporą frajdę.  A była to opera dziś już rzadko grywana, choć nadal pozostająca częścią kanonu – „Wolny strzelec”  Webera.   Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego utwór ten ma dziś niezasłużoną opinię szlachetnej ramoty, którą należy podziwiać z daleka, bo z bliska gotowa zanudzić na śmierć. Piękna, niespecjalnie skomplikowana, za to operująca nastrojem i  bardzo emocjonalna muzyka , romantyczne libretto (historia wręcz gotycka, z udziałem siły nieczystej), wspaniałe możliwości dla śpiewaków. Fabuła sama wydaje się tworzyć idealne warunki, by reżyser ze scenografem mogli sobie poszaleć, poprzenosić akcję w dowolne czasy i poużywać do woli współczesnej, wyrafinowanej maszynerii teatralnej, projekcji wideo i licho wie czego jeszcze. A tu – nic. Nie, żebym pamiętała wiele inscenizacji „Wolnego strzelca”,  wręcz przeciwnie (z wyłożonych już przyczyn) , ale te, które majaczą mi gdzieś w mrokach pamięci nie zostawiły dobrych wspomnień, bo zwyczajnie były paskudne. A tu prawdziwa niespodzianka. Niestety, nie mogę powiedzieć, że współczesna bo produkcja pochodzi z 1988 roku i wyszła spod ręki reżysera, którego już nie ma między nami. A tam, reżysera - Bernhard Victor Christoph Carl von Bülow  ( nazwisko poniekąd znaczące, ale nie mam pojęcia, czy istnieje jakiś związek z tymi von Bülow)  był komikiem, twórcą komiksów, pisarzem i Bóg wie kim jeszcze.  Posługiwał się  pseudonimem Loriot. Po tym przydługim wstępie czas na produkcję samą. Wystawiono ją na festiwalu w Ludwigsburgu (Badenia-Wirtembergia) , który do najbardziej prestiżowych nie należy. Ale – może właśnie dlatego może sobie pozwolić na tak coś tak ostentacyjnie, tak bezwstydnie oldskulowego . Wszystko, od dekoracji poczynając , poprzez kostiumy a na sposobie poprowadzenia akcji i postaci skończywszy wydaje się  tak staromodnie bajkowe i zgodne z założeniami autora, że odbiorca zastanawia się, czy to nie jest jeden wielki żart. I – w pewnym sensie – jest.  Popatrzmy na bohaterów – zanim otworzą usta, wiemy już, kim są. Max - sfrustrowany młodzieniec z długimi czarnymi puklami to niewątpliwie Bohater Romantyczny . Kacper - mężczyzna z rozwichrzoną fryzurą toczący wokół wściekłym spojrzeniem i strojący demoniczne grymasy – Czarny Charakter. Agata – pulchne dziewczę błękitnookie i jasnoblond – Niewinna Dziewica . Anusia – fertyczna brunetka o figlarnym spojrzeniu - Subretka . A poza tym mamy jeszcze zafrasowanego o przyszłość dzieciny Ojca, dobrego i stanowczego Księcia Pana, świętego Pustelnika w odpowiednim , białym gieźle oraz na czarno odzianego Przedstawiciela Piekła. Oraz tłum złożony z dziarskich wieśniaków, służby leśnej , muzykantów itd. Teraz przyjrzyjmy się dekoracjom – ponury, ciemny las,  salon w leśniczówce z myśliwskimi akcesoriami na ścianach, Wilczy Jar jak żywy. Cudo. No i akcja – poprowadzona dokładnie tak, jak tekst libretta nakazuje, bez udziwnień, za to z cieniem uśmiechu w tle. I jeszcze  finał, w którym Agent Dołu (pamiętacie?) pozostaje przy stole sam na sam z Pustelnikiem…Zdecydowanie  - lubię to! Zwłaszcza, że od strony wykonawczej niewiele można zarzucić. Dyrygent Wolfgang Gönnenwein wykonał swoje bardzo fachowo, a ta muzyka, zwodniczo prosta, zawiera trochę pułapek. Chór był sprawny nadzwyczaj ( zwłaszcza fragment na początku, gdzie współplemieńcy szydzą sobie z Maxa wypadł znakomicie). Soliści też na wysokim poziomie. Uwe Heilmann – Max mógłby mieć lepszy dół skali i nieco więcej mocy, ale i tak zrobił dobre wrażenie. Podobnie jak srebrzystogłosa Nancy Johnson i temperamentna  Ulrike Sonntag (głosy obu śpiewaczek idealnie go siebie pasują). Najbardziej podobał mi się jednak Siegmund Nimsgern, którego głęboki bas-baryton idealnie sprawdził się w roli bohatera, który przeszedł na ciemną stronę mocy(niektórzy zarzucali mu ,że za lekki – nie zgadzam się stanowczo!). Cały ten spektakl można określić słowem tyleż staromodnym (a jakże!) co adekwatnym  - uroczy.


http://www.youtube.com/watch?v=ocVyU_uuKHE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz