środa, 20 lutego 2013

Rigoletto Show





Tego “Rigoletta” Met zapowiadała szczególnie szumnie próbując podgrzać atmosferę plotkami o skandalu. Przed transmisją kinową prawie każdy widz wiedział już wszystko: że Las Vegas, że lata sześćdziesiąte, że Rat Pack. .. Brzmiało to niekonwencjonalnie – niestety wyglądało śmiertelnie nudo. Poczciwie staromodną  produkcję ubrano w kostium o 400 lat późniejszy niżby to wynikało z libretta i … już. Bo raczej uczynienie z Monterone’a arabskiego szejka trudno uznać za rewolucyjną koncepcję . W związku z tym po coż było przenosić akcję w lata sześćdziesiąte XX wieku i kiczowatą scenerię? Przecież to wygląda jak telewizyjny show z NRD.  Michael Mayer zapewne nigdy takiego nie widział , ale mimowolnie udało mu się odtworzyć to upiorne zjawisko dokładnie. Co raczej trudno uznać za sukces. Z materiałów promocyjnych wynikało, że Książe miał być kimś w rodzaju Franka Sinatry. Wyglądał zaś raczej jak niejaki Frank Schoebel. Nie wiecie, kto to taki? To macie szczęście. Wściekle kolorowe neony biły po oczach, w scenie burzy robiły za błyskawice, barwne pierze w dłoniach kuso odzianych tancerek wachlowało, nabłyszczane garniturki paskudne były  że hej. Jakość muzyczna mogła ten spektakl uratować, ale niestety za pulpitem dyrygenckim stanął Michele Mariotti, który usilnie próbował uśpić odbiorców i z niektórymi prawie mu się udało. Śpiewacy spisali się nieźle, ale tylko tyle. Piotr Beczała miał kłopoty z „Questa o quella” , dalej poszło mu poprawnie, ale cały czas głos był lekko przytłumiony, pozbawiony blasku. Oczywiście stylistycznie jak zawsze nieskazitelny. Wiem, że pewnie masy zażartych fanów naszego tenora się ze mną nie zgodzą, ale jest to artysta, który wymaga solidnego wsparcia reżyserskiego, a tutaj najwyraźniej mu go nie udzielono. W związku z czym zamiast Księcia mieliśmy przed oczami sympatycznego wiecznego chłopca, któremu skrzywdzenie Gildy przyszło od tak, przypadkiem. Željko Lučić dysponuje teoretycznymi warunkami, aby przynajmniej wokalnie być wspaniałym Rigolettem : duży , piękny w barwie baryton verdiowski mógłby podarować nam spore przeżycia emocjonalne, ale nic z tego. Patrzyłam obojętnie, słuchałam takoż. Nic moich uszu nie urażało, ale też wcale mnie tragedia Rigoletta nie wzruszała. Diana Damrau powróciła na scenę po urodzeniu drugiego synka, co jest o tyle ważne , że wpłynęło najwyraźnie na jej głos – obecnie nieco cieplejszy, większy i okrąglejszy niż dawniej. „Caro nome” było w jej wykonaniu nijakie, ale moja ocena jest raczej niemiarodajna, jako, że tej arii nie cierpię. Za to inne fragmety popisowe, w tym oba duety z Rigolettem wypadły  znakomicie wyrywając mnie z letargicznej ospałości. Podobał mi się także Stefan Kocan jako Sparafucile ( jego demonstracja dołu skali i ciągnięte bez końca „Sparafucil” w pierwszym akcie wywołało entuzjastyczną reakcję widowni). Zastanawiam się , czy lepszy dyrygent sprawiłby, że spektakl zyskałby nową energię i okazał się całkiem udanym? Myślę , że Antonio Pappano mógłby to uczynić, ale on raczej nie zamierza opuszczać ROH. A tamtejszy „Rigoletto”, choć we właściwym kostiumie jest znacznie bardziej prowokujący niż ten  wyblakły produkt z Met.
http://www.youtube.com/watch?v=l0vYjXAo7_g
http://www.youtube.com/watch?v=-NM1gluMq28
http://www.youtube.com/watch?v=Tc18MYIfP9E

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz