To już mój setny post i z tej okazji wracam
do jednego z najwspanialszych spektakli operowych jakie widziałam. Niestety,
nie z widowni (to byłoby zapewne przeżycie jeszcze większe), ale zawsze mogę
wyciągnąć DVD, włożyć do odtwarzacza i przenieść się w zupełnie inny wymiar.
Taki cud , jak to przedstawienie „Katii Kabanowej” w madryckim Teatro Real
zdarza się niezmiernie rzadko. Żeby powstał muszą się spotkać i wzajemnie
uzupełniać cztery zasadnicze elementy najwyższej próby : samo dzieło,
wykonawstwo muzyczne, aktorskie i reżyseria . Z takim niezwykłym przypadkiem mamy
tu do czynienia. Nie zamierzam tu zachwalać samej opery Janacka – kto lubi, ten
wie – mogę tylko zachęcać tych, którzy polubić nie mieli okazji, bo jest to rzecz zwłaszcza (ale nie tylko) w
warstwie instrumentalnej wspaniała. Produkcja, o której piszę powstała w 2004
roku dla Vlaamse Opera i przeszła przez kilka europejskich scen by w końcu, w
grudniu 2008 trafić do Teatro Real. Wyreżyserował ją Robert Carsen i to już
wystarcza za rekomendację – Carsen to taki operowy Armani : powściągliwy,
bardzo elegancki, klasyczny i wyrafinowany. Co absolutnie nie znaczy , że
nudny. Poczucie humoru ma też w tym typie
- nieoczekiwane i niebezpośrednie. A należy dodać , że był w wyjątkowo
dobrej formie inscenizując „Katię”. Nawet jemu tak idealne połączenie
pierwiastka duchowego z czysto fizycznym, ziemskim, zmysłowym nieczęsto się
zdarza, a trzeba do tego dodać zapierającą dech w piersiach plastyczną urodę
spektaklu. Osiągnął ją prostymi, wręcz minimalistycznymi środkami. W jego
wypadku scena zalana wodą nie stanowi efekciarskiego dodatku przywołanego przez aktualną modę,
jest wraz ze specyficznym , błękitnym światłem samą esencją. Woda pokrywająca
całą widoczną przestrzeń i niewielkie drewniane palety za pomocą których
kreowane są różne miejsca akcji stanowią całą scenografię. I to wystarczy.
Kiedy kurtyna się podnosi widzimy Wołgę, na której kładą się niebieskie
refleksy i dziewczęta w białych sukienkach , które będą Katią zwielokrotnioną i
jednocześnie ucieleśnieniem stanu jej duszy. To one także zmieniają układ palet
tworząc odrębne miejsca. W ten sposób na przykład dom Katii i Tichona staje się wyspą i więzieniem
jednocześnie. Akcję prowadzi Carsen prosto i klarownie trzeba przyznać, że w
Madrycie znalazł godnych partnerów w osobach właściwie wszystkich aktorów –
śpiewaków. Jest to zespół z tylko jedną
( ale jaką!) gwiazdą, który jednak jest w stanie przekazać wszystko, czego
autor dzieła i jego reżyser od niego wymagają . Ciężar główny zarówno Janacek
jak i Carsen (żadnych przesunięć akcentów) złożyli na barki tytułowej bohaterki
którą tu jest fantastyczna Karita Mattila. Proszę na nią popatrzeć, jak ciałem i
krystalicznie czystym głosem staje się Katią. Jak bardzo jest nią, jednocześnie
niewinną i dręczoną zmysłowymi pragnieniami a potem poczuciem winy kobietą. Jak
wstrząsająco wygląda moment śmierci Katii i brzmią jej ostanie słowa o tym, że „ jest tak pięknie, a ja muszę
umierać”. I to wszystko bez efektownych skoków do wody, rozbryzgów i plusków.
Reszta zespołu także wykonuje swoje zadania z podziwu godną prostotą. Trudno mi
ocenić muzyczną stronę roli Kabanichy (Dalia Schaechter) ,bo to partia złożona
właściwie z samych ostrych, krzykliwych a wręcz szczekliwych dźwięków,
scenicznie postać potraktowana została wprost, bez szukania dla niej
usprawiedliwień. Podobał mi się Miroslav Dvorski jako Boris (ładny, świeży
tenor), dobrze dźwiękowo skontrastowany
z Gordonem Gietzem (Kudriasz). Natascha Petrinsky (Warwara) zarysowała swoja
bohaterkę nieco pogubioną kreską , jako nieskomplikowaną dziewczynę, niemal
subretkę . Mieściło się to jednak w ogólnej koncepcji , a jej dźwięczny
mezzosopran o specyficznej wibracji przypadł mi do gustu. Trzeba jeszcze
wymienić doskonałych odtwórców ról Tichona – Guy De Mey i Dikoja – Oleg Bryjak.
Orkiestrę Teatro Real poprowadził Jiri Belohlavek i nie wyobrażam sobie , żeby
ktoś mógł zrobić to nie tyle lepiej , co choć w przybliżeniu tak wspaniale.
Nigdy, ale to nigdy nie słyszałam tej orkiestry (ani przed ani potem) tak
grającej. Wszystkie barwy, odcienie , pulsacje uczuć od których partytura
Janacka jest aż gęsta były doskonale słyszalne. Jeśli nie znacie tego
przedstawienia warto włożyć sporo wysiłku (w sieci nie jest chyba dostępne,
było na YT, ale zostało zdjęte) żeby je zobaczyć. Nie tylko Verdim, Wagnerem i
barokiem operomaniak żyje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz