Czasami czuję się całkowicie bezsilna I
po raz kolejny przychodzą mi do głowy te same, retoryczne pytania. Gdzie przebiega
granica między interpretacją, do której reżyser ma prawo, a całkowitym
zmasakrowaniem dzieła? Kiedy to się skończy? I dlaczego każdy bałwan , któremu
zachciało się zostać operowym demiurgiem musi zmierzyć się z „Don Giovannim”?
Obawiam się, że znam odpowiedzi. Tę falę złości wywołała we mnie produkcja
nawet nieszczególnie brzydka ( widywałam gorsze) , ale kompletnie pozbawiona
sensu i pełna tandetnych efektów. Wygląda to tak , jakby rozpaskudzonemu
smarkaczowi dano do rączek najbardziej skomplikowaną zabawkę świata. I …
wszyscy wiemy co dalej. Po zabawie dziecię pozostaje radosne nad resztkami
zamordowanego cudu zaś widzowie zastanawiają się po co jedliśmy tę żabę. Stephane Braunschweig ,
przyczyna mojej desperacji na scenie paryskiego Theatre de Champs Elysees
wystawił coś, co zapewne uważa za głęboką i odkrywczą wersję opery oper. Na czym
owa głębia polega? Otóż Braunschweig wykoncypował sobie, że cała akcja rozgrywa
się w głowie udręczonego Leporella, który towarzyszy swemu padrone w jego
pożegnaniu z ziemskimi rozkoszami. Skutkiem tego pomysłu na scenie mamy
wózek-nosze, na którym spoczywa ciało Giovanniego a zaraz zanim czeluść
krematoryjnego pieca, w którym już buzują płomienie. Uroczy ten obrazek ukazuje
się naszym oczom przy pierwszych dźwiękach uwertury, bo reżyser ma nam tyle do
powiedzenia, że koniecznie musi i ten czas zagospodarować. Dalej oczyma
storturowanej duszy biednego Leporella obserwujemy pojawienie się zamaskowanych
trupimi czaszkami pielęgniarek, poderwanie się zwłok Giovanniego i próbę
sprostania agresywnym zalotom owych dam (trupie maski będą sie jeszcze pojawiać wielokrotnie na różnych twarzach). Po tym egzystencjalnym wstępie
zabieramy się do akcji właściwej, przy czym sypialnię Donny Anny z krematorium
dzieli tylko okno i ćwierć obrotu sceny. I ciąg dalszy w tym samym stylu. Na
zakończenie powracamy tam, gdzie zaczęliśmy a Komandor wpycha Don Giovanniego
do pieca. Ktoś jest zaskoczony? Nie wydaje mi się. Ale mamy jeszcze lieto fine:
piątka protagonistów otacza leżącego na szpitalnym łóżku , umierającego
Leporella… Bardzo nowatorskie, głębokie i odkrywcze, nieprawdaż ? Otóż nieprawdaż!
Głupie i nudne, bo taka akcja powoduje, że postaci snują się po scenie
letargicznie (może w poszukiwaniu
sensu?), co kompletnie zamordowało Robertowi Gleadow postać Leporella. Jest to
najsmętniejszy i najnudniejszy Leporello
jakiego w życiu widziałam i, jako żywo nie ma tym winy śpiewaka. Pamiętam Gleadowa
jeszcze jako Masetta z ROH, miał wtedy 23 lata i był naprawdę świetny. Tutaj też
zaprezentował się od strony wokalnej dobrze , mnie trochę przeszkadza wibracja
w jego głosie. Ale i tak żałuję , że to nie on był Don Giovannim, bo ta rola
wymaga nie tylko głosu, ale też bardzo silnej osobowości. Markus Werba nie ma
żadnej z tych cech wystarczającym stopniu. Zaprezentował wyblakłego,
pozbawionego charyzmy DG, koszmarnie niechlujnie zaśpiewaną arię szampańską
(jak zwykle za szybko dyrygowaną) i „Deh vieni…” bez krzty wdzięku i
uwodzicielskiej miękkości. Przy tym recytatywy podawane są przez wszystkich bez
wyjątku fatalnie, przez co żadna scena nie ma odpowiedniego rytmu i napięcia. Nie
wiem, kto przekonał Miah Persson , że może być Elvirą. Nie może, ma na to za mało mocy i
wyrazu. Trzeba jednak przyznać, że liryczne fragmenty roli zabrzmiały w jej
wykonaniu ładnie, tyle, że to nie wystarczy.Sophie Marin-Degor słyszałam po raz
pierwszy i nie chciałabym tego doświadczenia powtarzać: zmęczony, zużyty głos i
skłonność do ostrego brzmienia w górze skali (gwoli sprawiedliwości należy
dodać , że to jest wyjątkowo trudna wokalnie partia).Jej Ottavio , Daniel Behle
był poprawny. Najlepiej wypadła w tym spektaklu para najmłodsza: sympatyczny,
efektywny Nahuel Di Pierro jako Masetto i zdecydowana gwiazda przedstawienia
Serena Malfi jako Zerlina. Młoda ,
śliczna-apetyczna i przede wszystkim dobrze śpiewająca okrągłym, ciepłym mezzosopranem
dziewczyna ma przed sobą przyszłość.Miałabym lekkie zastrzeżenia wyrazowe ale
myślę, że z doświadczeniem i to przyjdzie. Komandor został odarty z wszelkich pozaziemskich atrybutów
(może i dobrze), Ale Steven Humes sprawił się nieźle. Za to nie pierwszy już
raz przyszło mi się zastanawiać nad nazwą Le Cercle de l’Harmonie. Czego jak
czego, ale harmonii w tym zespole Jeremie Rohrer nie osiągnął, miałam wrażenie
chaosu, braku panowania nad dynamiką i momentami niewłaściwych temp. Nie, to
nie brzmiało okropnie. Ale też nie tak, jak powinno. Na koniec muszę dodać jedno - to nie była ani najbrzydsza, ani najgłupsza produkcja "Don Giovannego" jaką widziałam. Miała tego pecha, że przelała czarę goryczy.
Nie odmawiam nikomu prawa do wrażeń różnych, zwłaszcza w obszarze sztuki, ale krytyka nie powinna sprowadzać się do stwierdzeń "bałwan", "radosne dziecię", "głupie" i "nudne" itp.
OdpowiedzUsuńNie potrafię też sobie wystawić jak mimo chaosu, niewłaściwych temp i braku panowania nad dynamiką orkiestra jednak nie brzmiała Pani okropnie.
Pozwolę sobie przypomnieć (Pani? Panu?), że to jest blog i już w swoim profilu deklarowałam , że nie jestem profesjonalnym krytykiem i będę pisać o SWOICH odczuciach i opiniach.Jako zupełna amatorka mam ten luksus, ze nie muszę próbować być obiektywną.I jak bardzo wyraźnie napisałam w poście, który tak Pana/nią zirytował produkcja p. Braunschweiga miała tego pecha, że przelała czarę goryczy. Stąd mocne słowa, które padły z premedytacją.Orkiestra nie brzmiała okropnie, bo słyszałam rzeczy jeszcze gorsze. Na przykład w wykonaniu Harnoncourta, który zmasakrował "Wesele Figara" w sposób nie poddający się opisowi.Na koniec - mam wrażenie, ze jednak prawa do wrażenia innego niż mego polemisty mi tym razem odmówiono. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńW moim komentarzu nie ma słowa o mojej ocenie przedstawienia i jest ona najzupełniej nieistotna w kontekście Pani recenzji. Nieistotne jest nawet, czy znam to przedstawienie.
OdpowiedzUsuńNie odmówiono Pani prawa wyrażenia zdania, pisania o Pani odczuciach. Chodziło tym razem o sposób/formę ich wyrażenia. Pani słowa zacytowane w komentarzu są po prostu zupełnie nieadekwatne gdy omawia się inscenizację czy grę orkiestry. Nie usprawiedliwia tego "nieprofesjonalizm".
Krytyk profesjonalny czy nieprofesjonalny może się zirytować, może i powinien dać temu wyraz, ale nie znaczy to, że zarazem ma obrażać autora inscenizacji czy czegokolwiek innego.
Forma blogu zakłada przedstawianie osobistych ocen, i o to chodzi, po to czytamy blogi. Ale też czytający oczekują (zakladam)trzymania pewnego poziomu analizy.
O, przykro mi, że nie spełniam Pana/Pani (nadal nie wiem z kim rozmawiam - to właściwy standard?) wyśrubowanych standardów. I bardzo mnie dziwi , że autorom inscenizacji jest Pan(i) skłonny(a) przyznać prawo do rujnowania dzieła co jest po stokroć gorsze i bardziej szkodliwe niż nawet najmocniejsze określenia. W imię czego? Fałszywie pojętej ogłady ( nie na tym ona polega)czy wolności artystycznej? Nie, Korespondencie, na to mojej zgody nie ma. Podobnie jak na tego typu działania sceniczne. Nie można wejść w unurzanych w fekaliach butach do salonu i dziwić się , że obecni dają wyraz swemu zniesmaczeniu. Jeżeli nie będziemy się sprzeciwiać, to ten pan, który właśnie w fekaliach utopił ostatnio "Tannhausera" i jemu podobni zaśmiecą nam sceny operowe do reszty.
OdpowiedzUsuń