środa, 22 maja 2013

Edita belcantowa - "Beatrice di Tenda"



Edita Gruberova jest na współczesnej scenie operowej fenomenem. Wprawdzie są tacy, którzy kontynuują regularną karierę mimo (nie chodzi tu o recital od czasu do czasu bądź efektowne cameo) , że kilka lat od niej starsi, ale ich bardzo niewielu. Poza tym Gruberova dysponuje najbardziej na działanie czasu podatnym  rodzajem głosu (poza falsetem) – sopranem liryczno-koloraturowym, dźwięcznym, jasnym i niezbyt dużym.  A ona nadal występuje w teatrach nie przynosząc wstydu sobie i dyrektorom od obsad, wręcz przeciwnie. I wszędzie witana jest z entuzjazmem, czasem wskrzesza się specjalnie dla niej odchodzące w niepamięć belcantowe opery.  Taki właśnie spektakl zarejestrowano w Zurichu w 2002 . Owszem, działo się to ponad 10 lat temu, ale diva miała już wtedy 56 lat , a przecież chociażby ze sceny TWON wiemy, że jej wokalne możliwości pozostają mniej więcej te same. Zajmijmy się jednak samą produkcją „Beatrice di Tenda” . Tę niezbyt popularną operę autorytety uważają za nieszczególnie udaną, bliźniaczą siostrę” Anny Boleny” Donizettiego. Kiedy jednak posłuchać uważnie , znaki firmowe Belliniego można rozpoznać natychmiast – szczególnie miękki, łagodnie melodyjny dramatyzm, tak różny od środków używanych przez jego znakomitego kolegę. Chyba to właśnie uwiodło Chopina, który  Belliniego uwielbiał i właśnie „Beatrice..” chciał usłyszeć na łożu śmierci, przynajmniej tak kiedyś miał powiedzieć.  Historia opowiadana przez libretto wydaje się niepotrzebnie drastyczna (żona niesłusznie oskarżona o zdradę przez mającego na oku młodą kochankę męża, tortury, wreszcie wyrok i śmierć), ale jest całkowicie autentyczna, zdarzyła się na początku XV wieku. W Zurychu  Daniel Schmid postanowił jednak pójść bardziej śladem muzyki niż libretta i na scenie żadnych elementów drastycznych i efekciarskich nie ma. Akcję przeniesiono na początek wieku XX, co zresztą , poza kostiumami niczego nie zmieniło. A właściwie wszyscy, od protagonistów począwszy a na chórze skończywszy są odziani niezmiernie strojnie i elegancko. Scenografia jest uniwersalna – tak można by wystawić niemal wszystko : podesty i schody z prostymi poręczami , 2 fotele art deco z oparciami w kształcie muszli i .. tyle. Reżyser jednak  nie do końca uwierzył chyba we własną, ascetyczną koncepcję i przynajmniej w pierwszym akcie nadto entuzjastycznie bawił się sceną obrotową. Poza tym jednak działo się niewiele, co chyba wydatnie pomogło Gruberovej, która nigdy nie była dobrą aktorką, a tu mogła się skupić na wyrazie muzycznym. Żeby nie unieruchomić jej całkowicie Schmidt kazał bohaterce przechadzać się bezustannie po schodach w górę i w dół, co mogło się źle skończyć zważywszy na wysokie obcasy i bardzo długą suknię.  Taki pomysł na wystawienie belcantowej opery, bez dziwactw i bez prób szokowania mieszczuchów sprawdził się nieźle. Miałam tylko jedno zastrzeżenie: na początku drugiego aktu Orombello, właśnie  po torturach wygląda nieskazitelnie elegancko i świeżo, co troszkę się kłóci ze śpiewanym tekstem. To jednak drobiazg. Gruberova oczywiście nie brzmiała, bo nie mogła zupełnie tak samo  jak 20 lat wcześniej, ale … mój Boże, cóż to za klasa!  Jakie piękne legato, mezza di voce, pianissimo! Nie przeszkadza nawet brak przyzwoitego aktorstwa, bo to, co trzeba jest w głosie. Góry bywają nazbyt ostre, mimo to – chapeau bas! Michael Volle, zurychski primo baritone  nie może się pochwalić piękną barwą głosu, ale precyzją intonacyjną i fachowym wykonawstwem i owszem, w związku z tym jego popisowa scena w drugim akcie wypadła znakomicie. Pochwały należą się też Stefanii Kaluzy za jej efektywna dramatycznie i głosowo „tę trzecią” – Agnese i Raulowi Harnandezowi, właścicielowi niedużego, ale bardzo ładnego i z głową używanego tenoru. Marcello Viotti  poprowadził orkiestrę uwypuklając melodyjność partytury  - w sposób może nie ekscytujący, ale z bardzo przyjemnym dla ucha efektem.  W ramach nostalgicznych wspomnień można dodać, że rolę Orobella na premierze śpiewał młody tenor z Polski, Piotr Beczała…

3 komentarze:

  1. Zaskoczony jestem trochę, że Papagena scięgnęła po to stare i, moim zdaniem, przeciętne nagranie (wykonanie).
    Edita Gruberova ma całe legiony, zwłaszcza w obszarze niemieckojęzycznym,admiratorów. Repertuar konsekwentnie ograniczyła do włoskiego, romantycznego bel canto, który wykonuje w paru prestiżowych europejskich teatrach. Skoro jest klientela znaczy, że podaż ma swoją jakość i urok.
    Niestety, ja jestem na uroki wokalne Edity dość nieczuły :-( Zawsze miałem pretensje, że śpiewa repertuar, który, mimo paru efektownych elementów, jest jej obcy - od języka po styl i ekspresję. Mniej więcej z tego samego pokolenia - Włoszka Mariella Devia i Amerykanka June Anderson - jawią mi się zawsze w kontekście Edity jako te prawdziwsze wersje, prawdziwe ambasadorski belcantowego stylu i śpiewu. Norma zaśpiewana prawie w całości piano i pianissimo, liczne manieryzmy wokalne, naginanie muzyki i intencji kompozytora - może to robi wrażenie, ale czy ma coś wspólnego z Normą, Boleną czy Beatrice? Słowaczka pozostanie dla mnie wspaniałą Zerbinettą, Donną Anną, Królową Nocy, nawet Manon, ale w bel canto mam z nią estetyczny zatarg.
    Samą Beatrice di Tenda uważam za jedną z najlepszych, po Normie, oper Belliniego. Ja również żałuję, że jest tak rzadko wystawiana i nagrywana. Ale istnieje bardzo dobry "pirat" tej opery z początku lat 80 - June Anderson w roli tytułowej na scenie La Fenice. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdarzało mi się sięgać po jeszcze starsze nagrania, i nie obiecuję, że to się powtórzy, wręcz przeciwnie.Obie wymienione przez Ciebie panie były dobre w swoim czasie, ale nie zachowały wokalnej jakości do dziś . Fenomen Edity Gruberovej polega także i przede wszystkim na jej długowieczności. A manieryzmy - Robercie, NIE MA śpiewaka, który by ich nie miał (włącznie z uważaną przez większość za bóstwo Callas, ), rzecz tylko w tym , co kogo szczególnie drażni. Jeśli chodzi o "Normę", to, jak już tu pisałam moją pozostanie pewnie na zawsze Caballe (znów nie Callas) , chyba, że nastąpi jakieś nagłe objawienie wokalne. Czego sobie życzę, ale w co nie wierzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyżby Mariella Devia nie zachowała wokalnej jakości do dzisiaj? June Anderson trzyma się wokalnie dzielnie - po prostu nie śpiewa tak dużo jak Gruberova, interesuje ją też już nieco inny repertuar (francuska wersja Salome, Pat Nixon w operze "Nixon w Chinach", w planach Marszałkowa).
    Manieryzmy i manieryzmy. U Gruberovej manieryzmy maskują przeważnie to, czego nie potrafi plus jednak "popisy", które Gruberova proponuje nie zawsze są zgodne, moim zdaniem, z duchem muzyki. To tylko taka osobista uwaga, bo podkreśliłem, że na pewno jest wiele powodów dla których Gruberova w niektórych miejscach i przez duże grono melomanów uważana jest za diwę bel canta. Ja uznaje jej wokalny fenomen w sensie długowieczności, ale, uważam, że to nigdy nie był repertuar najodpowiedniejszy dla tej śpiewaczki.Robert.

    OdpowiedzUsuń