Bycie muzyczną profanką czasem ma swoje dobre strony. Można się publicznie przyznać, że Wielkie Dzieło nas wcale nie zachwyciło , mało tego, znudziło potężnie. A gdyby ktoś się zgorszył - przecież uprzedzałam. Tak właśnie mam z "Potępieniem Fausta" Berlioza. Nie jest to rzecz pasjonująca, delikatnie mówiąc. W belgijskim La Monnaie (2002) wystawiono ją w
sposób maksymalnie oszczędny i symboliczny, co w braku akcji scenicznej do
śledzenia skupiło moją uwagę na zawartości muzycznej, a ta mnie nie porwała.
Właściwie mamy tu monotonnie powtarzające się segmenty : aria, chór , czasem zdarza się duet, ale
taki, w którym głosy solistów się nie łączą, są tylko naprzemienne repliki
(prawdziwy duet jest jeden, oraz jeden tercet). Przyznam też, że nie bardzo
rozumiem tę inscenizację. Scenografia tu nie istnieje , czasem jedynie podnosi
się i opada półprzezroczysta kurtyna,
która odkrywa bądź osłania chór. Za to rekwizyty są wielkości nadnaturalnej ,
jako to przede wszystkim olbrzymi ... czerwony ołówek ( później ołówki się
zmultiplikują). Poza
tym, że nim właśnie Faust podpisuje cyrograf aż strach się domyślać , co też
może symbolizować. W każdym razie stanowi dla Fausta (potem także Małgorzaty)
obiekt niezwykle poręczny , do którego można się przytulić, oprzeć na nim, a w
krańcowej sytuacji wyładować swe emocje. Oprócz ołówka mamy także wielki
kontrabas ( nieszczęsny Faust ciągnie go za sobą, aby w końcu spocząć na nim
uśpiony przez Mefista) a także organy, których klawiszami są chórzyści. Jose
Van Dam nie wypadł szczególnie demonicznie, zwłaszcza, że charakteryzacja
usytuowała go bliżej batmanowego Jokera niż prawdziwej siły piekielnej. Jest to
bas-baryton, od którego młodzież mogłaby się wiele o śpiewaniu nauczyć, ale
jego głos nigdy barwą nie uwodził. Susan Graham wyglądała nieco zbyt dojrzale,
jak na dziewicze i naiwne dziewczę (o 9 lat starsza od swego amanta, ale wobec
jego szczenięcego image’u można było podejrzewać znacznie więcej), ale śpiewała
bardzo pięknie, krystalicznie świeżym, dźwięcznym mezzosopranem. Jonas Kaufmann
miał wtedy 32 lata (konia z rzędem temu, kto by się tego domyślił, na oko to jakieś
22 ) a jego sceniczna osobowość była jeszcze w trakcie wykluwania się. Fakt ,
że niespecjalnie miał co grać też nie pomógł i na ekranie mamy młodzieńca,
który marzy trudno powiedzieć o czym (bo raczej nie o Małgorzacie). Do
wykonawstwa czysto muzycznego też mam spore zastrzeżenia: albo partia mu nie
leży, albo był w kiepskiej formie. Oczywiście, czego nie dośpiewał i nie dograł
to dowyglądał ( o erotycznej funkcji loków Kaufmanna w inscenizacjach operowych pracę doktorską można by napisać) , co nawet miało swa funkcje dramaturgiczną – w tej
operze to Małgorzata zachwyca się urodą Fausta, a nie odwrotnie. Zachwyca się
też Mefisto, który w celu uśpienia Fausta….a jakże , łagodnie i dłuuuugo
głaszcze go po włosach ( i znów te kędziory!). Na koniec trzeba wspomnieć o chórze,
który wykonał świetną robotę i zwłaszcza piekielny finał wypadł dzięki niemu
świetnie. Antonio Pappano dyrygował z właściwą sobie czułością dla partytury i
swoich wykonawców.
Oj, ten Faust, i jeszcze Busoniego, to moje ulubione Fausty. Odarte z romansowo-histerycznego sosu jak to u Gounoda.
OdpowiedzUsuńFaktycznie, te ołówki są nieco niepokojące, ale inscenizację w sumie kupuję, przynajmniej nie rozprasza.
Gounoda też nie lubię. I w moim odczuciu przepastny temat faustowski nie znalazł jeszcze dobrego odzwierciedlenia w operze. Szansa dla kompozytorów współczesnych?
OdpowiedzUsuńWidziałam tego Fausta parę lat temu w Mezzo. Libretto to faktycznie nie najszczęśliwsza adaptacja tej historii; inscenizacja ma sporo minusów, ale jej minimalizm pozwala skupić się wyłącznie na muzyce. A dla mnie ta muzyka była może nie objawieniem, ale na pewno dużym odkryciem - słyszałam to wówczas po raz pierwszy i głęboko zapadła mi w pamięć.
OdpowiedzUsuń